✞Rozdział 55✞

Hayley z ulgą zaparkowała samochód na znajomym, leśnym parkingu. Lubiła Tylera, lubiła Mystic Falls i kiedyś myślała o tym, żeby tam już zostać i zacząć nowe życie. Tak przynajmniej było, dopóki profesor Shane nie wskazał jej Nowego Orleanu jako potencjalnego miejsca pobytu jej rodziców.

Wilczyca za wszelką cenę chciała ich odnaleźć, dlatego spontaniczna decyzja o przeprowadzce do Luizjany nie była specjalnym zaskoczeniem. Z jakiegoś powodu dziewczyna przeczuwała, że tam pozna odpowiedzi na swoje pytania i poniekąd tak było. Odkryła, że pochodzi z watahy Półksiężyca, a jej członkowie powracają do ludzkiej postaci tylko podczas pełni. Dowiedziała się o rządach Marcela Gerarda i o niesprawiedliwości, jaka spotkała wilkołaki, znalazła także dziennik z imionami wszystkich wilków. Ostatnia na liście figurowała Andrea Labonair, lecz wśród członków klanu nie było kobiety o takim imieniu. Hayley podejrzewała, że Labonair może coś wiedzieć o jej rodzicach i dlatego czynnie angażowała się w poszukiwanie zaginionej.

Zielonooka należała do nowoczesnych wilkołaków i mogłaby z powodzeniem mieszkać w mieście, w szczególności, że jej „rodzina" była dostępna tylko raz w miesiącu, a jedyna nieobłożona klątwą, Eve nie zaliczała się do towarzyskich osób. Hayley miała sporo możliwości, jednak wolała zostać na bagnach. Czuła się zżyta z tym miejscem i tymi ludźmi.

Tyler oferował jej zostanie na dłużej, miał do dyspozycji dwupiętrową willę z ogrodem, ale Marshall odmówiła. Najlepiej czuła się właśnie w tej leśnej chacie, skrytej za gęstwinami drzew. Siadała wtedy na ganku z butelką piwa, patrzyła się w horyzont, słuchała świergotu ptaków, dumała i pisała na Messengerze z Collie, a raczej komentowała memy, które hybryda uwielbiała jej wysyłać. Lubiła takie życie. Dzień w dzień spokój i cisza, od czasu do czasu wielkomiastowe szaleństwo i wygłupy z najlepszą przyjaciółką.

***

Dźwięk trzeszczących liści przeciął niezachwianą aurę relaksu, kiedy Hayley odciskała podeszwy ciężkich, skórzanych butów. Po pół godzinie drogi doczłapała do domu i jedyne o czym myślała, to odpoczynek z jakąś pożywną kanapką w tle. Jej plany zostały poddane próbie, gdy ujrzała sylwetkę na schodach chatki. Widocznie Eve przyszła złożyć jej wizytę i wybrała na to dość kiepski moment. Mimo zmęczenia i trudnego charakteru Marshall przywołała uśmiech na twarz i zażartowała, by rozładować atmosferę.

— Postarałaś się, Eve. Niezły komitet powitalny – mruknęła z uznaniem.

— Wilki dbają o swoich – odpowiedziała rezolutnie blondynka – Jak tam? Odreagowałaś? – dociekała.

— Taak – kiwnęła głową – Fajnie jest odwiedzić starego kumpla, ale o wiele fajniej jest legnąć u siebie na kanapie – rzuciła z aluzją. Miała nadzieję, że kobieta wyczuje o co jej chodzi i szybko się ulotni. Nic bardziej mylnego.

— Ledwo czternaście godzin jazdy, a ty już wymiękasz? – zaśmiała się, wchodząc za wilczycą do środka – Jackson uwielbia piesze spacery po górach. Jak ty przy nim nadążysz, co? – droczyła się.

— Bardzo prosto. Po prostu góry muszą być małe i będziemy się co jakiś czas zatrzymywać – przewróciła oczami.

— To też jest wyjście – uśmiechnęła się Eve – Tylko musisz go o tym uprzedzić – dodała.

— Jak nie zapomnę, to uprzedzę – obiecała, opadając ciężko na kanapę.

— Zrobić ci coś do jedzenia? – spytała jasnowłosa.

— Nie, nie. Nie musisz się fatygować – zaoponowała szatynka – Dziękuję, Eve. Naprawdę.

— Jak chcesz – kiwnęła głową – No nic, skoro mam pewność, że żyjesz, to wracam do siebie – zamierzyła się do wyjścia – Ach, prawie zapomniałam – przystanęła jeszcze – Gdy cię nie było, przyszedł tu jakiś dziwny człowiek. Elegancki, w garniturze, ale źle mu z oczu patrzyło – zamyśliła się. Na ten opis Marshall wyprostowała się na sofie.

— Elijah Mikaelson – powiedziała do siebie wilczyca – Czego chciał? – zmarszczyła brwi.

— Szukał ciebie. Mówił, że mam ci to dać, kiedy wrócisz – wyjęła z kieszeni małą karteczkę i podała Hayley.

— To numer telefonu – orzekła dziewczyna – Po jaką cholerę ten bufon chce się ze mną skontaktować? – prychnęła.

— Nie mam pojęcia – Eve wzruszyła ramionami – Jednak na twoim miejscu nie próbowałabym do niego dzwonić. Pierwotni mają złą opinię – przy drugim zdaniu ściszyła głos.

— Niestety wiem – przytaknęła szatynka, przeczesując palcami włosy – Niestety wiem też, że jeśli nie zadzwonię do tego buca, to on tu wróci, niekoniecznie z dobrymi zamiarami – stłumiła cisnące się na usta przekleństwo.

— Zrobisz, jak uważasz – odpowiedziała kobieta z warkoczem i wyszła. Hayley westchnęła ciężko i spojrzała na zegar. Było po dziewiętnastej, z Mystic Falls wyjechała po piątej i jechała czternaście godzin, z małymi przerwami na toaletę na stacji benzynowej. Tyłek jej prawie przyrósł do siedzenia, wszystkie myśli wilczycy krążyły wokół spania i nie miała ochoty na telefony do aroganckiego brata Klausa. Niestety wiedziała aż za dobrze, że z Mikaelsonami lepiej nie zadzierać i nawet taka głupota jak niezadzwonienie może ich wyprowadzić z równowagi.

Niechętnie wyciągnęła komórkę i wklepała numer z kartki. Po kilku sekundach czekania na połączenie usłyszała miękki, męski głos.

— Dobry wieczór – wampir przywitał się.

— Cześć – wymusiła Marshall – Elijah Mikaelson? – spytała niepewnie.

— W rzeczy samej – jego ton stał się mniej oficjalny – Zakładam, że Hayley Marshall, zgadza się? – mruknął.

— Tak, to ja – potwierdziła – Eve przekazała mi twoją wiadomość. Dlaczego chciałeś, żebym zadzwoniła? – drążyła.

— Tak się składa, że mam coś dla ciebie – oznajmił tajemniczo – Masz coś przeciwko spotkaniu się o dwudziestej w kościele św. Anny? – dopytywał. Dziewczyna zacisnęła zęby. Tak, miała coś przeciwko. Nogi jej właziły do dupy, powieki się kleiły i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, było spotkanie z Pierwotnym. Najchętniej odpowiedziałaby w ten sposób. Szczerze i bez ogródek, ale wybrała inną opcję. Musiała brać na poprawkę, że Elijah może podzielać temperament swojego brata, tym samym nie przyjmuje odmowy i tym podobnych.

— Nie. Nie mam nic przeciwko – skłamała – Pod warunkiem, że dostanę to coś i nie będę musiała cię więcej widzieć – nie mogła się oprzeć dorzuceniu jakiejś kąśliwej uwagi.

— Naturalnie – brunet nie zraził się wrogim tonem rozmówczyni – Wobec tego, do zobaczenia o dwudziestej, Hayley – uśmiechnął się, czego dziewczyna oczywiście nie widziała i zakończył połączenie. Dziewczyna wydała z siebie jęk rozdrażnienia, ale czym prędzej podniosła się z miejsca. Zanim wyjdzie z lasu, minie trochę czasu, a musi się jeszcze dostać do centrum. Spoko. Załatwią to szybko i wróci do siebie, a przynajmniej za nadzieję nie karzą.

***

Davina kończyła pakować walizkę. Upchnęła w niej ulubione ubrania i inne rzeczy bliskie jej sercu. Po godzinach dyskusji z Marcelem, przedstawiła sprawę jasno. Nie chciała powielać schematu sprzed rytuału i coraz bardziej martwił ją brak magii.

Wyznała ciemnoskóremu, że jest dla niej ważny, ale czuje się związana ze społecznością czarownic i to do niej chciałaby wrócić. Gerardowi trudno było się pogodzić z decyzją Claire, ale postanowił nie popełniać tego samego błędu i dać jej prawo wyboru. Wybrała wiedźmy, nie chciała mieszkać z wampirem. Jakikolwiek był jej motyw, Marcel wiedział, że nie powinien ingerować w jej życie, nawet jeśli tłumaczyłby to jej dobrem. Uszanował wolę nastolatki.

— To na pewno wszystko? – przyjrzał się zawartości, którą dziewczyna wkładała do walizki.

— Nie mam zbyt dużego dobytku – odpowiedziała wymijająco – I nigdy nie byłam typem zbieraczki – dodała, zasuwając szczelnie zamek.

— Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz, D? – musiał mieć wyczerpującą odpowiedź.

— Tak, Marcel. Jestem pewna – uśmiechnęła się do niego delikatnie – Jestem wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, ale moje miejsce jest wśród czarownic – wstała z podłogi i popatrzyła opiekunowi prosto w oczy – Dawniej żyłam w ukryciu, teraz mam szansę żyć naprawdę – jej głos wydawał mu się o wiele bardziej dojrzały, niż kiedyś – Poza tym – spojrzała na swoje ręce – Coś się ze mną dzieje i tylko wiedźmy mogą znaleźć na to odpowiedź – dodała.

— Rozumiem – skinął głową – Jeżeli tego chcesz, Davina, to zrób to, ale pamiętaj, że gdybyś chciała wrócić, drzwi są zawsze otwarte – objął ją mocno i przytulił.

— Wiem, Marcel – odwzajemniła uścisk – Będę o tym pamiętać.

***

Z euforią śledziłam ruch kostki, która potoczyła się po planszy, a potem poczęstowałam Kai'a swoim najsłodszym uśmiechem i skoczyłam pionkiem do domku. Sekundę później cały pokój zatrząsnął się od mojego głośnego krzyku.

— Wygraaaaaałaaaaaam! – zawołałam donośnie, podskoczyłam dziarsko i zaczęłam odstawiać taniec zwycięstwa – Weeeeeee are the champions, myyyyy frieeeeeeeend! – zaśpiewałam na całe gardło, by zalać je później winem. Zbliżała się dwudziesta, a Parker i ja byliśmy już nieźle porobieni i nie zanosiło się na to, byśmy mieli przestać. Postanowiliśmy spożytkować dzień na opróżnianie barku z alkoholem, a także przetestować śmierć, której jeszcze nie uświadczyliśmy, czyli zgon z powodu przepicia. Chlaliśmy od dwunastej, po pokoju walały się puste butelki po Bourbonie, whisky, winach a nawet i szampanie, a tych procentów wcale nie ubywało. Wyglądało to tak, jakby barek Salvatorów miał nieskończoną ilość alko.

— Pamiętam jak grałem w chińczyka z moim bratem, Joey'em – rzucił brunet, jakby sądził, że kogoś w pomieszczeniu to zainteresuje – Fajnie było. Takie rodzinne spędzanie czasu – uśmiechnął się dziecinnie i wziął kilka łyków whisky.

— Fajnie było, aleeeeee... — zaakcentowałam ostatnie słowo – Chuj bombki strzelił, bo go zabiłeś i już tak fajnie nie było – opuściłam kąciki ust, tworząc typową „podkówkę" – Przynajmniej nie dla Joey'a. Bo krwawił. Dość mocno – zakończyłam.

— A ty skąd o tym wiesz? – zdziwił się Kai. Patrzył na mnie, jakby próbował rozgryźć, co siedzi w mojej głowie.

— Mówiłeś mi o tym dwie godziny temu – odparłam znudzonym tonem – Czy ty masz jakąś demencję, czy co?

— Przyznaję – wzruszył ramionami – Mam beznadziejną pamięć do imion i niektórych faktów, za to mam w zamian zajebiste poczucie humoru i urok osobisty, zresztą ty o tym wiesz najlepiej – pod koniec zdania puścił mi oczko. Napiłam się więcej wina.

— I co? Będziesz to teraz ciągle wywlekał? – spytałam – Spaliśmy ze sobą, no i co? To była zwykła zabawa bez uczuć – podsumowałam. Parker się zaśmiał.

— No była, ale jaka fajna – posłał mi jednoznaczne spojrzenie — Nie miałabyś ochoty tego powtórzyć? – przygryzł dolną wargę. Poczułam się jak przezroczysta. Jego wzrok przeze mnie przenikał.

— Nie twierdzę, że nie było fajnie, ale... — zaczęłam, niestety Kai mi przerwał.

— Ale co? – prychnął zaczepnie – Boisz się, że ten twój Clyde się o nas dowie? – uniósł brew. Z jakiegoś dziwnego powodu uważałam jego skłonność do mylenia imion za zabawną.

— On ma na imię Klaus i nie jest mój, to po pierwsze – przewróciłam oczami – A po drugie, jakich nas? – zakpiłam – Raz się z tobą przespałam, tak samo jak z Klausem i jego braćmi – z rezygnacją usiadłam na ziemi, opierając się o kanapę.

— I przypadkowo każdy z nich był seryjnym mordercą – wypunktował mi.

— Sugerujesz coś? – burknęłam, opierając rękę o kolano

— Mhm – kiwnął głową – Pociągają cię degeneraci – skwitował — Lecisz na mnie, bo jestem nienormalny, a w połączeniu z tym, że jestem też nieziemsko przystojny i niebywale czarujący, nie potrafisz się oprzeć – wysnuł swoją teorię.

— Może tak, może nie – rozmyślałam – To nie jest ważne, w przeciwieństwie do tego, że wygrałam z tobą w chińczyka, lamusie – zachichotałam.

— Nie lubisz trudnych tematów? – ciągnął to dalej.

— Nie dasz mi się cieszyć zwycięstwem? – odbiłam piłeczkę.

— Po prostu odpowiedz na pytanie – naciskał. Wypuściłam pretensjonalnie powietrze.

— Nie wiem – wydęłam dolną wargę – Tak jak wspomniałam: może tak, może nie – powtórzyłam wcześniejsze słowa.

— Byłaś kiedyś w związku? – odpalił mu się tryb ciekawskiego. Prychnęłam na to pytanie.

— Nie – odpowiedziałam bezpłciowym tonem. Ile razy w życiu to już słyszałam. Znajomi i przyjaciele często pytali dlaczego nigdy nie zaangażowałam się w nic poważniejszego, a ja zawsze odpowiadałam inaczej. Czułam się w obowiązku tłumaczyć ze swojego wyboru, widziałam siebie jako gorszą, bo nigdy nie poczułam tej całej miłości, tych motylków w brzuchu czy jak to się tam zwie. Nigdy nawet nie przeżyłam zauroczenia, nie zobaczyłam tych słynnych kolorów. Denerwowały mnie pary, denerwowało mnie spuszczanie się nad Walentynkami, gdy jakiś chłopak się do mnie zbliżał, czułam niepokój, może nawet obrzydzenie.

Byłam niezdolna do miłości, czy pokrzywdzona przez los? To nie miało znaczenia. Nigdy nie byłam w związku, nie czułam takiej potrzeby, kiedy jakieś zjeby pierdoliły, że miłość wisi w powietrzu, psikałam odświeżaczem.

— Nigdy? – miał wyjątkowo trzeźwe spojrzenie jak na kolesia po kilku butelkach alkoholu.

— Nigdy – przewróciłam oczami – A ty? – teraz to ja zabawiłam się w detektywa.

— Też nie – odpowiedział po namyśle – Widzisz? To kolejna rzecz, która nas łączy – uśmiechnął się.

— Mhm, na pewno – pokręciłam głową – Zagrajmy w inną grę – zmieniłam temat.

— Jaką?

— Jak uruchomić ten pierdolony Ascendent – podałam nazwę i wyjęłam urządzenie z kieszeni bluzy.

— Znam tę grę – zaśmiał się – Po kilku latach siedzenia tutaj zacząłem w nią wygrywać – wyciągnął dłoń – Daj mi to.

— Lepiej dla ciebie, żebyś wiedział jak to naprawić – burknęłam sceptycznie, podając mu Ascendent – Jutro jest pełnia, a muszę jeszcze nauczyć się recytować zaklęcie – westchnęłam ciężko i żeby umilić sobie swoją stagnację, upiłam łyk alko.

— Za wszystko bierzesz się dzień przed deadlinem? – spojrzał na mnie dziwnie.

— Jestem studentką – wzruszyłam ramionami – Nic nie wiesz o życiu.

— Lepiej patrz, jak się uruchamia Ascendent – warknął – Dwa razy ci nie pokażę.

— No patrzę przecież, jeju – jęknęłam marudnie – Dajesz. Oszołom mnie! – wlepiłam wzrok w ten dziwny przyrząd.

— Kładziesz go na ziemi i on się otwiera – odparł, prezentując mi jeden z najprostszych sposobów użycia przedmiotu.

— Serio?! – wyrzuciłam ręce w powietrze – Tylko tyle?!

— No i jeszcze musisz na nim skupić całą swoją energię – dodał obojętnie, ale podobał mu się mój wkurw.

— Nieważne! – wybuchłam – To chujstwo wystarczy tylko położyć na ziemi, a ja od kilku dni się z nim męczyłam!

— I co się awanturujesz? – ton jego głosu jeszcze bardziej mnie wnerwił – Spokojnie trzeba takie rzeczy przyjmować, a nie – parsknął.

— Ja jestem spokojna i nawet nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej, ok? – zacisnęłam zęby.

— Ta, właśnie widać – drwił – Wyluzuj, Collie. Ten twój temperament jest fajny tylko w jednym przypadku i to zdecydowanie nie jest ten przypadek – kopał sobie swój własny grób.

— Coś ty powiedział? – zmarszczyłam brwi.

— I znowu to samo – wyrolował oczami – Myśl pozytywnie, a nie się nakręcasz – czerpał satysfakcję z mojego braku samokontroli.

— Pozytywnie, tia? – zarechotałam dziko, zdecydowanie nie jak ktoś normalny – Pozytywnie cię walnę, może być? – podniosłam pustą butelkę po whisky, złapałam za szyjkę i rozbiłam ją o podłokietnik kanapy, tworząc „tulipana".

— Jesteś walnięta i w dodatku o czymś zapomniałaś – skomentował z niewinnym uśmieszkiem, a ja w złości rzuciłam w niego zaostrzoną butelką – Inversa – wystawił dłoń i flaszka zmieniła swój tor, boleśnie wbijając mi się w szyję.

— Ożesz ty... — nie dokończyłam obelgi, bo część butelki przebiła mi tętnicę i zaczęłam się dławić krwią.

— Do zobaczenia za jakąś godzinę, szalona dziewczynko – zaśmiał się Kai i zobaczyłam ciemność. Odkąd zyskał moc, stał się jeszcze bardziej nieznośny...

***

Punktualnie o dwudziestej Hayley pojawiła się w umówionym miejscu. Oczywiście Elijah już tam na nią czekał, nawet się uśmiechnął na jej widok i nie zraził jej nieprzyjazny wzrok wilkołaczki. Marshall postanowiła mimo wszystko schować uwagi do kieszeni i jak najszybciej załatwić sprawę z wampirem.

— Szanuję za punktualność – brunet skinął głową na powitanie.

— Zapewne Collie tego nie mówisz? – dziewczyna zdobyła się na żart. Pierwotny obnażył lekki uśmiech.

— Nieskromnie mówiąc, panna Bellworte ma pewne trudności z przychodzeniem na czas – przyznał – Jednakże przywykłem – dodał szybko.

— Super – wymusiła pozytywny grymas – To powiesz mi, dlaczego się tu spotykamy? Sami, w opuszczonym kościele? – założyła ręce na siebie – Planujesz mnie zabić, czy co?

— Nie musisz się o to obawiać – zaprzeczył z powagą – Chciałem ci coś dać – sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął niewielką buteleczkę z zielonym płynem – Przemyślałem to, co powiedziałaś i wspólnie z radą ustaliliśmy, że należy uwzględnić w niej wilkołaki – powiedział. Hayley sceptycznie zmarszczyła nos.

— A skąd ta nagła zmiana zdania? – drążyła.

— Chcę zaprowadzić pokój w mieście – wyjaśnił – Jest on kluczowy, by zjednoczyć moją rodzinę, a to cel, do którego dążę od stuleci i nikt mi w nim nie przeszkodzi – rozwinął – Jeśli chcę przymierza między gatunkami, nie mogę lekceważyć obecności wilków, nawet jeśli są obecnie niedostępni – mówił dalej – To jest lekarstwo, które pomoże im wrócić do normalnej postaci – oboje skupili wzrok na butelce. Zielonooka przyglądała się miksturze. Elijah zapewne oczekiwał jakiejś odpowiedzi i dziewczyna postanowiła jej udzielić.

— Wzruszające – skwitowała, wzbudzając zainteresowanie bruneta. Widocznie nie takiej reakcji się spodziewał – Scena jak z bajki Disneya. Niespodziewanie, księżniczka znajduje rozwiązanie swoich problemów, a trzy krasnoludki ratują ogra z zamku, tak? Jakoś tak to było? – ironizowała – W każdym razie, zanim wydam z siebie entuzjastyczny pisk, zadam niewygodne pytanie – zasznurowała usta – Gdzie jest haczyk? – spojrzała na niego wyczekująco.

— Zanim udzielę ci odpowiedzi, wydam opinię – odparł Pierwotny. Był pod wrażeniem zuchwałości dziewczyny. Wilczyca miała cięty język i wiedziała jak go używać – Nie oczekuję „entuzjastycznego pisku", jak to określiłaś – ściągnął usta – Nie pasujesz mi do profilu takiej osoby, jesteś bardziej powściągliwa – ocenił – Co do moich intencji, zaiste przyjęcie leku wiąże się z pewnymi zobowiązaniami – kiwnął głową – Będziecie musieli wybrać swojego reprezentanta w radzie, który będzie uczestniczył w spotkaniach i dyskutował na tematy związane z dobrem miasta, a także pilnował, by jego ludzie przestrzegali zasad nowego regulaminu, który wspólnie stworzymy – wytłumaczył dokładnie – I nie zapominajmy o odpowiedzialności, jaka spoczywa na przyszłym przedstawicielu – dorzucił jeszcze – Ktokolwiek naruszy warunki pokoju, będzie miał nieprzyjemność spotkania się ze mną – zakończył nieco diabelnym uśmiechem.

— Jaką mam gwarancję, że ta zielona breja to lekarstwo, a nie trucizna, która zabije moich bliskich? – syknęła. Elijah wydawał jej się bezwzględny. Niby zależało mu na pokoju między gatunkami i harmonii w mieście, a jednocześnie wprost mówił, że ten, kto nie sprosta wymaganiom, gorzko tego pożałuje.

— Musisz mi uwierzyć na słowo – odparł spokojnie. Wyrażał się w sposób chłodny i profesjonalny. Nie widział potrzeby w przesadzaniu z emocjami.

— A ile jest ono warte, co? – prychnęła – Ile jest warte słowo Mikaelsona? – zaatakowała go – Już raz uwierzyłam Pierwotnemu na słowo i wiesz jak to się skończyło? O dziwo zupełnie inaczej niż miało! – podniosła głos.

— Nie zamierzałem cię zdenerwować – odrzekł Elijah – O ile zdaję sobie sprawę z niepochlebnej opinii na temat mojej rodziny, o tyle mogę cię zapewnić, że zawsze dotrzymuję słowa – popatrzył na nią intensywnie – Pragnę zaprowadzić pokój w mieście, tym samym pragnę dobra dla wszystkich, także dla twojej watahy – zakończył swoją przemowę, a widząc nieprzekonaną minę swojej rozmówczyni wtrącił jeszcze jedno zdanie – Wiedz, że obiecałem chronić Colline, a ostatnią rzeczą, jaką mógłbym uczynić, byłoby skrzywdzenie bliskiej jej osoby.

— Aha, czyli teraz twoim argumentem jest złożenie obietnicy Collie, ciekawe – udała podziw.

— Po prostu przyjmij podarek i przekonaj się, że mam rację. Dzisiaj zdaje się jest pełnia, nieprawdaż? – mruknął, a Hayley odruchowo zerknęła w okno. Księżyc co prawda jeszcze nie wzszedł, ale czuła podświadomie, że to ta noc. Zapomniała o tym, a Tyler już od dawna się nie przemieniał i jakakolwiek forma Srebrnego Globu nie wywoływała na nim żadnego wrażenia. Eve też musiało to wylecieć z głowy.

— Ok – sapnęła – Być może popełniam błąd, ufając ci, ale zależy mi na rodzinie i jestem skłonna zaryzykować – wzięła od niego butelkę – Jednak ostrzegam cię – zmieniła ton, nasączając go kroplą wrogości – Jeśli coś pójdzie nie tak, a moja wataha umrze, pożałujesz tego i nie obchodzi mnie, że jesteś Pierwotnym – syknęła, odwracając się na pięcie i wychodząc z kościoła. Niebawem wzejdzie księżyc, a musiała się pospieszyć, by dotrzeć na bagna i przekazać Eve instrukcje, zanim przemieni się w wilka...

***

Miałam sen, albo wizję, w której połamałam na łbie Kai'a kij bejsbolowy. Tak czy owak, zamierzałam wypełnić przeznaczenie, tylko musiałam wpierw znaleźć kij.

Zasadniczo, musiałam najpierw wyciągnąć z szyi nieszczęsnego tulipana i poczekać na regenerację, nim wprowadzę plan ukatrupienia tego chuja w życie. Tak jak zakładałam, nasza namiętna noc w żadnym razie nie zmieniła mojego nastawienia do Parkera. Owszem. Seks był fajny, intensywny i brutalny, czyli zostały spełnione warunki, bym chciała go ewentualnie powtórzyć, ale... Nasze relacje pozostały bez zmian. Po pierwsze, niedługo po zabawie, skręciłam mu kark, tak jak obiecałam, nim go pocałowałam, po drugie, w zemście, kiedy rozpoczęliśmy alkoholizację, ten złamas dolał werbeny do Bourbona i oparzyłam sobie ryj, po trzecie, oszukiwał w chińczyka, bo podczas rzucania kostką mruczał coś pod nosem, ale mimo to z nim wygrałam. A, no i po czwarte, kiedy z pełnym uzasadnieniem chciałam go walnąć butelką za te durne teksty, to on zmienił jej tor lotu!

Ocknęłam się z nieprzyjemnym uczuciem ucisku na drogi oddechowe. Zacisnęłam zęby i usunęłam narzędzie ze swojej szyi, czując natychmiastową ulgę, gdy wampirze zdolności samo — uleczania się zaczęły działać na głębokie rany.

W mniej niż minutę odzyskałam pełną sprawność i podniosłam się z podłogi. Wykonałam kilka ruchów rozluźniających ciało i odruchowo wodziłam wzrokiem za jakimś ostrym narzędziem. W końcu postawiłam na coś klasycznego i udałam się do kuchni, skąd wzięłam duży, ostry nóż. Powinien wystarczyć, żeby poderżnąć Kai'owi gardło...

— Wyłaź, gdziekolwiek jesteś, Malachai... — mruknęłam pod nosem, zacisnęłam dłoń na rączce noża i wyruszyłam na poszukiwania czarownika.

***

Hayley nerwowo śledziła trajektorię księżyca po niebie. Zaraz się zacznie, ona poczuje znajomy ból w kościach i przeistoczy się w dystyngowaną wilczycę o długiej, brązowej sierści, a Eve wleje miksturę do garnka, zmiesza ją ze strawą i nakarmi nią watahę Półksiężyca. Za chwilę okaże się, czy lekarstwo zadziała i czy Elijah Mikaelson jest godny zaufania.

— Już czas – westchnęła blondynka – Zaraz tu przyjdą – spojrzała w kierunku gęstwiny drzew.

— Chcę wierzyć w to, że się uda – odpowiedziała szatynka a blask ziemskiego satelity odbił się w jej zielono — orzechowych oczach – Wszystko jest przygotowane. Ubrania, coś mocniejszego, jedzenie – wypunktowała – Pozostała tylko nadzieja – przez jej kręgosłup przeszła seria nieprzyjemnych dreszczy – Zaczyna się – oznajmiła zdenerwowanym głosem. Nie lubiła procesu transformacji, gdyż należał do niezwykle bolesnych, a podczas pełni nie sposób go było kontrolować. Raz w miesiącu jej ciało zostawało poddawane dotkliwym torturom, by tylko przemienić się w swoją zwierzęcą postać. Dziewczyna uważała to za zbędne przeżycie i zazdrościła Collie, że tamta nie musiała zwracać uwagi na fazę księżyca.

Zazdrość zazdrością, lecz Marshall pogrążyła się również w smutku. Razem z hybrydą miały się wspólnie przemienić w pełnię, zielonooka zgłosiła się na ochotnika, by nauczyć przyjaciółkę podstaw wilkołactwa. Colline mogła tak naprawdę dokonać transformacji kiedy chciała, ale bardzo jej zależało na zrobieniu tego z Hayley. Księżniczka Nowego Orleanu powiedziała wtedy, że nie chodzi o jej przemianę, tylko o wsparcie wilczycy w tym trudnym czasie. Członkini klanu Półksiężyca nie miała w tej kwestii wyboru. Co miesiąc ból łamanych kości uwalniał ją z ludzkiej formy i przekształcał w wilka, a Collie nie wyobrażała sobie zostawić wtedy przyjaciółki samej. Jako hybryda miała okazję doświadczyć z Marshall tego osobliwego przeżycia i nie chciała tej szansy zmarnować.

Oczywiście wiadome okoliczności pokrzyżowały ich plan, ponieważ Collie tkwiła w Więziennym Wymiarze z socjopatycznym mordercą i przy sprzyjających wiatrach mogła się stamtąd wydostać w pierwszą pełnię księżyca.

— Poradzisz sobie? – dziewczyna poczuła dłoń na ramieniu.

— Jak zawsze – prychnęła lekko – Wiesz, co robić, Eve – spojrzała na tą z warkoczem, a jej wzrok powędrował w górę – Idę. Nie chcę się przemieniać przy publiczności – zażartowała i pognała w las, by móc spokojnie przejść przez metamorfozę.

***

W tym samym czasie w jednej z najbogatszych rezydencji we Francuskiej dzielnicy blask księżyca nieśmiało zaglądał w okna. Jak w przypadku wszystkich wilkołaków, ta konkretna postać Srebrnego Globu oddziaływała również na Klausa. Mężczyzna pochłaniał całym sobą energię ziemskiego satelity i z coraz większym zaangażowaniem pociągał pędzlem. W jego dziełach dominowała krwawa czerwień i głęboka czerń. Ewidentnie wpływ księżyca na emocje mieszańca był dość negatywny.

— Widzę, że postawiłeś na realizm, Niklausie. Ta krew wygląda bardzo prawdziwie – skomentował Elijah, pijąc do leżącego na podłodze ciała. Spod głowy nieszczęśnika wypływała szkarłatna ciesz, a blondyn bez krępacji maczał w niej swoje narzędzie pracy.

— Zapewne ciekawi cię, któż mi dostarcza odpowiednich odcieni? – zaśmiał się Pierwotny – To ofiara mojego temperamentu – rzucił tajemniczo.

— Poczyniłeś postępy, bracie – odrzekł Najstarszy – Podczas pełni jesteś w bardziej morderczym nastroju, a tym razem ograniczyłeś się do zabicia jednostki – podszedł do okna.

— Chciałbym cię utrzymywać w tym słodkim przekonaniu, lecz nic bardziej mylnego – odparował Klaus – Po skończeniu obrazu zamierzam się rozerwać – Elijah nie musiał patrzeć bratu w oczy, by wiedzieć, że jest w nich demoniczny błysk.

— Doprawdy? – prychnął brunet – Rozumiem, że zamierzasz przetestować odporność na alkohol, a potem odebrać życie niewinnym ludziom, których spotkasz na swojej drodze? – spytał, mimo że i tak znał odpowiedź.

— Tak i tak, dodatkowo wybadam teren i sprawdzę, czy Marcel nie pozyskuje nowych szpiegów – potwierdził.

— Przynajmniej twoja paranoja została na swoim miejscu – mruknął wampir – Jeśli cię to interesuje, to kontaktowałem się z naszą siostrą – wtrącił.

— Niespecjalnie mnie to obchodzi, ale skoro już musisz mówić, to mów – mieszaniec przewrócił oczami.

— Rebekah wyjechała w podróż dookoła świata – obwieścił Najstarszy, przymykając oko na aroganckie zachowanie brata.

— Najwyraźniej od dawna chciała to zrobić – Pierwotny wzruszył ramionami. Nie zważał na to, co robi jego siostra. Dla niego liczyło się tylko to, że go znowu zdradziła.

***

Pełnia księżyca szybko minęła, a wraz z nią niepokój Hayley o skuteczność lekarstwa. Gdy wilczyca wróciła do ludzkiej postaci, na miejscu czekała ją miła niespodzianka. Cała wataha świętowała powrót do normalności, a Jackson jak tylko zobaczył Marshall, uściskał ją na powitanie. Mikstura zadziałała i dziewczyna nareszcie połączyła się z rodziną. Nic nie mogło opisać jej radości, ale wiedziała, że zgodnie z umową muszą wybrać przedstawiciela rady. Miło się zaskoczyła, gdy członkowie klanu jednogłośnie wskazali ją na reprezentantkę, a potem z przyjemnością oddała się zabawie. Impreza na bagnach trwała do białego rana, wszyscy byli ogromnie szczęśliwi, że mogli się wreszcie zobaczyć i nie musieli wracać do postaci wilków.

***

Słońce połaskotało mnie po twarzy i zachęciło do otworzenia oczu. Zwlekłam się z łóżka, odsłoniłam zasłony i wpuściłam do środka trochę świeżego powietrza. To był dobry dzień. Wczoraj zaatakowałam Kai'a i poderżnęłam mu gardło, a potem go przywiązałam do drzewa w lesie i zostawiłam na pastwę losu. Chciał dalej grać w tę gierkę, no to ma! Grunt, że ja spędziłam noc w mięciutkim i cieplutkim łóżeczku.

***

Woda w wannie osiągnęła odpowiednią temperaturę, a jej brzegi rozpierały kłęby piany. Zrzuciłam szlafrok oraz piżamę i zanurzyłam się w aromatycznej kąpieli. Dziś jest ostatni moment na korzystanie z uroków rezydencji Salvatorów. W prawdziwym świecie nigdy nie pozwoliliby mi pławić się w luksusach, jakie ich dom miał do zaoferowania. Zarówno Damon, jak i Stefan nienawidzili mnie i uważali za wariatkę. Cóż, z prawdą się nie mijali i w zasadzie to nikt z Mystic Falls nie darzył Collie Jollie sympatią.

Trudno im się dziwić, skoro byłam „specyficzna". Tylko ci wybrani mogli ze mną wytrzymać i znosić moje humorki, a póki co do takich osób zaliczała się Hayley i Davina, jak jeszcze żyła. Napsułam przyjaciołom z kieszonkowa trochę krwi, jednych wkurzyłam bardziej, drugich mniej, jednak na dziewięćdziesiąt dziewięć procent żaden z nich nie płakałby, gdybym kopnęła w kalendarz.

Co to ja tam narobiłam? Nic specjalnego, a z jakiegoś powodu mną tam gardzą. Ugryzłam Damona i zaraziłam go jadem wilkołaka, to samo zrobiłam Elenie i też prawie umarła, rzuciłam się na Caroline i chciałam ją zabić, wspólnie z Kolem szantażowałam Bonnie i całym swoim zachowaniem wyprowadziłam z równowagi Stefana. I co? I mają problem, bo planowałam niektórych z nich wysłać w zaświaty? No co za drama!

***

Zamknęłam oczy i dawałam się ponieść chwili. Gęsty, biały puch otulał moje ciało, a gorąca woda przyjemnie nawilżała skórę, która ostatnio była tyle razy poddana próbie wytrzymałości, że należało jej się spa.

Dzisiaj moja przygoda w Więziennym Świecie dobiega końca. Nie mam już czasu na swawole po okolicy i eksplorowanie tajemniczych miejsc. Jutro o tej porze będę już w Nowym Orleanie, może w ławce na zajęciach, jeśli zechcę tam pójść albo, co jest bardziej realistyczne, na spotkaniu z Hayley. Pójdziemy do kawiarni, zamówimy kawę, jakieś dobre ciasto i z wypiekami na twarzy opowiem jej o moich przygodach w Innym Wymiarze, pomijając oczywiście kwestię romansu z Kai'em. Coś mi podpowiada, że nie byłaby zadowolona, dowiadując się, że przespałam się z kolejnym niestabilnym draniem.

Optymistycznie zakładałam, że tak będzie wyglądać mój jutrzejszy dzień. Rzeczywistość pewnie przygotuje dla mnie coś innego, stawiając na drodze do szczęścia Klausa. Jeśli wrócę do rezydencji, mogę jedynie liczyć na to, że Elijah obroni mnie w razie czego przed tym paranoikiem, bo Marcela to nawet nie biorę pod uwagę. Nigdy nie było go w domu, latał gdzieś po mieście jak debil i zbierał armię przeciwko Pierwotnym. I co go obchodziło, że w czasie kiedy on szukał żołnierzy do swojego nowoorleańskiego powstania, to ja byłam wtedy gnębiona przez Klausa...

— Tak czy owak i tak muszę się spotkać z Marcelem, żeby podpisał dokument umożliwiający mi wyjazd do Amsterdamu – mruknęłam na głos i nagle usłyszałam hałas na schodach – Błagam, tylko nie to... — szepnęłam, ale oczywiście moje modły nie zostały wysłuchane. Parker nie ma za grosz wychowania i obycia społecznego, dlatego nie widzi nic złego we wchodzeniu do łazienki, kiedy akurat się kąpię...

— Niespodzianka – trzasnął drzwiami i rozejrzał się po pomieszczeniu, by mnie zlokalizować – No proszę – uśmiechnął się, gdy nasze spojrzenia się zetknęły – Ty się relaksujesz w kąpieli, a ja spędziłem noc w lesie – pozytywny grymas ustąpił czemuś skrajnie odwrotnemu. Rzeczywiście Kai wyglądał na nieco sfatygowanego.

— I co? Zafundowałam ci darmowy biwak, a ty jeszcze narzekasz? – nie mogłam powstrzymać banana na ryju.

— Och, ty śmieszku – załapał żart – W takim razie nie będziesz miała nic przeciwko, kiedy ci zafunduję tę scenę z Psychozy? – naturalnie Parker nie mógł się pokazać bez swojego atrybutu – noża. Podszedł zdecydowanym krokiem, a ja nie potrafiłam utrzymać powagi – Z czego ty się tak cieszysz? – przechylił głowę na bok jak zdezorientowany szczeniak.

— Przepraszam – otarłam łzy – Po prostu nie mogę... — stłumiłam śmiech – Ta laska z Psychozy brała prysznic i morderca wziął ją z zaskoczenia, a ja leżę w wannie i już cię widzę, tym samym efekt sensacji robi papa – znowu wybuchłam śmiechem.

— Ja pierdolę – skomentował brunet – Czy ty musisz zawsze wszystko zepsuć? – wkurwił się – Kiedy rzucam żartami z popkultury, to nie oczekuję, że będziesz wyłapywała błędy! – podniósł głos.

— I czego się wydzierasz? – spytałam spokojnie – Przecież dalej możesz mnie zaszlachtować, ja tylko mówię, że to nie będzie kropka w kropkę jak w Psychozie, a ty już odwalasz scenę – pokręciłam głową z politowaniem.

— Teraz, to już nie to samo – udał obruszenie – Dobra – westchnął – Tym razem ci odpuszczę i wymyślę coś lepszego – wyglądało na to, że jego priorytety po raz kolejny uległy zmianie.

— Dajmy sobie już z tym spokój, co? – jęknęłam, zanurzając się bardziej w wodzie.

— Z czym?

— No z tym całym zabijaniem – popatrzyłam na niego znacząco – Jeśli mnie zabijesz, to będę musiała zabić ciebie, a to już się robi nudne – mruknęłam – To nasz ostatni dzień tutaj i może skupimy się na czymś innym, niż mordowanie się?

— Na czymś innym, powiadasz? – jego wzrok nie pozostawał złudzeń. Było nawet gorzej, kiedy zaczął się rozbierać.

— Co ty do cholery robisz? – warknęłam.

— No jak to co? – prychnął – Spałem w lesie na ziemi i muszę się wykąpać. Posuń się tam trochę – rozkazał mi.

— Upadłeś na głowę? – nie wiem po co to powiedziałam, skoro znałam odpowiedź – Jak chcesz się wykąpać, to poczekaj aż wyjdę – syknęłam.

— A po co, skoro już tu jestem? Zresztą, ty zawsze zajmujesz łazienkę przez godzinę. Jak typowa baba – odparł, a w moich żyłach zawrzała krew – Masz wybór, Collie. Robisz wypad, albo zostajesz, ale wtedy dzielimy się wanną – dodał beztrosko, a ja już zamierzyłam się do wyjścia, kiedy odkryłam, że o to mu właśnie chodzi. Chce mnie sprowokować i zakłócić mój błogi relaks. Pewnie zakłada, że sobie pójdę, rezygnując z kąpieli. I szczerze mówiąc, ma rację. Jego nie było w planie i choćbym miała stracić szansę błogiego relaksu w tej luksusowej łazience, przeboleję. Nie zostanę, nie dam mu tej satysfakcji. Przespałam się z nim, ale nie będę go przyzwyczajać do tego, że może mieć mnie kiedy zechce. Żądze żądzami, lecz nie mam obowiązku mu ulegać za każdym razem.

— Nie ma takiej potrzeby. Wychodzę – wsparłam się na krawędziach wanny i szybko podniosłam do pozycji stojącej. Puszysta piana uformowała się w coś na kształt sukienki i w miarę zakrywała najintymniejsze części mojego ciała. Nie zaszczyciłam bruneta najmniejszym spojrzeniem, czego nie można było powiedzieć o nim. Jego śliski wzrok opływał moją sylwetkę, nim otuliłam się miękkim ręcznikiem.

— Jak tam chcesz – wzruszył ramionami i zajął moje miejsce w balii. Zaskoczyła go temperatura wody, a przynajmniej tak wnioskowałam po komentarzach – Co ona taka gorąca? – syknął.

— Przecież jest ledwo letnia – rzuciłam z pogardą – Idę wkuwać zaklęcie, a tobie życzę miłej kąpieli – przez mój ton przenikał cynizm.

— Byłoby milej, gdybyś została – zaśmiał się ze szczyptą namowy.

— Niedoczekanie – prychnęłam i udałam w kierunku drzwi.

— Będzie jeszcze ku temu okazja – zawołał za mną.

— Lecz się, Parker – pokazałam mu na odchodne środkowy palec i zostawiłam go obezwładnionego przez jego własny śmiech.

***

Wraz z nastaniem nowego dnia, Davinie doszły nowe obowiązki. Genevieve zbudziła ją i jej koleżanki i zagoniła do nauki. Cała czwórka udała się do szklarni, gdzie miała za zadanie ćwiczenie magii na różach. Celem lekcji było doprowadzenie do pełnego rozkwitu rośliny. Cassie, Abigail i Monique nie miały problemów z rozbudzeniem pąków do życia, jedynie Davina napotykała trudności i źle się czuła ze swoją niemocą. Jakby tego było mało, Monique wykorzystywała każdą chwilę, żeby dopiec Claire.

— Znowu ci nie wychodzi – wytknęła brunetka – Niepotrzebnie dołączyłaś do sabatu – dodała z wyższością. Wiedźma straciła cierpliwość i postanowiła wygarnąć koleżance po fachu.

— Dlaczego tak mi docinasz? – spytała.

— Bo jesteś słaba – wycedziła Deveraux – Nie nadajesz się na czarownicę. Odkąd wróciłaś, nic nie potrafisz – gnębiła ją.

— Przyjemność ci to sprawia? – odwarknęła niebieskooka – Może to ty jesteś słaba? Musisz mi dogryzać, żeby się dowartościować? – zaatakowała ją.

— Mówię, co widzę. Jesteś żałosna – wredny uśmiech nie schodził z ust czarnowłosej – Praw natury nie oszukasz. Najsłabsze jednostki wypadają z gry – zakończyła zimnym tonem.

— Monique, przestań – Abigail stanęła w obronie Daviny – Nie jesteśmy tu po to, by rywalizować, tylko dla doskonalenia naszych umiejętności.

— Najwyraźniej Davina nie ma żadnych – dziewczyna nie zakończyła swoich złośliwości – Może jesteś wynaturzeniem, jak twoja przyjaciółka, Colline? – prowokowała szatynkę.

— Nie mów tak o niej... — Claire zacisnęła pięści.

— A co? Zabronisz mi? Wszyscy wiedzą, że Colline jest abominacją – podjudzała, a wiedźma ostatkiem sił powstrzymywała łzy. Tęskniła za starszą „siostrą" tak bardzo, że bolało ją wypowiadanie jej imienia, a co dopiero obelgi skierowane w jej kierunku. Nie zamierzała pozwolić Monique wyzywać Collie.

— Przestań ją tak nazywać! – skumulowała w sobie cały gniew, wystawiła dłonie i skoncentrowała buzującą energię na brunetce. Niewidzialna siła uderzyła w ciało Deveraux i rzuciła nią o ścianę szklarni. Hałas sprowadził Genevieve.

— Co tu się wyprawia, miałyście ćwiczyć na różach, nie na sobie! – obrzuciła swoje uczennice surowym wzrokiem.

— To Davina zaczęła! Jest nienormalna! – Monique natychmiast stanęła w roli ofiary.

— Nieprawda, to ty mi cały czas docinałaś! – broniła się Claire.

— Dosyć – rudowłosa uniosła w górę dłoń, w efekcie czego obie dziewczyny przeszyła silna migrena – Wiedźmy nie atakują swoich i panują nad emocjami – rzuciła chłodno – Za karę, wy dwie macie zakaz opuszczania cmentarza do odwołania – zarządziła przewodnicząca sabatu – A teraz, wracajcie do zajęć – pstryknęła palcami i ból opuścił głowy czarownic. Genevieve omiotła niezadowolonym spojrzeniem i wyszła. Davina pokornie przystanęła przy swoim stanowisku i starała się tchnąć życie w różę, natomiast Monique zabrała swój kwiat i uciekła ze szklarni. W środku zostały tylko dwie młode wiedźmy.

— To nie twoja wina, że dałaś się jej sprowokować. Okropnie się wywyższa – głos zabrała blondynka.

— Obraziła moją przyjaciółkę. Nie mogłam postąpić inaczej – odpowiedziała cicho i uniosła dłoń nad różę.

— Ufasz jej? – zapytała Abigail, a gdy brązowowłosa popatrzyła na towarzyszkę, chcąc wybadać kogo ma na myśli, szybko zrozumiała.

— Oczywiście – przytaknęła – Dlaczego pytasz?

— Tak po prostu – odparła czarownica – Moja mama i babcia zawsze powtarzały, że wampir jest największym wrogiem wiedźmy – uśmiechnęła się głupio, jakby nie wiedziała jak to wyjaśnić.

— Collie zawsze była dla mnie dobra. Chroniła mnie, szanowała moje wybory i udowodniła, że mogę na nią liczyć – dziewczyna zamierzała oczyścić dobre imię przyjaciółki.

— Masz szczęście. Chciałabym mieć kogoś takiego – rozmarzyła się Abigail.

— Jestem pewna, że poznasz w swoim życiu niejedną taką osobę – odrzekła sympatycznie Claire i niemalże zaklęła – Nigdy nie rozbudzę tej róży! – zmartwiła się.

— Musisz sobie ją zwizualizować – powiedziała blondynka.

— Co? – mruknęła kołująco niebieskooka.

— Wsłuchaj się w siebie i wyobraź sobie jak rozkwita na twoich oczach – podpowiedziała – Jestem pewna, że w końcu ci się uda, tylko musisz poćwiczyć – dorzuciła blondynka i wyszła. Davina została sama z własnymi myślami i nadzieją, że da radę zachęcić różę do rozkwitu.

***

Impreza na bagnach pozostawiła po sobie niemały bałagan i cała wataha aktywnie uczestniczyła w sprzątaniu. Jackson co chwilę zerkał na Hayley, uśmiechając się odruchowo. Ona traktowała go jak przyjaciela, a on zakochał się bez reszty. Teraz, gdy klątwa została zdjęta, mógł jej wreszcie powiedzieć prawdę o jej rodzinie i o tym kim jest.

Mężczyzna obiecał sobie, że nie będzie obciążać Marshall tymi wieściami, dopóki nie znajdą sposobu na odczynienie uroku. Po długich latach zniewolenia w zwierzęcej formie, nareszcie mógł żyć tak, jak chciał, a przede wszystkim wyznać Hayley miłość.

— Co się tak patrzysz? – odgarnęła włosy za ucho i zgarnęła ze stołu brudne naczynia.

— Nie mogę się nacieszyć twoją obecnością – odparł wilkołak, a policzki dziewczyny oblał szkarłat.

— Czaruś z ciebie – uśmiechnęła się.

— Muszę ci o czymś powiedzieć – Jackson spoważniał, a wilczyca zmarszczyła brwi.

— Wszystko ok? – zmartwiła się.

— Tak, tylko chodzi o to, że muszę ci wyznać prawdę – zrobił wstęp do dłuższej wypowiedzi.

— Prawdę? – zdziwiła się – Jack, o co chodzi? – odstawiła tackę z naczyniami z powrotem na stół i podeszła do bruneta.

— Zapytałaś mnie kiedyś, kim jest Andrea Labonair – zaczął – Miałaś nadzieję, że doprowadzi cię ona do twoich rodziców.

— Tak. I? – skrzyżowała ręce na piersiach.

— Andrea Labonair to ty – wyznał po dłuższej chwili, a źrenice wilkołaczki gwałtownie się rozszerzyły – Nasi rodzice przeznaczyli nas sobie jeszcze przed naszymi narodzinami. Wierzyli, że wspólnie odzyskamy należny wilkom szacunek i dokonamy rewolucji – kontynuował – Miałaś zostać moją żoną – teraz spojrzenie Jacksona było bardzo osobiste.

— Ja... — dziewczynę zatkało – Ja nie wiem, co powiedzieć – pokręciła głową w dezorientacji.

— Nie musisz nic mówić – uspokoił ją – Na początek oswój się z tym wszystkim – dodał, zgarnął naczynia i odszedł. Hayley z wrażenia musiała usiąść. Nie była przygotowana taką rozmowę, takie wyznanie. Okazała się ostatnią z rodu Labonairów, a rodzice jej i Jacksona zaaranżowali ich małżeństwo. Miała mętlik w głowie. Bardzo lubiła mężczyznę, upatrywała w nim nawet szansę na poważniejszy związek, ale czy mogła go pokochać i za niego wyjść?

Nie myślała o ustatkowaniu się, a podświadomie czuła, że Jack będzie od niej oczekiwał podążenia drogą przeznaczenia. Nie wiedziała jak reagować, nie wiedziała, co o tym myśleć. Była zagubiona i wbrew pozorom samotna. Jej rodzina dopiero wróciła do normalności, ale Hayley i tak odczuwała pustkę. Najbliższa osoba w jej życiu była gdzieś daleko i nie wiadomo, czy uda jej się dziś w nocy wrócić. Wataha gorąco przyjęła wilczycę, ale nawet oni nie mogli się równać z Colline, której towarzystwa dziewczyna najbardziej teraz potrzebowała.

***

Księżyc piął się po rozgwieżdżonym niebie i zdawał się rzucać nam wyzwanie. Ściskałam w dłoni pasek od torby i biegłam przez gęstniejący las, ponaglana przez krzyki Kai'a. Niestety byłam bezsilna wobec pełni. Co rusz przystawałam i zadzierałam głowę, by moc chłonąć magię Srebrnego Globu wszystkimi zmysłami.

Nawet tutaj, w świecie, w którym teoretycznie jeszcze nie istniałam, moje myśli krążyły jedynie wokół majestatyczności księżyca. Upajałam się jego widokiem, hipnotyzował mnie swym blaskiem.

— Szybciej, do cholery, przestań się ciągle zatrzymywać! – Parker warczał na mnie i szarpał za nadgarstki, a oczy miałam utkwione w jego srebrzystej mości.

— Czy ty nie widzisz, jaki on jest piękny? – westchnęłam prawie ze łzami w oczach. Dałabym sobie rękę uciąć, że Srebrny Glob mnie do siebie woła.

— Księżyc jak księżyc – prychnął czarnowłosy i niespodziewanie wziął mnie na ręce.

— Co ty robisz?! – oburzyłam się, a najmniejsza komórka mojego ciała kazała mi myśleć, że Kai chce mnie odciągnąć od mojej miłości.

— Spędziłem tu za dużo czasu, żeby przegapić jakąkolwiek okazję do ucieczki – odparł wzburzonym tonem.

— Chcę zostać z księżycem! – wyrywałam się i z boku wyglądało to jak opętanie przez demona.

— Prohibere – syknął czarownik i zastygłam jak słup soli. Wciąż ubolewałam i rozpaczałam za jego srebrzystą mością, ale straciłam czucie w kończynach i po prostu zwisałam mężczyźnie z ramion – Nareszcie cisza – skomentował pogardliwie i zaniósł mnie do jaskini, skąd mieliśmy rzucić zaklęcie.

***

Otworzyłam niepewnie oczy i przejechałam wzrokiem po rzędach drzew, które zwieszały nad nami swe korony. Las wyglądał podobnie jak ten w Więziennym Świecie i musiałam brać pod uwagę porażkę.

Na ramieniu miałam torbę, a w niej wszystkie rzeczy, które zabrałam z rezydencji. W trawie dostrzegłam Ascendent, podniosłam go, otrzepałam z kurzu i schowałam do środka. Zrobiłam kilka okrążeń wokół własnej osi, spodziewając się zobaczyć towarzysza niedoli, ale się zawiodłam.

— Kai? – zawołałam spokojnie. Nie byłam już nabuzowana, co oznaczało, że jestem w świecie, w którym aktualnie nie ma pełni. Zresztą utwierdziły mnie w tym nocne odgłosy jak pohukiwanie sowy, cykanie świerszczy i dźwięki poruszających się w oddali samochodów.

— Tu jestem, ściągnij mnie! – odpowiedział mi poddenerwowany głos Parkera. Odwróciłam się na pięcie, spojrzałam w górę i wyostrzyłam wzrok. Między gałęziami zauważyłam męską sylwetkę.

— Co ty robisz na drzewie? – nie żałowałam sobie złośliwego chichotu.

— Nie zadawaj głupich pytań, tylko pomóż mi stąd zejść! – warknął.

— Rozważę to, ale raczej się na to nie zanosi – wzruszyłam ramionami – Mam dwie wiadomości, dobrą i złą. Dobra jest taka, że udało nam się uciec z Więziennego Wymiaru, a zła, to wygaśnięcie twojej licencji na nieśmiertelność – oznajmiłam beztrosko – Jeśli stamtąd spadniesz, prawdopodobnie się połamiesz i umrzesz, a ja z chęcią na to popatrzę, ino pójdę po popcorn – zaśmiałam się szyderczo, zdjęłam torbę i usiadłam po turecku w trawie.

— Walić to, sam sobie poradzę – prychnął i niespodziewanie puścił się gałęzi. W trakcie spadania skierował na siebie dłoń i mruknął jakieś zaklęcie, po czym zawisł jakiś metr nad ziemią, powtórzył słowo i wylądował bezpiecznie na dole. Nie kryłam swojego rozczarowania.

— Pff, miałam nadzieję na coś innego – skomentowałam, podnosząc się i zgarniając torbę.

— A ty dokąd? – Kai stanął przede mną i sądząc po oczach, nie miał dobrych intencji.

— W swoją stronę. Weź przykład. Ciao – pomachałam mu i chciałam odejść, ale mnie zatrzymał.

— Nigdzie nie pójdziesz – syknął i szarpnął za nadgarstek – Jesteśmy przyjaciółmi, a przyjaciele się nie opuszczają – nie podobał mi się ten dziwny błysk w oku.

— Przyjaciółmi? Znowu sobie coś uroiłeś? – wyrwałam mu się – Tolerowaliśmy się na potrzeby ucieczki z Więziennego Świata, tutaj nasze drogi się rozchodzą – syknęłam.

— Tolerowaliśmy się? – uniósł znacząco brwi – To trochę za mało powiedziane – poczęstował mnie bezczelnym uśmieszkiem.

— Zamilcz – wycedziłam, na co Parker przewrócił nonszalancko oczami.

— Co, mam nie wspominać tego, co stało się na kanapie w salonie? – drażnił się ze mną – A może mam nie mówić, że prawie przegapiliśmy pełnię, bo byliśmy zbyt zajęci zabawą na kuchennym blacie? – wolałam nie myśleć, co się teraz dzieje w jego głowie – Dobra, nie powiem – wyszczerzył się jak gdyby nigdy nic, a ja strzeliłam go z liścia. Kai obojętnie rozmasował sobie policzek – Za co to? – prychnął.

— Na pożegnanie – zaszczebiotałam niewinnie.

— Mówiłem, że mnie uwielbiasz i miałem rację – zaśmiał się, a gdy podniosłam rękę, by go znowu walnąć, przytrzymał ją – Nawet nie próbuj, narwana dziewczynko – przyjął na twarz maskę wrogości.

— Żegnaj, Kai – wyszarpałam dłoń z jego uścisku i poszłam przed siebie.

— Jeśli myślisz, że to nasze ostatnie spotkanie, to jesteś w błędzie, Collie – rzucił na odchodne – Dlatego ja nie powiem ci „żegnaj", tylko „do zobaczenia!" – zawołał, a ja zignorowałam cisnący się na usta komentarz i pognałam przez las w poszukiwaniu samochodu. Musiałam zwrócić Torrance jej własność i przy okazji się gdzieś zdrzemnąć.

***

Wylegiwałam się na skórzanej kanapie, a obudził mnie świergot ptaków. Zapomniałam jakie to jednocześnie przyjemne i nieprzyjemne uczucie, zwlec się na równe nogi przez ptasie arie. Tydzień w innym wymiarze przytępił nieco mój słuch, teraz wraz z powrotem czułam się jak po przemianie w wampira. Wszystko było takie głośne i wyraźne, a usłyszenie dzwonka telefonu prawie przypłaciłam zawałem serca.

Z pełnym wdziękiem spadłam z kanapy i wylądowałam twarzą w dywan i w takiej właśnie pozycji odebrałam.

— Halo? – mruknęłam jeszcze zaspanym głosem.

— Collie, to ty? Udało się? Jesteś wśród żywych? – Hayley miała bardzo zdenerwowany głos i po chwili do mnie dotarło dlaczego. Obiecałam ją poinformować, gdy tylko znajdę się w normalnym świecie.

— Hay, spokojnie. Wszystko się udało – ziewnęłam w połowie zdania.

— Kurwa – bluznęła, ale szybko ochłonęła – Miałaś do mnie zadzwonić! – w głosie dało się wyczuć srogie wyrzuty.

— Tak, wiem. Przepraszam – znowu mówiłam przez ziew – Zapomniałam, nie zrobiłam tego umyślnie – oparłam się o sofę.

— Gdzie jesteś? Przyjechać po ciebie? – dopytywała.

— W Apallachach, ale nie musisz przyjeżdżać, poradzę sobie – zmęczenie brało górę nad moim organizmem – Zaraz się zbieram i jadę w stronę Nowego Orleanu, tylko najpierw dokończę drzemkę – nacisnęłam czerwoną słuchawkę, zanim przyjaciółka zdążyła odpowiedzieć. Wróciłam na kanapę i przykryłam się kocem. Jakakolwiek była godzina, to i tak za wcześnie, bym mogła normalnie funkcjonować.

Kilka godzin temu dojechałam do Torrance i oddałam jej Bursztynowy Amulet. Czarownica dziękowała mi z całego serca, potwierdziła historię z pamiętnika siostry, na moich oczach przetopiła kamień na sztylet i ugodziła się nim w pierś. Jej ciało zamieniło się w proch i rozwiał go poranny wiatr. Wierny, koci towarzysz również przekształcił się w popiół i odszedł razem z nią. Przed śmiercią Timora Sparks powierzyła mi klucze do swojego domu i powiedziała, że jeśli będę chciała, zawsze mogę w nim zamieszkać i korzystać ze wszystkich dobrodziejstw, jakie leśna chata miała do zaoferowania.

Skorzystałam z okazji i umościłam się na kanapie, by móc odpocząć po wyczerpującym zaklęciu. Kai ponownie wyssał ze mnie moc i dzięki temu rzucił czar uwalniający nas z tego piekła. Ja wypowiedziałam formułkę i przelałam krew wiedźmy, a on wprawił w ruch Ascendent. Mówił, że po powrocie go zniszczy, by już nikt nie mógł go zamknąć w tym więzieniu, ale nie pozwoliłam, żeby urządzenie wpadło w jego ręce. Ascendent również należał do Torrance i nie chciałam sobie przywłaszczać cudzej własności. Czarownica go ze sobą do grobu nie zabrała, tylko schowała do szuflady, ale i tak nie zamierzałam po niego sięgać, skoro do niczego nie był mi potrzebny. Brunet i tak zapomniał o Ascendencie i poszedł w swoją stronę, nie śledził mnie. Rozdział pt. „Kai Parker i Więzienny Wymiar" uznawałam za zakończony.

***

Bonnie jako duch nie miała zbyt ciekawych rzeczy do roboty. Nie licząc rozmów z Jeremym, który jako jedyny ją widział, snuła się po okolicy i obmyślała plan zmartwychwstania. Podchodziła do swojego powrotu ze sporym sceptycyzmem, zawsze stawiała dobro przyjaciół ponad własne i życzyłaby sobie, żeby w pierwszej kolejności myślano o Stefanie.

Ona nigdzie się nie wybierała, mogła zaczekać, natomiast Salvatore przeżywał gdzieś katusze. Bonnie chciała wrócić, ale nie kosztem najbliższych, dodatkowo była negatywnie nastawiona do pomysłu zaproponowanego przez Caroline. Colline była trudna w zrozumieniu, kierowała się głównie własnymi, egoistycznymi pobudkami i działała niekiedy bezwzględnie. Hybryda wielokrotnie dała do zrozumienia, że raczej nie zaprzyjaźni się ani z braćmi Salvatore, ani z resztą. Bennet obiecała jej kiedyś pomóc rozwiązać zagadkę odnośnie niespodziewanego wilkołactwa i nie wywiązała się z umowy, a gdy dziewczyna przyszła do Mystic Falls odebrać dług, szybko stało się jasne, że nie ma litości. Wspólnie z Kolem Mikaelsonem terroryzowali paczkę przyjaciół i urządzili sobie imprezę tuż obok konającego Damona.

Wiedźma nie traciła nadziei, ale obawiała się konfrontacji z Colline. Gdy tylko szatynka się odnajdzie, Damon zgłosił się na ochotnika, by ją „dostarczyć" do miasta i „przygotować" na rozmowę z Gilbertem. W praktyce oznaczało to naszprycowanie Bellworte werbeną, żeby w osłabieniu nie mogła nikogo skrzywdzić. A z każdym pobytem w Mystic Falls, nie marnowała okazji na wystawienie kłów.

***

Elena siedziała w fotelu i starała się odgonić złe myśli. Damon był właśnie w drodze po Colline, a to oznaczało, że niebawem Jeremy przeprowadzi z nią negocjacje. Sam pomysł z porwaniem i otępieniem zabójczej hybrydy wydawał się szalony i wampirzyca najchętniej skreśliłaby ten zamiar z listy.

Zależało jej na Stefanie i Bonnie, ale nie chciała mieć do czynienia ze swoim sobowtórem. Collie miała być od brudnej roboty, a dzięki temu oni mogli się skupić na szukaniu Salvatora i obmyślaniu planu zgładzenia Silasa tuż po wskrzeszeniu Bennet. Czarownica dostała cynk od przodków, że Bellworte „żyje" i gdzie się znajduje. Drzemała w najlepsze w domu w głębi lasu, w okolicach Apallachów. Była stosunkowo łatwym celem, jeśli się ją weźmie z zaskoczenia.

— Jestem! – drzwi wejściowe delikatnie trzasnęły i do rezydencji weszła rozpromieniona Caroline – Zdobyłam więcej werbeny i mam trochę tojadu od Tylera – wyciągnęła z torebki szczelnie zakręcone buteleczki.

— Wow, aż tyle tego potrzeba? – młody Gilbert ze zdziwieniem przyglądał się stercie kwiatów werbeny, wyłożonej na stolik. Forbes przyniosła jeszcze werbenę w płynie i płynny tojad.

— Ostrożności nigdy za wiele – odparła blondynka – Poza tym, na nasze nieszczęście, Colline to dość silna i nieprzewidywalna wariatka – dodała z przekąsem.

— Zapowiada się ciekawie – skwitował nastolatek, a Elena gwałtownie podniosła się z siedzenia.

— Jer, nie wiem, czy to jest dobry pomysł, żebyś zostawał z nią sam na sam – nabrała wątpliwości. Miała mętlik w głowie.

— O nic się nie martw, siostra. Noszę pierścień i jestem łowcą wampirów, poza tym nie dam się zastraszyć lasce, która przemieniła się miesiąc temu – odparł licealista.

— Racja. Ma zdecydowanie większe szanse, niż my. Jedno ugryzienie i wiesz, jak to się skończy – Caroline spojrzała znacząco na przyjaciółkę.

— Nie przypominaj mi – burknęła szatynka – Mam nadzieję, że nie ugryzła Damona... — zaczęła panikować.

— On ma wprawę w atakowaniu znienacka. Nie martwiłbym się o niego – prychnął Jeremy, nawiązując do czasów, kiedy chłopak siostry omal go nie zabił.

— Podpisuję się pod tym – poparła go jasnowłosa i cała trójka usłyszała trzaśnięcie drzwi. Odwrócili głowy, spodziewając się różnych rzeczy, kiedy ujrzeli błękitnookiego wampira, niosącego na rękach nieprzytomną, odurzoną Colline.

— Patrzcie, co dodają w zestawie do Happy Meal'a – zironizował Salvatore i upuścił ciało na podłogę.

— Nie rzucaj nią tak, bo się jeszcze obudzi – syknęła Forbes, podniosła dziewczynę i położyła ją na kanapie.

— Damon, nic ci nie jest? Bałam się, że Colline cię ugryzie – Eleny nie interesowało nic, poza jej chłopakiem.

— Próbowała, ale ją przechytrzyłem – odparł czarnowłosy i para namiętnie się pocałowała. Nastolatek patrzył na tę scenę ze zniesmaczeniem. Podobnie jak Caroline.

— Więc, to jest Colline? – szatyn zabrał głos – Nie wygląda na wariatkę, czy coś – stwierdził po namyśle.

— Miś koala też nie wygląda na groźnego, a jak się na ciebie rzuci z pazurami, to krzyżyk na drogę – Damon nie mógł się powstrzymać od sarkastycznych komentarzy.

— Obiecaj, że nie dasz się jej zwieść – poprosiła Elena.

— Obiecuję – przyrzekł chłopak.

— Czym ją przywiążemy? – dociekała Caroline.

— Linami nasączonymi werbeną i tojadem – odparł Salvatore, biorąc hybrydę na ręce.

— Dla pewności użyjmy jeszcze łańcuchów – zaproponowała blondynka – Poprzednim razem daliśmy się nabrać, że jest nieszkodliwa – wtrąciła.

— To nie jest zły pomysł, Blondie – pochwalił ją – Masz ostatnio jakąś dobrą passę – zironizował.

— Idę po łańcuchy – westchnęła Elena i udała się w kierunku piwnicy.

— Przygotuję liny z werbeny – dodał Jeremy.

— A ja te z tojadu – dorzuciła blondynka.

***

Mimo że w świecie nadnaturalnych Colline była nowicjuszką, spotkał ją zaszczyt dzielenia dwóch zabójczych gatunków. Hybryda dostała w gratisie ogromną siłę, a jej niestabilność stanowiła większe zagrożenie, niż zazwyczaj. Rozmowa z nią wchodziła w grę tylko pod warunkiem całkowitego unieruchomienia. W żyłach Bellworte płynął jad wilkołaka, gotów zabić najtwardszego wampira. Przyjaciele musieli być ostrożni i nie działać pochopnie.

— Śnieżka zaraz się obudzi – rzucił Damon, krępując mocniej sznury, zaciśnięte wokół brązowowłosej – Jeremy, przygotuj się na pogawędkę z nieobliczalną socjopatką – rzucił do nastolatka.

— Damon, to nie jest śmieszne – skarciła go Elena – To nawet nie jest dobry pomysł, żeby Jeremy... — do tej pory obawiała się przebiegu wydarzeń. Gilbert miał pierścień i predyspozycje do walki z krwiopijcą, ale licho przecież nie śpi.

— Poradzę sobie – uspokoił ją brat – Jestem w końcu łowcą wampirów – trochę się przechwalał.

— Wolnego, Pocahontas – przerwał mu Salvatore – Żadnego machania łukiem. Masz przekonać Brownie do współpracy i jej nie zabijać, kapujesz? – spojrzał na licealistę.

— Kapuję – chłopak przewrócił oczami.

— Jer, nie musisz tego robić – wampirzyca położyła bratu dłonie na ramionach. Zawsze się denerwowała, gdy jej brat tak ochoczo zgadzał się na różne niebezpieczne rzeczy.

— Właściwie, to musisz – wtrącił brunet, a Elena skarciła go spojrzeniem. Jej zdaniem odzywki bruneta były nie na miejscu.

— Dam radę – zapewnił siostrę.

— Jesteś pewien? – sobowtór Petrovej nie był przekonany.

— Zrobię wszystko, by odzyskać Bonnie – odpowiedział poważnie chłopak, a stojąca nieopodal zjawa uroniła łzę. Colline wydała z siebie cichy pomruk i podniosła głowę. Damon i Elena czmychnęli z pokoju, a młody Gilbert zajął krzesło naprzeciwko hybrydy. Dziewczyna leniwie otworzyła powieki i jej wzrok spoczął a sznurach.

— Mmm, mam dziwne deja vu – pokusiła się o komentarz, a gdy wyczuła obecność człowieka, utkwiła wzrok w jego szyi i oblizała się łakomie – Jesteś człowiekiem? – Jeremy był świadkiem, jak szaroniebieskie tęczówki dziewczyny zmieniają kolor na jaskrawy bursztyn, a białka oczu jej czernieją – Zabiję cię – wysyczała przez zęby, jakby resztą sił starała się zapanować nad żądzą krwi – Wypiję krew do ostatniej kropli – szarpnęła się na krześle, a sznury powrzynały się jej w skórę, powodując natychmiastowe oparzenia. Colline syknęła przeciągle, eksponując rzędy ostrych, jak brzytwa kłów, po czym zachichotała przez ból – Werbena? Tojad? Sprytnie – przygryzła delikatnie dolną wargę.

— Pewnie jesteś głodna, ale nie radzę ci szaleć. Jestem łowcą wampirów i jeśli mnie zabijesz, spadnie na ciebie klątwa – szatyn nie dawał się sprowokować.

— Klątwa? – parsknęła hybryda – Zajebiście, będzie kolejna do kolekcji – zdawała się nie przejmować słowami chłopaka, a Jeremy był zniesmaczony jej zachowaniem – Zaryzykuję, jak zawsze, a potem będę myślała o konsekwencjach – rzuciła się na krześle, nie przestając patrzeć na licealistę jak na przekąskę. Głód ją zaślepiał, zapach krwi chłopaka drażnił jej nozdrza i robił z mózgu galaretkę – Pisz testament, debilu – zawyła niczym zwierzę i obnażyła kły.

— Jer, nie daj się sprowokować – Bonnie, chociaż niecieleśnie, uczestniczyła w rozmowie z Colline i wspierała chłopaka.

— Uspokój się. I tak się nie uwolnisz – przemawiał spokojnie Gilbert.

— Myślisz, że to mój pierwszy raz, kiedy ktoś mnie porywa i przywiązuje do krzesła? – prychnęła, wysuwając wilcze pazury – Najpierw rozerwę sznury i łańcuchy, a potem ciebie – posłała mu psychotyczny uśmiech.

— Nie wydaje mi się – pozostawał niewzruszony, a Colline zaczęła go obserwować z różnych stron. Kręciła głową, marszczyła brwi i oblizywała usta, próbując rozgryźć, co zamierza tajemniczy nieznajomy. Widziała go pierwszy raz w życiu i myślała o nim tylko w kategorii „jedzenie". Na czas pobytu w Więziennym Wymiarze żywiła się krwią ze szpitali i ewentualnie Kai'em, ale czarownik nie był człowiekiem i nie mógł w pełni zaspokoić pragnienia wampirzycy.

— Houston, mamy tu cwaniaka – burknęła z pogardą – Niefajnie – zacisnęła wargi i targnęła ciałem na tyle mocno, że jeden ze sznurów się przerwał. Mimo palącego bólu, który parzył jej skórę, Colline walczyła zaciekle i dążyła do uwolnienia się z pułapki. Żądza krwi dawała jej wystarczającą siłę, by pokonywać wszelkie słabości i rzucić się na siedzącego przed nią człowieka.

— Przestań – zdeterminowany łowca sięgnął po swój łuk, gotów skrzywdzić dziewczynę, ale Bonnie go powstrzymała.

— Trzeba zagrać inaczej – rozmyślała gorączkowo – Nie możesz jej umniejszać, kwestionować jej siły – podpowiedziała – Jest narcystyczna, łasa na pochwały i komplementy – Bennet z przerażeniem śledziła jak Bellworte rwie się, niemalże łamiąc sobie kości – Musisz jej pokazać, że wiesz, kim jest! – krzyknęła, widząc jak dziewczyna zagryza wargi do krwi i usiłuje przerwać krępujące ją sznury. Chłopak zrozumiał, o co chodzi mulatce i odrzucił swoją broń na bok.

— Colline, zaczekaj! – poprosił, a szatynkę zamurowało, kiedy usłyszała swoje imię.

— Ty mnie znasz? – zaprzestała walkę ze sznurami i wlepiła w brązowookiego swoje złoto — bursztynowe ślepia.

— Krążą legendy o wynaturzeniu wynaturzeń, bezwzględnej bestii – odpowiedział Jeremy.

— Właśnie tak – kiwnęła głową Bonnie.

— Legendy? – ego hybrydy zostało dopieszczone – Podoba mi się. Mów dalej – zachęciła go. To oczywiste, że chciała wzbudzać strach. Pod tym względem nie różniła się od Klausa.

— Wiem, kim jesteś – wypowiedział to zdanie niczym obelgę — Prawie zabiłaś moją siostrę i przyjaciół, potem wróciłaś ze swoim kumplem, Kolem Mikaelsonem i szantażowałaś Bonnie, pamiętasz? – teraz jego emocje nie były grą. Miał żal do dziewczyny za wszystko, co zrobiła. Colline sięgała daleko pamięcią, aż skojarzyła fakty. Nienawistne spojrzenie chłopaka sprawiało jej satysfakcję.

— Niech zgadnę. Jeremy Gilbert, tia? – przechyliła głowę na jedną stronę – No przecież – odpowiedziała sobie na pytanie – Słuchaj, jest mi naprawdę przykro, że prawie zabiłam twoją siostrę, ale była okropnie wkurwiająca i żałuję, że mi się nie udało. Przy najbliższej okazji to naprawię – zachichotała głupkowato, a chłopak spoglądał na nią z nieukrywaną odrazą – Nikt nie docenia mojego poczucia humoru – westchnęła ciężko, z nutą znudzenia – Czego chcesz? – warknęła, nie siląc się na sympatię. Znajomi uprzedzili chłopaka, że Colline jest niestabilna emocjonalnie i jej nastrój zmienia się kilka razy na sekundę.

— Pogadać – odparł.

— To gadaj, czekasz na specjalne zaproszenie? – drwiła – Denerwujesz mnie i mam ochotę cię zjeść, ale z łaski swojej poczekam jeszcze i posłucham, co masz do powiedzenia – w miarę możliwości ułożyła się wygodniej na krześle.

— Potrzebuję twojej pomocy – zaczął łowca, na co szatynka jęknęła pretensjonalnie.

— Sorry memory, ale nie jestem typem bohaterki – głos hybrydy łączył w sobie obojętność i szczyptę irytacji, tak jakby oburzyła się tym, że Jeremy mógł w niej zobaczyć pozytywną postać – Zdecydowanie wolę grać rolę złoczyńcy – zachichotała odruchowo, wprawiając nastolatka w konsternację.

— Próbuj dalej – dopingowała go Bonnie.

— Wiem – przytaknął – Słyszałem o okrucieństwach, których się dopuściłaś – mówił spokojnie — Nikt z nas cię nie lubi. Bezdyskusyjnie jesteś złoczyńcą – domyślił się, że chciała usłyszeć te słowa. Zgodnie z przypuszczeniami chłopaka, kąciki ust Bellworte spięły się gwałtownie i odsłoniły szpaler białych zębów. Kolor oczu wrócił do normalności, a dziewczyna śmiała się perliście.

— To tym bardziej nie ma sensu – parsknęła kpiąco – Skoro zarówno ty, jak i twoi Przyjaciele z Kieszonkowa wiecie, że nie kwapię się do czynienia dobra, to dlaczego zakładasz, że ci pomogę? – wybuchła dzikim śmiechem – Czyżbyś był tak samo głupi, jak Elena? Może to rodzinne? – szydziła z niego, a Jeremy z trudem hamował się przed zabiciem bezczelnej hybrydy.

— Jer, nie słuchaj jej. Próbuje tobą manipulować, chce, żebyś się zdenerwował. Nie daj jej tej satysfakcji – czarownica stanęła tuż obok szatyna i dodawała mu otuchy.

— A gdybyś miała z tego jakąś korzyść? – Gilbert skrzyżował ręce – Przemyślałabyś to?

— Korzyść? Czyli co? Medal za zasługi, tytuł zbawcy świata, a może wywiad w telewizji? – wypunktowała, okraszając każde słowo posypką z cynizmu.

— Może to coś, czego chciałaś wtedy od Bonnie? – spróbował, a Collie zrzedła nieco mina.

— Co masz na myśli? – zmarszczyła cienkie brwi.

— Ujmę to tak – mruknął nastolatek – Mamy tu problem z nieśmiertelnym bytem o imieniu Silas – zaczął – Silas dąży do śmiertelności i przemiany w czarownika, a żeby to osiągnąć, musi przyjąć lekarstwo – kontynuował.

— Yyy, co?

— Lekarstwo na nieśmiertelność. Elena wmusiła je w Katherine Pierce i teraz lek płynie w żyłach tej suki – sprecyzował – Silas chce się uczynić śmiertelnikiem, połączyć z Amarą, swoją jedyną miłością i umrzeć, a do tego potrzebuje Katherine – zakończył.

— Czej. Katherine Pierce żyje? – Collie wybałuszyła oczy.

— Tak. Upozorowała swoją śmierć – wyjaśnił.

— Mmm. Też bym tak chciała, ale znając życie, spaliłabym przykrywkę – jej głos nabrał cienia obojętności.

— Chciałabyś upozorować własną śmierć? – chłopak zmarszczył brwi.

— Kto by nie chciał? – odrzekła filozoficznie ze szczyptą żartobliwości. Ochłonęła. Przestała się rzucać i dyszeć wygłodniale jak pies na widok polędwicy – To metafora uwolnienia się, nowego początku – w oczach Collie zagościł niechciany smutek – Czysta karta, zero stresu – wrócił jej dobry humor.

— Zrobiłabyś to bliskim? – dociekał łowca. Musiał jakoś zdobyć jej zaufanie, mogło się to przydać w przyszłości.

— W wyjątkowych okolicznościach – rzuciła apatycznie

— Czyli?

— Musiałabym wyłączyć człowieczeństwo, chociaż niektórzy twierdzą, że już go nie mam – zachichotała.

— Cieszy cię to? – skrzywił się.

— Trochę – przyznała i nagle do pokoju wpadł Damon.

— Miałeś jedno zadanie, młody – warknął z niezadowoleniem – Spadaj stąd, pogadam sobie z Brownie po swojemu – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

— O co ci chodzi? – zdenerwował się licealista – Miałem z nią rozmawiać i rozmawiam!

— Przeciągasz to niepotrzebnie – wytknął Salvatore – To proste jak budowa cepa: nie spoufalaj się z socjopatką i nie wierz w jej krokodyle łzy. Jak zwykle gra ofiarę – wymienił na palcach.

— I znowu drama – burknęła zakładniczka.

— Zamknij się – spiorunował dziewczynę wzrokiem – Jer, wyjazd! — ponaglił go Salvatore i nastolatek zmył się jak niepyszny – A teraz czas na kulturalną pogawędkę – brunet obrócił krzesło i usiadł na nim okrakiem.

***

O niczym innym nie marzyłam, niż o towarzystwie tego debila. Zakłócił moją drzemkę, obezwładnił, porwał i przywiózł do tej dziury, a potem jeszcze wysłał Jeremy'ego Gilberta w roli mediatora. Naturalnie, chciałam zabić obu, lecz ten dzieciak był bardziej znośny niż arogancki brat Stefana.

— Nie chcę nic sugerować, ale na dziewięćdziesiąt dziewięć procent ta rozmowa zakończy się twoją śmiercią – uśmiechnęłam się ironicznie.

— Nie doceniasz mnie, Brownie. Jestem profesjonalistą w krępowaniu i nie wydostaniesz się stąd o własnych siłach — na twarzy mężczyzny błysnął szyderczy wyraz.

— Jestem trochę skołowana – odchrząknęłam – Nienawidzimy się, a ty tu z własnej woli się ze mną zamknąłeś – oczekiwałam wyjaśnień.

— Czasami gram rolę męczennika – wzruszył ramionami – A zwykle jestem złym gliną – napomknął.

— Tia, no i co zrobisz? Pójdziesz po te tandetne kajdanki? – prychnęłam.

— Kajdanki są zarezerwowane dla mojej dziewczyny. Nie załapiesz się – wydął cynicznie usta.

— Całe szczęście – odetchnęłam z ulgą – Ale wybielacz do picia dostanę? – spytałam z nadzieją.

— Chętnie bym ci wlał go do gardła i zapchał usta śmierdzącą szmatą – posłał mi psychotyczny uśmiech.

— Śmierdzącą szmatą? Nie wiedziałam, że Elena też tu jest – zrobiłam teatralną minę. Damon nie znał się na żartach, bo podniósł z ziemi jakąś małą butelkę, odkręcił ją i siłą napoił mnie jej zawartością. Nie rozróżniałam, czy to werbena, czy tojad, ale cholerstwo parzyło piekielnie parzyło mnie w usta i przełyk. Wampir wmuszał we mnie to ścierwo, aż oczy zapełniły mi się łzami. Po jakiejś minucie przestał i dał mi odetchnąć.

— Jeszcze jakieś błyskotliwe riposty? – zakręcił fiolkę i odstawił na podłogę – Mam tego dużo więcej, z przyjemnością zmarnuję na ciebie kilka sztuk – w jego tęczówkach świecił triumf. Dyszałam ciężko, wypluwając resztki trucizny. Mierzyłam bruneta wzrokiem, wizualizując sobie tortury, które mogłabym na nim przeprowadzić.

— Czego chcesz? – wysyczałam z nienawiścią.

— Nie udawaj Alzheimera, mały Gilbert ci powiedział to i owo – prychnął błękitnooki. Chciałam mu coś odwarknąć, ale nie chciałam znów być przymuszana do picia żrącej toksyny. Odpuściłam, przywołując na twarz maskę obojętności.

— Nom. Silas chce Katherine. I co w związku z tym? – rzuciłam znudzonym głosem.

— To, że zostałaś wytypowana do roli poszukiwaczki Kateriny Petrovej – pokazowo naśladował dźwięk werbla.

— Chyba żyjesz w innej rzeczywistości – pokręciłam z niedowierzaniem głową – Nie będę twoją dziewczyną na posyłki.

— Nie moją, a Silasa – poprawił mnie – Silas obiecał spełnić kilka życzeń w zamian za dostarczenie mu Katherine. Ja muszę odzyskać brata, a moja dziewczyna przyjaciółkę. Ty też możesz czegoś zażądać. Nikt nic nie straci – przedstawił swoją ofertę. Wzięłam pod uwagę za i przeciw. Miałam znaleźć słynną Katerinę i przyprowadzić ją do Pana Nieśmiertelnego? Mogłam. I mogłam w zamian poprosić go o przysługę. Zażyczyć sobie czegokolwiek, nawet najbardziej egoistycznego. Śmiesznie by było, gdybym w zamian za Katherine zapragnęła śmierci Damona, ale śmierć jest często przejawem łaski. Dużo zabawniej jest zniszczyć komuś życie, rozwalić jego idealny domek z kart. Któż wie lepiej, jak zamienić cudze życie w piekło, niż niesławna Katherine Pierce? Mogłabym się z nią dogadać, a ona doradziłaby mi jak zniszczyć życie Damonowi. Zabicie go to łatwizna i nie daje tyle satysfakcji, co patrzenie, jak wszystko, na czym mu zależy, lega w gruzach...

— Mogę zażądać cokolwiek? – specjalnie przeciągałam decyzję.

— Cokolwiek – zapewnił Salvatore, niczego nie podejrzewając.

— Dobra – zgodziłam się – Co mi tam. Brakuje mi adrenaliny w życiu – wzruszyłam ramionami.

— Serio? – prychnął – Tak po prostu? – pewnie zakładał, że przekonanie mnie zajmie mu trochę dłużej.

— Mogę zażądać czegokolwiek, tak? Nie zmarnuję takiej okazji – odpowiedziałam pogardliwie.

— Świetnie – mruknął z uznaniem – Zabawę w detektywa zaczynasz od zaraz – oznajmił.

— Za parę tygodni kończę rok studiów i wyjeżdżam na wymianę zagraniczną – odparłam – Zacznę poszukiwania Katherine, a do tego czasu uporządkuję sprawy w Nowym Orleanie – dodałam.

— Niech będzie – przewrócił oczami – Zadzwonię do ciebie niedługo, żebyś nie zapomniała – wstał z krzesła.

— Będę czekać – posłałam mu ironiczny uśmieszek.

— Jer! – zawołał krwiopijca i do pokoju wszedł Gilbert – Rozwiąż naszą hybrydę. Zgodziła się i obeszło się bez większej przemocy.

— Szczyt komedii – prychnęłam i patrzyłam jak nastolatek uwalnia mnie z krępujących sznurów...

***

Kiedy ci debile mnie wypuścili, pierwsze, co zrobiłam, to ukradłam jakieś auto i odjechałam z piskiem opon, nie oglądając się za siebie. Pozwoliłam się wrobić w polowanie na sobowtóra Eleny, ale nie było powiedziane, że zatańczę tak, jak mi zagrają. Miałam własny plan, zamierzałam napsuć wesołej kompanii trochę krwi i to w takim momencie, żeby się tego nie spodziewali...

***

W międzyczasie, gdy Collie jechała do Nowego Orleanu, w posiadłości Mikaelsonów trwały przygotowania do hucznego przyjęcia. Elijah poradził się brata w kwestii ocieplenia stosunków z członkami rady i zachęcenia ich do podpisania pokoju, a Niklaus rzucił anegdotką z przeszłości. Wspomniał czasy, kiedy Najstarszy i on zostali „przekupieni" suto zakrapianą imprezą i towarzystwem pięknych kobiet. Obaj doszli do wniosku, że nic tak nie łączy jak dobra zabawa i w tym celu Pierwotni organizowali spotkanie towarzyskie dla wszystkich grup społecznych w mieście: ludzi, wilkołaków, wampirów i czarownic. Posłańcy rozesłali zaproszenia, wieści rozniosły się po okolicy, dotarły w tym i do Marcela, który nie zamierzał wyściubiać nosa ze swojej kryjówki. Martwił się tylko o Davinę, wiedział, że sabat również dostał inwitację, ale nie miał na to wpływu. Zamiast się nad sobą użalać, zaprosił do siebie Camille na wieczór, a blondynka chętnie przyjęła jego propozycję.

***

Za oknem widniała noc, a wampirzy głód wiercił mi dziurę w mózgu. Gdy tylko porzuciłam kradziony samochód, udałam się na polowanie, wliczając w nie każdą ludzką jednostkę, która weszła mi w drogę. Brakowało mi świeżego mięsa, upajałam się każdą zdobyczą i bez krzty wyrzutów sumienia zostawiałam za sobą kolejne trupy. Torba się trochę zabrudziła, ale po coś kupiłam taki zajebisty proszek do prania.

Doczłapałam do Francuskiej dzielnicy, a że byłam nieco rozkojarzona, to dwukrotnie wpadłabym pod samochód i walnęła w uliczną lampę. Ewidentnie mój błędnik błądził i należał mi się sen w ulubionym łóżku. Drażniła mnie głośna muzyka, z cichego Więziennego Świata wróciłam w jedno z najbardziej rozbudzonych miast Ameryki Północnej i wampirzy słuch kiepsko to znosił.

Nic więc dziwnego, że dudniące rytmy stawiały moją głowę w ostateczności i wbijałam kły w przypadkowych przechodniów, by tylko zagłuszyć promieniującą migrenę. Zakładałam kaptur i wyłaniałam się z ciemności, rozrywając na kawałki ludzkie gardła, prowadzona zarówno przez pragnienie, jak i rozdrażnienie. Zaciągnęłam kolejne zwłoki do pobliskiego śmietnika, co to, żeby się w oczy nie rzucały i dotarłam pod znajomy adres. Nie wyglądało na to, by ktoś się przejął moim zniknięciem, ale to było tak częste, że już nawet nie przykre.

— Typowo – mruknęłam do siebie – Mnie nie ma tydzień, a Marcel robi imprezę – zacisnęłam usta – Okx, nie obchodzi mnie to – włożyłam dłonie do kieszeni czarnej bluzy. Mój outfit zlewał się z otoczeniem i nie było widać plam z krwi – Idę prosto do łóżka, pierdolę to wszystko – poprawiłam pasek torby i skierowałam się w stronę wejścia do posiadłości.

— Colline? – na straży stała Zoe. Moja ulubiona kandydatka do zarażenia jadem wilkołaka.

— A co? – obnażyłam przed nią oblicze bestii.

— Masz zaproszenie? – zerknęła na jakąś listę.

— Będę miała. Na twój pogrzeb – warknęłam i zatopiłam dłoń w jej klatce piersiowej. Jedynym ruchem wyrwałam wampirzycy serce. Zoe skamieniała – Pytasz, czy mam zaproszenie do własnego domu? Nie jestem w nastroju na żarty – beznamiętnie oblizałam zakrwawioną dłoń – Ani na przenoszenie ciała, ale no cóż – wzięłam denatkę za fraki i wrzuciłam w jakiś mroczny zaułek – Spać, spać, spać – marudziłam i weszłam w tunel oddzielający dom od dziedzińca. Napotkałam tłum elegancko ubranych ludzi. Wyczuwałam wśród nich obecność wampira, wilkołaka, wiedźmy i przekąski, to znaczy człowieka.

Przecisnęłam się przez ten irytujący tłok i znalazłam się na półpiętrze. Musiałam eskortować swój zgrabny tyłeczek do pokoju, gdyż w towarzystwie tylu potencjalnych smakołyków nie umiałam trzymać kłów na wodzy. Zrobienie rzezi na przyjęciu to bilet w jedną stronę do bycia zauważoną, a tego akurat chciałam uniknąć. Już miałam przechodzić, gdy dostrzegłam Klausa. Stał przy balustradzie, pił szampana i patrzył na bawiących się ludzi. Schowałam się za filarem i analizowałam jak uciec do pokoju i oszczędzić sobie spotkania z Pierwotnym. Jeśli użyję wampirze prędkości, on to usłyszy. Jeśli założę kaptur i przejdę obok, wzbudzę jego podejrzenia. Jeśli nie przestanę tak ciężko oddychać jak idiotka, to też się zorientuje!

Zerknęłam ostrożnie w jego kierunku. Podeszła do niego Genevieve, ubrana w czarną, obcisłą sukienkę.

Co ta szmata tu robi? Jakim prawem ta kurwa chodzi po tym domu?! Zamorduję ją, rozerwę na strzępy!

Tylko spokojnie. Na pewno jest jakieś wyjście...

Podjęłam ryzyko i przebiegłam wampirzym tempem do drugiego pokoju. Klaus był zajęty rozmową z rudą dziwką i istniało prawdopodobieństwo, że mnie nie zauważył. Odetchnęłam z ulgą i szłam spokojnie przez salon, gdy usłyszałam czyjeś kroki.

— Z daleka wyczuję intruza – znajomy głos wmurował mnie w podłogę – Zanim oddzielę twoją głowę od reszty ciała, chciałbym zobaczyć twoją twarz – dodał przerażająco spokojnym tonem.

— A ja chciałabym iść spać – słowa opuściły moje usta, równocześnie z odwróceniem się ku mężczyźnie. Klaus zamarł w bezruchu, ale po chwili dość szybko oprzytomniał.

— Colline? – zacisnął lekko szczękę, jakby nie dowierzał i podszedł bliżej.

— Tak. To ja – potwierdziłam, starając się brzmieć spokojnie – Proszę, cokolwiek chcesz mi powiedzieć, zaczekajmy z tym do jutra, jestem potwornie zmęczona – złożyłam dłonie jak do modlitwy, ale on skupiał się wyłącznie na patrzeniu, nie słuchaniu.

— Nie było cię tydzień – dotknął palcami mojego policzka, a ja lekko się wzdrygnęłam.

— Owszem – zdjęłam jego rękę ze swojej twarzy – Mam za sobą ciężki dzień i myślę tylko o spaniu, dlatego błagam, odłóżmy rozmowę na później – chciałam go urobić na litość.

— Mam być wobec ciebie litościwy, podczas gdy ty próbowałaś przemknąć niezauważona? – prychnął.

— Klaus, nie zaczynaj – przewróciłam oczami – Tak, uciekłam bez słowa pożegnania, a wiesz dlaczego? – dałam się sprowokować – Po prostu wiedziałam, że jak wrócę, to nic dobrego mnie z twojej strony nie spotka i nawet nie próbuj zaprzeczać – założyłam ręce na siebie – Gdybym wtedy wróciła, ukarałbyś mnie, przyznaj – rzuciłam mu wyczekujące spojrzenie.

— Być może – uśmiechnął się demonicznie – Za nieposłuszeństwo zazwyczaj grozi kara – syknął.

— Super, to może mnie uwięzisz w lochach? – zaproponowałam – Zabiłam wampira, konkretnie Zoe, która stała na wejściu i miała problem z tym, że ponoć nie byłam zaproszona – sprecyzowałam, czekając na reakcję blondyna.

— Zakładasz, że zrobiłbym to, co Marcel? – zaśmiał się szyderczo – Kotku, nie doceniasz mnie – pokręcił głową z rozczarowaniem – Myślisz, że mam na uwadze inne wampiry? One się zupełnie nie liczą – skwitował.

— Czyli nie masz problemu z tym, że tak po prostu wyrwałam jej serce? Ciekawe – kiwnęłam głową z uznaniem.

— Nigdy nie byłem przeciwko twojemu temperamentowi – uśmiechnął się i ciężko było zdefiniować jego zamiary.

— Ok, to skoro kwestię zwłok przed domem mamy już wyjaśnioną, to ja idę do siebie – orzekłam.

— Odprowadzę cię – powiedział Pierwotny.

— Po co? – zmarszczyłam brwi.

— Chcę mieć pewność, że znowu nie uciekniesz, mała panterko – odparł lodowatym tonem.

— Nie ucieknę – zapewniłam, wkurzając się na myśl, że Klaus się doczepił.

— Nie pokładam już w tobie na tyle dużej ufności, by wierzyć ci na słowo – kontrargumentował – Idź – rzucił i udałam się w stronę wyjścia. Był tuż za mną. Doszliśmy do drzwi mojego pokoju – Dobranoc, słodka Colline. Jutro sobie porozmawiamy – w tych słowach było coś złowrogiego. Przeszłam przez próg, kiedy usłyszałam przy uchu diaboliczny pomruk – Zapamiętaj, że jeśli jeszcze raz spróbujesz uciec, zamknę cię w trumnie i przypnę łańcuchami – szepnął jadowicie, a mnie przeszedł intensywny dreszcz – Zamówiłem ładny egzemplarz w twoim ulubionym kolorze – czerwonym – dodał i zaniepokoiłam się jeszcze bardziej – Słodkich snów – pocałował mnie w czubek głowy i zniknął. Zamknęłam drzwi i uspokoiłam rozszalałe bicie serca. Groźba Klausa brzmiała upiornie, a co gorsza, bardzo w jego stylu...



Collie wróciła do normalnego świata i przy okazji Kai się wydostał, ale krwawej masakry z tego chyba nie będzie. Chyba...

Nasza hybryda ma wielkie plany, ale co z tego, skoro Klaus wyraźnie dał jej do zrozumienia, co ją czeka za kolejne nieposłuszeństwo? To tylko początek nowych problemów i pewnie innych niespodzianek...

CDN

JCBellworte

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top