✞Rozdział 50✞
Poprzedni dzień zakończył się dla mnie prawdziwymi fajerwerkami. Elijah Mikaelson, kusiciel z moich fantazji i uosobienie męskiego ideału w jednym wreszcie odstawił zasady na bok i przekroczył wyraźnie nakreśloną granicę naszej relacji.
Wspólnie doprowadziliśmy salon do ruiny. Półki z książkami popękały, stoły i krzesła zostały połamane, zarysowane i ogólnie zniszczone. Drogocenne obrazy uświetniły podłogę, a sam parkiet miał w różnych miejscach odbicia naszych ciał, już nie wspominając o tym, że wzorek z dywanu odznaczył mi się na plecach, a drobinki płonącego drewna poparzyły mi skórę. Na całe szczęście, na hybrydzie jakiekolwiek rany goją się w ciągu kilku sekund, dlatego nawet nie zdążyłam myśleć o bólu, kiedy Elijah brał mnie na podłodze. Gorąc ognia przyjemnie buchał w moje ciało, a wampir testował ostrość swoich kłów na mojej szyi. Jeśli ktoś myśli, że w takiej sytuacji da się milczeć i zachowywać resztki godności, to uwaga! Nie da się. A zwłaszcza, gdy są spełnione następujące warunki: zabójczo przystojny mężczyzna, do którego simpisz od pierwszego spotkania, późna, gorąca noc, niedorzecznie niesamowita rozkosz, która przeszywa twoje ciało wzdłuż i wszerz i żarzący się ogień, będący metaforą twojego podniecenia. Szczerze współczuję wszystkim, którzy przez przypadek weszli na teren rezydencji...
Kiedy się obudziłam, nie mogłam ochłonąć, a już na pewno nie mogłam zapomnieć o naszej wspólnej nocy. Dodatkową przeszkodą w uspokojeniu się był fakt, że nie spałam we własnym łóżku. Leżałam wyprężona niczym kotka, spleciona nogami z Elijahą. Śnieżnobiała kołdra okalała go jedynie w połowie, dając mi pożywkę dla oczu. Umięśniony tors Pierwotnego kusząco wyłaniał się spod fałd pościeli, zachęcając do intensywnego dotyku. Musiał wyczuć, że na niego patrzę, bo po chwili dał mi do zrozumienia, że jest czujny. Otworzył leniwie powieki, wpatrując się we mnie tymi pięknymi, zwęglonymi tęczówkami. Studiował w milczeniu strukturę mojej twarzy, po czym jego wzrok zaczął sunąć w dół. Szybko pojęłam, co było tego powodem. Było mi tak wygodnie, że spałam bez jakiegokolwiek odzienia, i o ile pozostawałam istotą martwą, moja kobieca anatomia działała poprawnie. Nieprzyzwyczajone do chłodu sutki nabrzmiały i przybrały intensywniejszy kolor. Brunet musnął palcami mój policzek, uśmiechając się delikatnie.
Odwzajemniłam uśmiech, a potem ostrożnie wysunęłam się spod kołdry. Nerwowo zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu ubrań.
- Jeśli szukasz swoich rzeczy, to zostały w salonie – oznajmił wampir, również opuszczając łóżko. Strzeliłam w myślach facepalm. Na próżno szukać ubrań w sypialni Mikaelsona, skoro już w salonie ich nie miałam.
- Zapomniałam. Dzięki – speszyłam się, w akcie bezradności siadając na brzegu materaca. Nie mogę popylać w negliżu nawet po korytarzu. Jeszcze mnie Klaus zobaczy i co wtedy?
- Proszę, załóż moją koszulę – Elijah podszedł do szafy, którą mogłabym porównać do garderoby i ściągnął jedną z wieszaka. Zbliżył się z nią do mnie i gestem dłoni zachęcił do przyjęcia propozycji.
- Nie, nie mogę – oponowałam – Uwielbiasz swoje koszule, nie mogłabym...
- Moja droga, nie bądź niedorzeczna – westchnął mężczyzna – Nie pozwolę, żebyś podczas pójścia do swojego pokoju czuła niepotrzebne skrępowanie - dodał, podając mi ubranie – Weź ją i okryj się – użył ostrzejszego tonu.
- Dziękuję – niepewnie chwyciłam za materiał i wsunęłam ręce w rękawy. Koszula Elijahy sięgała mi do połowy ud. Zapięłam kilka guzików i skierowałam się w stronę drzwi.
- Colline? – zatrzymał mnie jego głos.
- Tak? – odwróciłam się w stronę wampira. Zdążył już założyć spodnie od garnituru i właśnie zapinał guziki szarej, przylegającej koszuli.
- To była przyjemna noc – posłał mi roztapiający uśmiech.
- To prawda – kiwnęłam głową i wyszłam na korytarz. Natychmiast zmierzyłam w stronę salonu, by pozbierać z podłogi swoje ciuchy. Przekroczyłam próg pokoju i stanęłam jak wryta.
- Proszę, proszę. A właśnie kontemplowałem co się do jasnej cholery stało z salonem. I o to nadchodzi rozwianie moich wszelkich wątpliwości – na fotelu siedział Klaus i ewidentnie był w kiepskim humorze. Zapewne widok koszuli Elijahy na moim nagim ciele dolał oliwy do ognia. Postanowiłam wyjątkowo zignorować jego komentarze i zaczęłam podnosić porozrzucane ubrania – Nie bądź taka milcząca, kotku. Przecież widzę, że nie próżnowałaś – głos mieszańca ociekał jadem i wypieszczoną drwiną – Zechciej się pochwalić! – podniósł głos, akcentując zdanie ironią. Nie mógł odpuścić. Musiał mnie wkurwić...
- Niby z jakiej racji? – prychnęłam – Ty mi się nie chwalisz, co wyprawiasz z tą rudowłosą dziwką – posłałam mu spojrzenie godne bazyliszka. Pierwotny wstał gwałtownie z fotela i zacisnął szczękę.
- Nie wyrażaj się tak o niej – syknął – Tak się składa, że Genevieve nakryła Kola na knuciu jakichś intryg i jako sojuszniczka stanowi dla mnie ogromną wartość. Pod tym względem większą, niż ty – dodał lodowatym tonem.
- Bez znaczenia – mruknęłam, nie przejmując się jego słowami.
- Życie Hayley też jest dla ciebie bez znaczenia? – zawsze używał tego samego, choć skutecznego argumentu.
- Zostaw ją w spokoju – warknęłam, na co ten drań się szyderczo zaśmiał.
- Mam ciekawsze rzeczy do roboty, niż zabijanie jakiejś pyskatej wilczycy, ale od pewnego czasu nie spisujesz się zbyt pomyślnie, Collie – omiótł mnie pogardliwym wzrokiem – W momencie kiedy ja wyszedłem, zastanawiając się cóż takiego kombinuje mój zdradziecki brat, ty wykorzystałaś moją nieobecność, żeby pieprzyć się z Elijahą. Winszuję – zakpił.
- Ty jesteś gorzej, niż żałosny – skomentowałam, ale nie wzbudziłam tym u niego żadnej reakcji – Wielokrotnie mi powtarzałeś, że jestem dla ciebie nikim, druga sprawa, masz Genevieve, z którą sypiasz, trzecia rzecz, w jaki sposób naruszyłam warunki naszego sojuszu, bo nie rozumiem? – parsknęłam, kręcąc głową z politowaniem.
- Elijah stanął po stronie Kola, a tym samym mnie zdradził – syknął Klaus – Spałaś z moim wrogiem! – wybuchł, a ja otworzyłam szeroko usta z niedowierzania. Gość się niezłą logiką kieruje, nie ma co.
- Ciebie trzeba umówić na jakąś wizytę do specjalisty – wytrzeszczyłam gały – Tworzysz sobie jakieś chore teorie, widzisz rzeczy, których nie ma i każdego podejrzewasz o złe intencje – wypaliłam. Klaus wiele razy pokazał, że ma problem, ale takie paranoje przekraczają wszelkie granice zdrowego rozsądku.
- Tłumaczenia nic nie pomogą, Colline – w progu pokoju nieoczekiwanie stanął Najstarszy.
- O wilku mowa – blondyn uśmiechnął się cynicznie – Dobrze się, bracie bawiłeś z moją sojuszniczką? – prychnął. W jego spojrzeniu było coś dziwnego. Oznaka zawodu? Smutku? Z kolei głos trącił szczyptą zazdrości i rozgoryczenia.
- Stan salonu daje najlepsze świadectwo, bracie – brunet nie dał się sprowokować, dodatkowo pięknie zripostował tego idiotę.
- Dobra, ja idę do siebie, a wy sobie pogadajcie... - przytłoczona ilością zażenowania, jakie dawało się wyczuć między nimi, zaczęłam się pomału wycofywać w stronę drzwi.
- Stój! – warknął blondyn – Ta rozmowa dotyczy również ciebie – przeszył mnie ognistym wzrokiem. Niechętnie stanęłam w miejscu – Być może nie zdajesz sobie sprawy z tego, że zostałaś wykorzystana – prychnął, po czym przeniósł spojrzenie na Elijahę – Powiedz, bracie, przespałeś się z Colline, by się zemścić za to, że chciałem zasztyletować Kola? – zapytał.
Nawet jeśli, było warto...
- Z nas dwóch, Niklausie, to ty byłbyś bardziej skłonny używać seksu jako narzędzia zbrodni – Najstarszy zachowywał stoicki spokój, jednocześnie wbijając mieszańcowi coraz mocniejszą szpilę – Przespałem się z panną Bellworte, gdyż miałem na to ochotę, zresztą ona również – spojrzał na mnie wzrokiem, od którego miękły kolana.
Elijah, już nigdy nie spojrzę na ciebie jak na przyjaciela. NIGDY...
- Powiedziałem ci wczoraj, Niklausie, że mam dosyć wierzenia w twoje odkupienie, jeśli za każdym razem wszystko niweczysz, a tym samym przestaję patrzeć na twoje zdanie w kwestii moich decyzji – starannie artykułował pewne słowa – Podkreśliłem wyraźnie, że jeśli czegoś zechcę, to będę to miał – zakończył. Klaus patrzył na brata w osłupieniu, a na jego twarzy malowały się różne emocje.
- Jak rozumiem, zaczynasz od moich sprzymierzeńców – odezwał się po dłuższej chwili – Skoro przestałeś wierzyć w to, że mogę się zmienić, przestanę zatem udawać, że mi na tej zmianie zależy – zaśmiał się kpiąco – Wrócę do swoich dawnych przyzwyczajeń, bo przecież złemu Klausowi Mikaelsonowi nie należy się wsparcie ze strony najbliższych – wciąż drwił – W porządku, Elijah. Od dzisiaj jesteś moim wrogiem, pozwól więc, że cię odpowiednio potraktuję – doskoczył do bruneta niczym pantera i zatopił kły w jego szyi, zarażając go wilkołaczym jadem.
- Co ty robisz, zjebie pierdolony?! – wykrzyknęłam, nie kryjąc oburzenia, ale Klaus zignorował moje słowa i wyszedł z salonu – Elijah, boli cię? – odruchowo dopadłam do bruneta i zaczęłam opatrywać jego szyję. Rana nie wyglądała dobrze. Sączyła się z niej piana. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby ten cymbał miał wściekliznę.
- Ból jest znośny – odparł Pierwotny, ostrożnie masując miejsce ugryzienia – To nie pierwsza taka zagrywka Niklausa – kojarząc po głosie, było mu to obojętne. Przez chwilę patrzył się w punkt przed sobą, a potem zwrócił swe ciemne oczy na mnie – Colline, musisz odejść, zanim zaczną się halucynacje – w jego tonie nie było cienia zawahania.
- Jakie halucynacje? – zmartwiłam się, nie wyobrażając sobie zostawić przyjaciela samego.
- Colline, idź! – warknął, nie przyjmując odmowy do wiadomości – Muszę zostać zupełnie sam, by nikogo nie skrzywdzić! – zanim zareagowałam, sam postanowił się ulotnić. Stałam jeszcze przez chwilę w miejscu, aż odzyskałam sprawność ruchową i w bojowym nastroju poszłam szukać Klausa. Zastałam go na dziedzińcu i zagrodziłam drogę. Jeśli ten idiota myślał, że może zaatakować własnego brata i po wszystkim sobie iść, to był w błędzie.
- Postradałeś do reszty rozum? – nie bawiłam się w konwenanse – Jak mogłeś ugryźć Elijahę? – zaczęłam swoje pretensje.
- Nie umrze od tego – odpowiedział obojętnie – A ty się lepiej w coś ubierz, zamiast chodzić po dworze jak ladacznica – uśmiechnął się bezczelnie. Moje brwi automatycznie wystrzeliły w górę, ale zachowałam pozory. Nie było czasu na kłótnie, gdy Elijah cierpiał. Puściłam uwagę Klausa mimo uszu.
- Mów sobie o mnie co chcesz, ale nie kosztem Elijahy – wycelowałam w niego palcem. Zgodnie z przypuszczeniami, zachowanie blondyna podniosło mi ciśnienie na tyle, że byłam o krok od uwolnienia wilczej formy. Z moich dłoni wyrastały ostre jak brzytwa pazury, natomiast powieki zaczęły pulsować, gotowe do wypuszczenia pajęczyny czarnych żył – Masz mu podać swoją krew, słyszysz?! – zażądałam, nerwowo ściskając materiał koszuli.
- Zmusisz mnie do tego, mała panterko? – w jego oczach byłam komiczną postacią, godną wyśmiania – Nie jestem z tych, którzy pokornie wypełniają polecenia – zrewanżował się, ukazując swoje wilcze oblicze. Zawsze uważałam, że jemu złote ślepia dodają upiorności.
- Dobrze, przepraszam – złagodniałam, kajając się – Nie chciałam brzmieć władczo, chcę tylko, żebyś go uratował – odruchowo spuściłam wzrok. Często między mną i Klausem dochodziło do takich momentów, że czułam respekt i strach przed patrzeniem mu w oczy – Powiedział coś o jakichś halucynacjach i uciekł w popłochu – mówiłam powoli, starając się brzmieć jak najbardziej przygnębiająco. Liczyłam, że da się w nim wzbudzić litość.
- A tak – parsknął blondyn, nic sobie nie robiąc z mojej postawy. Z nieukrywanym szokiem podniosłam głowę, by móc zrównać nasze spojrzenia – Elijah za kilka minut zeświruje, dręczony omamami. Będzie to piękna kara za zdradę– napawał się satysfakcją, a ja miałam ochotę mu przywalić.
- Jesteś nienormalny – skwitowałam, patrząc na niego z obrzydzeniem.
- A czy kiedykolwiek w to wątpiłaś, kotku? – w jego oczach błysnęły złowrogie iskry. Zaniepokoiłam się i cofnęłam o krok – Nie udawaj zdziwionej, doskonale wiem, że zawsze wolałaś Elijahę – mówił to w ten sposób, jakby chciał we mnie wywołać poczucie winy – Od samego początku patrzysz na niego z podziwem i fascynacją, a ja pozostaję w twoich oczach rujnującym ci życie szaleńcem – kąciki ust sugerowały uśmiech, ale tlił się w nim szyderczy wyraz.
- Nie zawsze nim byłeś. Na ciebie też patrzyłam z fascynacją, chciałam się zaprzyjaźnić, dawałam wiele szans, ale ty sam na własne życzenie wszystko zaprzepaściłeś – odpowiedziałam spokojnie, lecz zdecydowanie – Krzywdzisz mnie i moich przyjaciół i zawodzisz moje zaufanie. Starałam się traktować całą waszą rodzinę po równo i nikogo nie faworyzowałam – tłumaczyłam – Odtrąciłeś mnie, Nik, dałeś mnóstwo powodów, by cię nienawidzić. Jeśli chcesz kogoś winić, wiń siebie – zakończyłam smutnym akcentem. Mieszaniec analizował sytuację w milczeniu, co rusz zaciskając i rozluźniając szczękę.
- Zejdź mi z oczu – syknął gniewnie – Zejdź mi z oczu, chyba że chcesz stracić jakiś ważny element wnętrzności – zagroził.
- No dalej – skrzyżowałam ręce na piersiach – Wyrwij mi coś, skoro tak bardzo tego chcesz – rzuciłam mu wyzwanie – Dasz mi tym samym dowód, że zwykła rozmowa cię przerasta – dodałam kpiąco. Oceniając po twarzy mieszańca, Klaus toczył wewnętrzną walkę, czy zrobić sobie tę przyjemność i mnie zabić, czy zachować ostatki samokontroli i odpuścić.
- Nie jesteś tego warta – wycedził lodowatym głosem i zamierzył się do szybkiego wyjścia. Zadziałał u mnie jakiś impuls. Wykorzystałam cenne sekundy jego nieuwagi i jednym, błyskawicznym ruchem przekręciłam jego głowę. Zastygł w jednej pozycji i upadł na ziemię. Patrzyłam z kumulującą się złością na nieprzytomnego Pierwotnego. Samo złamanie karku nie dało upustu mojej frustracji. Szybkim krokiem podeszłam do ostatniego, ocalałego stolika na dziedzińcu i pożyczyłam stamtąd jedno z krzeseł.
- To za Hayley – rozwaliłam na nim siedzenie, aż poszły drzazgi – To za Davinę, bo ją gnoju zabiłeś i ledwo wróciła – wyładowałam na blondynie kolejną porcję swojego gniewu i roztrzaskałam na nim następne krzesło – A to – uniosłam w górę sporej wielkości stolik – Za Elijahę i za to, że jesteś pierdolonym złamasem! – ciało Pierwotnego zniknęło pod kawałkami malowanego drewna.
Doznałam katharsis. To było takie przyjemne, rozpierdolić na nim meble. Nie jestem jeszcze tak dobra w walce, żeby go pokonać, kiedy jest przytomny, a tak to przynajmniej mam jakąś namiastkę satysfakcji...
- Colline, co to za hałasy? – moje fizyczne wyżywanie się na Klausie zwabiło Elijahę.
- Ten bydlak na to zasłużył – byłam tak podminowana, że zaciskałam dłonie w pięści – Mówiłeś, że masz halucynacje. I co? – posłałam mu zdziwione spojrzenie.
- Jeszcze zachowuję trzeźwość umysłu – odmruknął.
- Możesz je zachować na stałe, jeśli wykorzystasz, że ten drań jest nieprzytomny – powiedziałam.
- Colline, doceniam twoją pomysłowość, ale nie będę wykorzystywał brata, kiedy jest w stanie nieprzytomności – odparł, dając do zrozumienia, że nie pochwala takiego działania.
- On cię ugryzł! – podniosłam głos – Powinien nosić jakiś kaganiec, to może by przestał odwalać cyrki – sądziłam, że skoro Elijah darował sobie dążenie do odkupienia tego idioty, to uzna mój pomysł za sensowny i pozbawi się ryzyka stracenia zdrowych zmysłów! Niestety, wygląda na to, że Najstarszy jest jakimś masochistą...
- Dobrze, Colline. Mówisz teraz pod wpływem emocji i...
- Mówię to, co chciałam powiedzieć od dłuższego czasu – skrzyżowałam ręce – Nie będę spokojnie patrzyć, jak Klaus terroryzuje moich przyjaciół – dodałam – Wiem, że jestem egoistką, ale troszczę się o tych, na których mi zależy, a ty robisz z siebie męczennika – wypaliłam bez owijania w bawełnę.
- Martwisz się. To normalne, ale...
- Elijah, Rebekah dostała pozwolenie na życie własnym życiem. Dlaczego ty nie możesz? – weszłam mu w słowo – Pytam poważnie.
- Nie pojmiesz więzi, która łączy rodzeństwo, jeśli sama nigdy go nie miałaś, panno Bellworte – spojrzał na mnie nieco chłodno.
- Bez urazy, ale to nie jest żaden argument – burknęłam – Zgodzę się, że nie wiem, jak to jest mieć rodzeństwo, ale wiem, że więzi rodzinne nie powinny być niezdrowe – upierałam się przy swoim.
- Potrafię sobie wyobrazić, co sobie myślisz. Uważasz, że nasza rodzina jest dysfunkcyjna i jakiekolwiek zaprzeczenie temu byłoby niedorzeczne – odgarnął kawałki rozwalonych mebli i podniósł tego skurwiela – Jednakże, nie zmienia to faktu, że będę walczył o rodzinę do ostatniej kropli krwi, choćby to miało zająć lata, stulecia, a nawet tysiąclecia – w jego oczach tliła się gorycz, ale i śmiertelna powaga – Pomimo tego, że Niklaus mnie ugryzł, nie zamierzam go wykorzystywać, kiedy jest nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje – zakończył, a ja wpatrywałam się w niego ze ściągniętymi brwiami, główkując czy ich zjebana logika jest rodzinna.
Świetnie. Dalej nakręcajcie tę karuzelę spierdolenia...
- Aha – powiedziałam tylko – Dobra, ja idę się przygotować do zajęć, a wy se tu róbcie co chcecie – machnęłam rękoma w geście bezradności i wampirzym tempem poszłam do swojego pokoju. Zrzuciłam z siebie koszulę Elijahy i weszłam pod prysznic.
- Oni są popierdoleni. Trzeba się stąd wynieść – mruczałam do siebie, w trakcie gdy strumienie wody lały mi się na głowę – Muszę uciec do Więziennego Świata, to jedyna szansa na azyl, a ten cały Malachai Parker nie może być bardziej wkurwiający niż Pan Sadysta i Pan Masochista.
***
Nie mogłam uwierzyć, że to robię, ale z własnej, nieprzymuszonej woli zmierzałam właśnie ku drewnianej chatce, którą Kol upodobał sobie jako kryjówkę. Cokolwiek myślę o tym nadętym bucu, mamy wspólny cel, a ja coraz częściej wyobrażałam sobie życie bez Klausa. Dzisiaj te wyobrażenie osiągnęły nowy poziom i chciałam zasztyletować tego gnoja bardziej, niż kiedykolwiek. Jak Pierwotny spocznie w trumnie na jakiś czas, to wszyscy odetchniemy, a Elijah zacznie w końcu myśleć o własnych potrzebach, zamiast przejmować się swoim bratem zjebem. Klaus stanowi teraz ogromny problem dla wszystkich, a ja jeszcze mogę być z nim złączona nadnaturalną więzią, albo, co gorsze, syndromem sztokholmskim. Wszystko przemawia za tym, żeby go zasztyletować, a skoro nie można gada zabić, to zobaczenie go dźgniętego będzie wystarczająco dobrym zamiennikiem.
***
- No proszę, proszę. Masz wyczucie czasu, kochanie. Właśnie miałem iść pod prysznic, a teraz możemy pójść razem – błysnął zębami, gdy otworzył drzwi i zorientował się z kim ma do czynienia.
- Ja już dzisiaj prysznic brałam, poza tym w moim prysznicowym harmonogramie brakuje miejsca na towarzystwo – odpowiedziałam – Mogę wejść?
- Zapraszam – przepuścił mnie.
***
- Co cię do mnie sprowadza, Collie Jollie? – zagaił, siadając na kanapie. Zaczynałam mieć dość jego wzroku w stylu aktora porno, który patrzy na wszystko przez pryzmat tego, czy da się to wyruchać...
- Przyszłam sprawdzić, czy Klaus cię dopadł i popsuł nasz plan, ale wygląda na to, że wszystko z tobą w porządku – mruknęłam – Musimy zmienić miejsca spotkań – dodałam, krzyżując nogi – Cmentarz Lafayette jest patrolowany przez tę rudą dziwkę – odruchowo zacisnęłam zęby.
- Mówisz o Genevieve? – rozbawiła go moja irytacja.
- Użyłam synonimu, więc i owszem – pozwoliłam sobie na najbardziej cukierkowy uśmiech pod słońcem.
- I co proponujesz? – spytał szatyn.
- Nie wiem – wzruszyłam ramionami – Lafayette był najlepszy, mamy tam kryptę z różnymi przedmiotami i było tam bezpiecznie, dopóki ta wywłoka nie zaczęła robić jakiegoś obchodu – dodałam burkliwie – Jak ja jej nienawidzę – wypuściłam nerwowo powietrze z ust.
- Skoro jej nienawidzisz, dlaczego jej nie zabijesz? – prychnął – Bycie wampirem do czegoś zobowiązuje – zaczął przeglądać coś w telefonie. Przypatrzyłam się jego obudowie. Miała narysowaną literę m, identyczną, co ta wbudowana w kamienie rezydencji.
- Gdzie to kupiłeś? – spytałam, nie kryjąc zdumienia. Ciężko sobie wyobrazić Mikaelsonów jako nowoczesną rodzinę.
- Robione na zamówienie – odparł – Uwielbiam efekt perswazji – uśmiechnął się pod nosem – Collie, ty masz Instagrama? – zagaił, zbijając mnie z tropu.
- Dlaczego pytasz?
- Masz, czy nie? – Kol jest zdecydowanie najbardziej bezczelnym z Mikaelsonów, ale jak to kiedyś powiedział „Jeśli chcesz dżentelmena, rozmawiasz z niewłaściwym Pierwotnym".
- Nie – odpowiedziałam, a szatyn popatrzył na mnie jak na wariatkę.
- Żartujesz?
- Coś się tak uczepił? – zaczynał mnie drażnić.
- Wszystkie ładne dziewczyny mają – to stwierdzenie miało wszystko wyjaśniać.
- No jak widać nie wszystkie – ucięłam – Ty lepiej pomyśl o jakiejś dobrej kryjówce do spraw sztyletowania.
- A ty nie możesz? – parsknął.
- Myślenie nie jest moją mocną stroną – zasznurowałam usta.
- Aleś ty samokrytyczna, Collie Jollie – rozbawiłam go – Jesteś piękna, inteligentna i zasługujesz na wszystko, co najlepsze – skupił te swoje czekoladowo-brązowe oczy na mojej twarzy. Złapałam jego spojrzenie i zmarszczyłam brwi w geście sceptyczności.
Znam swoją wartość i podczas rutynowych przejrzeń w lustrze uświadamiam sobie, że jestem ładna. Dobre stopnie i pochwały ze strony wykładowców potwierdzają, że nie należę do głupich. Zadbana, szczupła sylwetka sprawia, że jest na czym oko zawiesić. Wiem, że jestem wartościową osobą i lubię siebie, ale jestem bardzo nieufna w stosunku do komplementów. Mam wrażenie, że kiedy ktoś inny, niż ja sama przypomina i o tym jaka jestem wspaniała, to ci ludzie ze mnie szydzą. Zresztą, ojciec stosował na mnie technikę raniących komplementów, a Marcel robił coś podobnego. Chwalił mnie i powtarzał, że jestem wyjątkowa, ale ta wyjątkowość nie była wystarczająca, żeby przemienić mnie w wampira.
Teraz z perspektywy czasu rozumiem poniekąd co nim kierowało, ale wtedy naprawdę cierpiałam. Transformacja była metaforą nowego życia, odzyskania spokoju. Marcel z premedytacją mi to odbierał...
W kwestii przyjmowania komplementów, problemy z zaufaniem robiły swoje. Zaufałam paru osobom i jak to się skończyło? Papa Tunde mnie wykorzystał, Genevieve mnie wykorzystała, otworzyłam się przed Rebeką, a ona wyjechała bez słowa pożegnania, wierzyłam, że Marcel jest moim przyjacielem, a on mnie okłamywał. Widziałam przyjaciela w Martinie, a on też okazał się fałszywy. Klaus wykorzystuje mnie i oszukuje od samego początku, Elijah obiecał stać po mojej stronie, a ciągle zmienia zdanie i wybiera tego drania. W świecie pełnym mroku, jakikolwiek blask zaufania zniknie, a przynajmniej ja jestem ostatnio bardziej pesymistyczna.
- Kłamiesz – rzuciłam chłodno, co wyraźnie zdziwiło wampira.
- Dlaczego miałbym kłamać? – wstał z kanapy i usiadł obok mnie – Collie Jollie, dlaczego miałbym kłamać? – powtórzył – Spójrz na mnie – poprosił. Z ociąganiem odwróciłam głowę. Nie lubię tych gierek. Koleś przy pierwszej okazji przehandlowałby mnie za sztylet na Klausa, a teraz udaje wielce zaskoczonego moją postawą.
- Wszyscy kłamią, Kol – odrzekłam – A ja nie mogę sobie pozwolić na wierzenie w każde słowo, które pada z twoich ust – dodałam, patrząc w bok. Paradoks bycia mną polega na tym, że zabijanie niewinnych nie jest trudne, ale rozmawianie o uczuciach już tak. Jakbym się wstydziła, że je mam. Stereotypowe myślenie socjopatki...
- Jak możesz wątpić w szczerość moich komplementów? – w oczach młodego Mikaelsona był inny wyraz niż zwykle. Łagodny, nieoceniający wzrok bez krzty typowej dla niego drwiny.
- Nie lubię generalizować, ale cała wasza rodzina ma manipulację we krwi – skwitowałam, podchodząc do dużego lustra, umieszczonego na ścianie. Ostrożnie musnęłam palcami spięte w kok włosy. Jak na razie, ta super wytrzymała spinka zdaje egzamin i trzyma tego czekoladowego muffinka w jednym miejscu. Lauren dziwi się, że jest tak ciepło, a ja chodzę w golfach i to w dodatku czarnych. A faworyzuję ten kolor nie tylko ze względu na wygodę, czy to, że czarny nigdy nie wychodzi z mody. Na czarnym nie widać plam z krwi, a ja zanim wyszłam na przerwę i postanowiłam odwiedzić Kola, pożywiłam się paroma ludźmi. Osuszyłam ich doszczętnie, wypiłam ostatnią kroplę i zahipnotyzowałam jakiegoś przypadkowego kretyna, żeby pozbył się ciał, żebym to nie musiała brudzić sobie rączek. Zgodzę się z Pierwotnym. Ja też uwielbiam efekt perswazji.
- Coś się stało? – zapytał – Klaus znowu zalazł ci za skórę? – zgadywał prędzej, niż myślał.
- Klaus zawsze zachodzi mi za skórę – skrzyżowałam ręce – To już jest swego rodzaju tradycja, ale tym razem nie chodzi o mnie – ściągnęłam brwi. Ten ruch zawsze pomagał mi w myśleniu i nadawał moim słowom większej tajemniczości.
- Tym razem nie chodzi o ciebie? Wow – młody Mikaelson przewrócił nonszalancko oczami – Jeśli tym razem świat nie kręci się wokół narcystycznej księżniczki, to musi chodzić o coś poważnego – stwierdził, udając powagę.
- Narcystycznej księżniczki? – mruknęłam.
- Nie traktuj tego jak inwektywy – sprostował – Dla mnie bez względu na wszystko jesteś cudowna – błysnął zębami.
- Nadajesz się do reklamy z takimi tekstami – byłam pod wrażeniem – Tylko, czemu księżniczki? Narcystyczna to ok, zgodzę się. Jestem w siebie często zapatrzona jak w obrazek i nie kwapię się do robienia czegoś dla innych, ale czemu księżniczka? – na moich ustach zagościł grymas zniesmaczenia – To sugeruje, że czekam na księcia na białym koniu, a to godzi w moją godność – prychnęłam.
- Nie ma w tobie za grosz romantyzmu – rzucił z westchnięciem.
- Smutne, ale prawdziwe – wzruszyłam ramionami – Ok!- klasnęłam w dłonie – Szybka mobilizacja! – zawołałam – Gdzie można w spokoju knuć przeciwko Klausowi?
- Chyba tylko w moich marzeniach – odparł szatyn.
- Kol!
- Wiesz, że jesteś urocza, kiedy się denerwujesz? – posłał mi bezczelny uśmieszek.
- Mogę ci uroczo skręcić kark – uśmiechnęłam się życzliwie.
- Niesforny wilczek wystawia pazurki – drażnił się ze mną – Pomyślimy o nowej kryjówce innym razem, w porządku, kochanie? – wstał i z premedytacją zdjął koszulkę. Świecił tym nagim, idealnym torsem, ale tym razem nie skoczyłam na niego niczym pantera.
Elijah wczoraj zadbał, żebym pod pewnymi względami spokorniała, hehe...
- Jak chcesz – machnęłam ręką – A może mi w końcu powiesz, kim jest twoja godna zaufania czarownica? – spróbowałam.
- Godną zaufania czarownicą – odparł spokojnie.
- Co to jest jakaś tajemnica państwowa? – prychnęłam – Nosi toto jakieś imię? – drążyłam.
- Dowiesz się w swoim czasie – zbył mnie – Chcesz zostać i wziąć wspólny prysznic, czy uciekasz? – i wracamy do punktu wyjścia, kiedy patrzy na mnie przez pryzmat obiektu seksualnego.
Znaczy, nie mam nic przeciwko, ale ile można?
- Muszę wracać na wykłady – odmówiłam, patrząc w wyświetlacz telefonu – Przyszłam tylko na chwilę, żeby się upewnić czy żyjesz, bo sztylet sam się nie stworzy – skierowałam się w stronę drzwi.
- Czyli się o mnie martwiłaś – zatriumfował.
- Jakkolwiek to zabrzmi, jesteś mi potrzebny, tak? – westchnęłam ciężko – Dzwoń, gdyby ta cała wiedźma ten tego tamten no – rzuciłam jeszcze, mijając półnagiego młodego Mikaelsona.
- Masz szeroki zasób słownictwa, Collie Jollie – dogryzał mi.
- Wiesz o co cho, co nie? – wydęłam usta – Po co marnować tlen, tworząc jakieś zawiłe zdania, jak można pojechać skrótem? – spytałam.
- Jesteś wyjątkowa – stwierdził – Na pewno się nie skusisz? – nigdy mi nie odpuszczał. Zawsze pił do seksu, rzucał aluzje i dawał do zrozumienia, że nasza relacja byłaby ciekawsza, gdyby wpleść w nią regularny romans...
- Może innym razem – odpowiedziałam wymijająco i opuściłam dom Pierwotnego.
***
Po kilku godzinach nieprzytomności, Klaus ocknął się w swojej sypialni. Targała nim dezorientacja, gdyż pamiętał upadek na dziedzińcu, i furia, bo zapamiętał również kto mu ten upadek zafundował.
Wściekły mieszaniec stanął na równych nogach i w bojowym nastroju pomaszerował do pokoju Colline. Wtargnął tam niczym burza i pochłonęła go jeszcze większa złość, gdy odkrył nieobecność swojej sojuszniczki. Między nimi nigdy nie było łatwych, przyjacielskich kontaktów. Ich relacja z każdym dniem przeradzała się w coś coraz bardziej skomplikowanego i trudno było określić, kim Pierwotny i hybryda dla siebie są. Colline irytowała Klausa jak mało kto i ci dwoje regularnie darli ze sobą koty, grozili sobie, szantażowali się, by potem na chwilę okazać skruchę i próbować się pogodzić. Niebieskooki miał trudną osobowość i jego wybuchowy temperament nie zrzeszał wielu przyjaciół. W przeszłości blondyn przyjaźnił się z pewnym mężczyzną o imieniu Lucien. Lucien był nie tylko pierwszym przyjacielem Niklausa, ale i pierwszym stworzonym przez niego wampirem. Niestety, w czasie pobytu rodziny Mikaelson na zamku hrabiego De Martel nie obeszło się bez niespodzianek. Klaus zakochał się w córce hrabiego, Aurorze, ta gdy tylko dowiedziała się kim jest jej ukochany, z miłości zapragnęła zostać wampirem. Pomogła jej w tym Rebekah. Kol mordował całe wioski, Elijah martwił się, że takie zachowanie zwróci uwagę Mikaela, a Klaus nie mógł zdecydować czy zabrać Aurorę ze sobą, czy ją zostawić, wiedząc, że zakochana do szaleństwa dziewczyna na pewno będzie chciała go odnaleźć. Wszystko się skomplikowało, gdy Pierwotni opuścili zamek i ich drogi z rodzeństwem De Martel oraz Lucienem nigdy więcej się nie przecięły.
Po tym zdarzeniu minęło sporo czasu, zanim Klaus mógł kogoś nazwać przyjacielem. Zaadoptowany Marcellus uważał blondyna za autorytet w każdej możliwej dziedzinie, ich więź była zatem prawdziwa i braterska. Jakiś czas później, Mikael przybył do Nowego Orleanu i sprawił, że miasto dosłownie poszło z dymem. Mikaelsonowie byli przekonani, że Marcel spłonął w pożarze, prawda wyszła na jaw dopiero sto lat później. W międzyczasie, po ucieczce z luizjańskiej metropolii, Klaus zawarł znajomość ze Stefanem Salvatore. Były Rozpruwacz był jego ostatnim przyjacielem. Kiedy Pierwotny przybył do Mystic Falls, w celu poświęcenia doppelgangera w rytuale, tak się złożyło, że Damon został ugryziony przez wilkołaka, a tylko krew Klausa mogła wyleczyć śmiertelną dla wampira ranę. Oczywiście, przebiegły mieszaniec postawił ultimatum, lekarstwo w zamian za przysługę. Tą przysługą miał być powrót Stefana do natury Rozpruwacza, by Klaus mógł z nim odnowić przyjaźń.
Klaus był jaki był, ale przyjaciół traktował poważnie i pomimo wszelkich różnic między nim a Collie, mężczyzna uważał szatynkę za przyjaciółkę. Jakby nie patrzeć, Colline wiernie trwała u jego boku i spełniała jego prośby, nawet jeśli kręciła nosem.
Ostatnio ich relacje się popsuły, a wszystko zaczęło się od spotkania dziewczyny z Kolem. Młody Mikaelson należał teraz do kręgu nieprzyjaciół i Klaus nie mógł znieść obecności szatyna, zwłaszcza jego znajomości z Colline. Jednak nawet gdy Kol opuścił na jakiś czas Nowy Orlean, jego wyjazd nie przyczynił się do pojednania dwóch impulsywnych hybryd. Blondyn świadomie skrzywdził dwie najbliższe sercu Collie osoby, a tego niebieskooka nie była w stanie mu wybaczyć. Zrobiło się jeszcze gorzej, gdy w życiu Pierwotnych pojawiła się Genevieve. Rudowłosa wiedźma została sojuszniczką Klausa, a także jego kochanką. Kluczowe w tej sytuacji jest to, że czarownica torturowała Colline i Rebekę w opuszczonym szpitalu, logiczne zatem, że dziewczyna chciała się zemścić i zabić swoją oprawczynię. Bliskość wiedźmy z blondynem jej to uniemożliwiało i fakt ten stał się kolejną cegiełką do muru nienawiści, który szatynka budowała przeciw Pierwotnemu.
Klaus i Colline mieli wzloty i upadki, ich przyjaźń ewoluowała w różne inne stany, od obojętności, przez toksyczne pożądanie, do nienawiści. Oboje tworzyli dynamiczny, nieprzewidywalny duet, a mieszaniec przyłapał się na tym, że jest o dziewczynę zazdrosny. Miał ochotę zamordować każdego, kto lepiej niż on dogadywał się z Collie, włączając w to nawet swoje rodzeństwo. Dzisiejsza wieść o tym, że hybryda przespała się z Elijahą przelała czarę goryczy. Najstarszy miał swój honor i nie wykorzystałby kobiety jako narzędzia zemsty, a oznaczało to, że uwiódł ją, bo tego chciał.
Niezależnie od tego, co zaszło kilka godzin temu, Klaus stał w pokoju dziewczyny z tylko jednym zamiarem. Miał ochotę ją zabić...
***
Blondyn okrążył kilkukrotnie pokój Colline i po dłuższej chwili się wycofał. I tak miał zamiar się spotkać z informatorem, który być może znał lokalizację Marcela i Daviny. Pierwotny nie chciał bawić się upadłym królestwem, a takież ono będzie, jeśli nastoletnia wiedźma nie poświęci się w rytuale, zaprzestając tym samym tych dziwnych ataków.
Przechodził przez pokój Elijahy i postanowił zajrzeć do brata. Był ciekawy, czy Najstarszy zdążył się już pogrążyć w obłędzie.
- Nawet w obliczu szaleństwa pozostajesz szlachetny, bracie – rzucił sucho, wchodząc do środka. Brunet leżał na łóżku i wyglądał na dręczonego gorączką – Miałeś szansę uniknąć cierpień i wypić moją krew, aczkolwiek masz dziwny fetysz samobiczowania się.
- Widzę, że ty i panna Bellworte podzielacie podobne zdanie i o ile jej punkt widzenia jestem w stanie zrozumieć, tak nie pojmuję, czemuż ty mnie żałujesz? – odparł Najstarszy, posyłając bratu zmęczone spojrzenie.
- Mój drogi, Elijah. Nie jestem z kamienia – prychnął blondyn – Nie twierdzę, że cię uratuję zbyt szybko, ale mogłeś skorzystać z okazji i oszczędzić sobie problemów – wzruszył ramionami – Wybrałeś inaczej, nie mnie oceniać – zakończył.
- Jeżeli za jedyny cel swojej wizyty uważasz puszenie się niczym paw i uznawanie mnie za naiwnego głupca, to oszczędź nam obu tej niezręczności i wyjdź...
- Nie zamierzasz prosić o krew, o ulgę w cierpieniu? – mieszaniec nie krył zdumienia.
- Poczekam, aż sam sobie uświadomisz, Niklausie, że ugryzienie mnie było błędem – mruknął ciężko. Pokój przepełnił się szyderczym śmiechem hybrydy.
- Przykro mi to mówić, bracie, ale twoja cierpliwość może cię sporo kosztować – skwitował i wyszedł. Elijah został sam ze swoimi halucynacjami.
***
Davina nerwowo ściskała koc w dłoniach, obawiając się kolejnej serii ataków. Wymiotowanie ziemią nie należało do najprzyjemniejszych uczuć, ale nastolatka bardziej obawiała się innych żywiołów. Cała sytuacja ją przerażała i dziewczyna była bardzo zestresowana. Marcel zabrał ją z rezydencji i przeniósł do opuszczonego bunkra, bo nie chciał dopuścić do tego, żeby młoda Claire musiała się poświęcić w rytuale żniw. Davina miała mieszane uczucia. Nie chciała umierać, zostawiać przyjaciół, ale też nie chciała doprowadzić do zagłady całego miasta i miała dość efektów ubocznych nieukończenia ceremonii.
Drzwi schronu się otworzyły i do środka wszedł Marcel. Trzymał w dłoni jakąś małą butelkę.
- Jak się czujesz, D? – zapytał z troską, siadając obok otulonej kocem szatynki – Były jakieś ataki od mojego wyjścia?
- Tylko dreszcze i ogólne złe samopoczucie – odpowiedziała nastolatka – Co to? – wskazała na butelkę.
- Emma to zrobiła. Powiedziała, że może to ci pomóc powstrzymać ataki na jakiś czas – wyjaśnił ciemnoskóry. Emma była ulubioną wiedźmą Marcela, chociaż jej magiczne umiejętności ograniczały się do zielarstwa i tworzenia pól siłowych. Nie należała do sabatu, kryła się ze swoją prawdziwą naturą, a dopóki nie stosowała bardziej zaawansowanych zaklęć, była niewidoczna dla przodków i innych czarownic.
- Herbata z ostrokrzewu – wiedźma otworzyła butelkę i powąchała jej zawartość – Collie piła to samo, gdy walczyła z klątwą – wtrąciła, upijając łyk – Marcel, chcę, żeby ona tu była – powiedziała nagle. Wampir westchnął i położył dłoń na ramieniu dziewczyny.
- Wiem, D, ale Collie nie jest po naszej stronie. Służy Klausowi, nie możemy jej ufać – burknął. Młoda wiedźma się oburzyła.
- Traktuję ją jak siostrę i nigdy w nią nie zwątpiłam, w przeciwieństwie do ciebie – rzuciła oschle – Przyrzekła mu lojalność, by chronić mnie i Hayley, a nawet jeśli musi spełniać zachcianki tego drania, nie oznacza to, że nas zdradzi! – podniosła głos, w efekcie czego ściany schronu drgnęły gwałtownie.
- D, spokojnie... - zaczął czarnooki, z niepokojem zerkając na ściany pomieszczenia.
- Chcę, żeby tu była – powtórzyła.
- Davina, to ryzykowne – usiłował ją odwieść od tego pomysłu.
- Nie ufasz jej – zauważyła szatynka – Kwestionujesz lojalność Collie – spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Uwierz mi, że chciałbym w nią nie wątpić – ciągnął Marcel – Kocham was obie tak samo, ale nie będę was idealizował i udawał, że nie macie wad – dodał, chwytając nastolatkę za dłoń – Ty bywasz uparta, a Collie jest egoistką i wycwanioną manipulatorką – wyrzucił to z siebie. Davina spuściła wzrok. Nie lubiła myśleć w ten sposób o starszej siostrze, ale znała ją już na tyle dobrze, żeby przyznać Gerardowi rację – Nikt nie jest idealny, ale jedynym powodem, dla którego nie chcę tu przyprowadzać Collie jest jej kolaboracja z Klausem. Nie chcemy przecież, żeby Pierwotni nas tu znaleźli, prawda? – spojrzał znacząco na dziewczynę.
- Nie, ale Collie powinna wiedzieć, gdzie jesteśmy – upierała się – Obiecaj mi, że do niej zadzwonisz.
- D... - jęknął mężczyzna – Już to przerabialiśmy. Collie jest teraz jednym z Mikaelsonów, dlatego musimy brać jej lojalność na poprawkę. Przykro mi, ale nie mogę jej powiadomić – zakończył. Davina stłumiła łzy, usiłując się nie rozpłakać. Była związana z hybrydą, dlatego nie rozumiała, dlaczego Marcel utrudnia im kontakty. Ona wiedziała lepiej jaka naprawdę jest Colline. Szatynka nie kwalifikowała się jako osoba altruistyczna i sympatyczna. Miała wybuchowy charakter i była typem nieobliczalnej wariatki. Z punktu widzenia czarownicy, jej starszej „siostrze'' bliżej było do miana antagonisty niż protagonisty, ale nie przeszkadzało to młodej Claire w utrzymywaniu więzi z Collie.
Spędzały ze sobą sporo czasu i nastolatka była przekonana, że zna Colline lepiej niż Marcel. Dziewczyna zwierzała jej się, że chociaż jest w porozumieniu z Klausem, to dalej zważa w pierwszej kolejności na dobro najbliższych, dlatego cokolwiek by się nie działo i jakąkolwiek stronę konfliktu musiałaby wybrać, zawsze zadba o bezpieczeństwo swoich przyjaciół.
W konsekwencji, Davina nie potrafiła zrozumieć podejścia ciemnoskórego. Collie należała do rodziny, razem z wiedźmą i wampirem tworzyli rodzinne trio i jak były król Nowego Orleanu mógł zwątpić w jej lojalność? Czyżby żądza zemsty i obsesyjna chęć odzyskania władzy przyćmiły mu rozum? O nic innego młoda Claire go w tym momencie nie podejrzewała. Dodatkowo, wiedziała jedno. Była złakniona kontaktu z szatynką, a irracjonalne uprzedzenia Marcela jej w tym nie przeszkodzą.
- Wciąż uważasz mnie za małą, nieporadną dziewczynkę i pewnie sądzisz, że po każdej takiej rozmowie podkulę ogon i odpuszczę – słowa powoli ulatywały z jej ust. Niebieskie oczy wiedźmy błyszczały od łez, które mimo wszystko nie spływały po jej rumianych policzkach.
- Davina? – mężczyzna zmarszczył brwi – O czym ty mówisz? – nabrał pewnych podejrzeń co do zachowania nastolatki.
- Decyduję za siebie – popatrzyła na niego, przepełniona gniewem i goryczą. Uniosła w górę dłoń, skupiła całą energię w smukłych palcach i w ciągu chwili skręciła krwiopijcy kark. Marcel zesztywniał, ześlizgując się na podłogę schronu, a Davina zrzuciła z siebie koc i podeszła do nieprzytomnego mężczyzny. Wyjęła z kieszeni jego bluzy swoją komórkę, którą tamten skonfiskował, by nie mogła się skontaktować z Collie. Czym prędzej wybrała numer hybrydy.
- Davina? Czy to ty? – po drugiej stronie rozległ się głos niebieskookiej.
- Tak, to ja. Wszczynam bunt i uciekam Marcelowi. Masz jakiś pomysł, gdzie możemy się spotkać? Oprócz rezydencji i strychu kościoła św. Anny? – zapytała bez ogródek.
- Hmmmm... - rozmówczyni przeciągnęła głośno – W zasadzie znam – odpowiedziała po dłuższej chwili – Przyjdź pod moją uczelnię, to pójdziemy tam razem i obcykamy co i jak – w tle dało się słychać pogłos.
- Kończysz już zajęcia? – wiedźma nie chciała wchodzić z butami w życie studenckie Collie.
- Jak zwał tak zwał, Vinnie. Urywam się z nudnego seminarium o średniowiecznej rzeźbie, a teraz mam przynajmniej dobry powód i usprawiedliwienie dla mojego sumienia – w uszach nastolatki zabrzmiał zaraźliwy śmiech hybrydy.
- Na pewno?
- Jak ciastka kocham! – jęknęła teatralnie – Chodź tu, bo muszę na kogoś ponarzekać, a moi znajomi się do tego nie nadają – ściszyła głos.
- Dobra, idę – roześmiała się i rozłączyła. Teraz sama decydowała o tym, co chce robić. Ani Marcel ani nikt inny nie będą jej mówić, co powinna, a czego nie – Może to ostatni dzień w moim życiu, a jeśli, to chcę go spędzić z kimś, komu na mnie zależy – schowała do kieszeni spodni fiolkę z lekarstwem na ataki i opuściła schron.
***
Siedziałam na ławce koło uczelni, wczytując się w kartkę papieru. Przyjęli moje zgłoszenie, spełniam wymogi, rekomendacja pomogła i wyjeżdżam na rok do Amsterdamu! Jak cudownie. Rok wolności, czasu sam na sam i żadnych Pierwotnych. Żadnej presji ze strony Klausa, brak konieczności znoszenia męczeństwa Elijahy i ani minuty dłużej w towarzystwie Kola. Rebekah i tak wyjechała, więc jej kwestia jest bez znaczenia. Moje marzenia zbliża się wielkimi krokami i jedyne co muszę zrobić, to zaliczyć wszystkie przedmioty i sesję, a co to dla mnie? Teoretycznie, jeśli gdzieś mi coś nie pójdzie, użyję perswazji i wszyscy będą zadowoleni.
Byłam tak pochłonięta euforią wywołaną przez zgodę dziekanatu, że zapomniałam o spotkaniu z Daviną. Jej obecność spowodowała u mnie niemały szok.
- Collie, z czego się tak cieszysz? – zapytała, siadając tuż obok.
- A co ty tu robisz? – palnęłam bez sensu.
- Mówiłaś, żebym przyszła – popatrzyła się dziwnie. W moim mózgu nastąpiło buforowanie.
- A tak! – żaróweczka błysnęła – Miałam ci pokazać nową kryjówkę – wsadziłam kartkę do teczki i zapięłam torbę – Odwłok w górę – klasnęłam kilka razy – Musimy po drodze wstąpić do cukierni – rzuciłam, gdy szłyśmy już jedną z alejek.
- Dzisiaj jest promocja na twoje ulubione ciastka, prawda? – zagaiła.
- No ba! – parsknęłam – Bezusie mniamniusie są warte niejednego grzechu – rozmarzyłam się.
***
- Zapraszam w skromne progi – otworzyłam drzwi i szybko wyjęłam klucz, w drugiej ręce ściskając pudełko ciastek niczym Gollum pierścień. Młoda Claire nieśmiało przekroczyła próg.
- Ładnie tu – spodobał jej się wystrój – Czyje to mieszkanie? – spytała.
- Mojej eks-koleżanki – odpowiedziałam, zamykając z łoskotem drzwi. Davina aż podskoczyła.
- Czemu nimi trzaskasz?
- Nie trzaskam – zaprzeczyłam – Nie panuję nad siłą – wzruszyłam ramionami – Siadaj sobie, a ja znajdę czajnik – położyłam pudełko na jasnobeżowym stoliku do kawy. Szatynka rozejrzała się jeszcze parę razy i zajęła miejsce na kanapie.
- Po co ci czajnik? – oparła sobie na kolanach futrzaną poduszkę i zaczęła ją obejmować.
- Vinnie – posłałam jej znaczące spojrzenie – Nie ma ciasteczek bez herbatki i lepiej dla tej rudej flądry, żeby miała Earl Grey – na chama zaczęłam myszkować w niewielkiej kuchni połączonej z salonem.
- A twoja koleżanka pozwala ci tak przychodzić do jej domu pod jej nieobecność? – musiała zadać to pytanie.
- Nie będzie jej to przeszkadzało – odrzekłam z nutą obojętności – Mam czajnik! – oznajmiłam wesoło - Teraz tylko znaleźć herbatę i może jakieś kubki – mruczałam do siebie.
- Czemu nie będzie jej to przeszkadzało? – drążyła. Westchnęłam, gotując się w środku, ale policzyłam do dziesięciu i ochłonęłam. Davina bywa czasami okropnie irytująca.
- Bo nie żyje – wypowiedziałam te słowa z jednoczesnym trzaśnięciem szafką – Wolisz niebieski, czy czerwony kubek? – podniosłam oba i domagałam się odpowiedzi. Cierpliwość jest cnotą, ale nie moją.
- Nie żyje? – z jej twarzy można było odczytać wiele emocji naraz – Jak to nie żyje? – nie powstrzymując się od nonszalancji, intensywnie przewróciłam oczami.
- Zabiłam ją, ok? I jej durną mamuśkę też. Obie są kaput, to przeszłość i nikt nam nie przeszkodzi w herbacianym przyjęciu, a teraz odpowiedz mi na dużo ważniejsze pytanie i decyduj czy wolisz niebieski czy czerwony kubek – wciąż trzymałam na widoku oba kubki i ogarniała mnie irytacja. Davina spuściła głowę, jakby bała mi się patrzeć w oczy.
- Niebieski jest w porządku – burknęła.
- Dobry wybór, bo i tak chciałam czerwony – wrócił mi dobry humor – Tooo, pochwal się jak uciekłaś Marcelowi – zachęciłam ją do zwierzeń. Nie miałam zamiaru się rozwarstwiać nad tym, że moje wyznanie przybiło nastolatkę. Nie będę nikogo przepraszać za swoje zachowanie. Jeśli ktoś nie akceptuje tego, że jedno z moich hobby to wysyłanie ludzi do chórku z aniołkami, nie mój problem, droga wolna.
Od śmierci Sary i jej mamuśki pozwoliłam sobie na małe przywłaszczenie ich kluczy. Nie miały innej rodziny, więc nikt nie robił rabanu, a ja zyskałam ewentualną kryjówkę.
- Skręciłam mu kark – wyjawiła. Zalałam herbatę wrzątkiem i z uśmiechem na twarzy podeszłam do nastolatki.
- Pięknie! – zaimponowała mi – Przybij – wystawiłam do niej piąstkę.
- Może później – zmieszała się.
- O co chodzi, D? – westchnęłam, wyciągając ciastko z pudełka. Wzięłam spory kęs i wpatrywałam się w nią intensywnie.
- Mówiłaś, że Marcel nie wie, co jest dla nas najlepsze – zaczęła nagle.
- Bo nie wie – moja opinia pozostała bez zmian.
- Tak właśnie myślałam, kiedy skręciłam mu kark – kontynuowała.
- Prawidłowo – przyklasnęłam.
- Tylko, teraz nie jestem do końca pewna, czy to był dobry pomysł – w geście niepewności dała kosmyk włosów za ucho. Wypuściłam powoli powietrze.
- Kapuję – przegryzłam ciastko – Czemu nie jesz? – zdziwiłam się.
- Co kapujesz? – zwróciła uwagę tylko na pierwszą część zdania.
- Vinnie, wiem jak to jest. Obwiniasz się, że Marcel chciał dobrze i mogłaś mu wybaczyć to całe zamknięcie cię w bunkrze, ale dobrze zrobiłaś – poklepałam ją po ramieniu – On nas tłamsi i chce kontrolować, a żadna z nas nie zamierza być ptaszkiem w złotej klatce, bo nie na tym polega życie. Ktoś już dawno powinien był mu wpierdolić – uśmiechnęłam się odruchowo – Oho, herbatka się zaparzyła! – wróciłam do kuchni i wyciągnęłam torebki herbaty.
- Skąd wiedziałaś, że zamknął mnie w bunkrze? – nie kryła zaskoczenia.
- Zgadywałam – wzruszyłam ramionami – Thierry miał takie różne bunkry, więc założyłam, że skoro on i Marcel są znowu ten teges, to no wiesz. To było moje pierwsze skojarzenie – postawiłam kubki na stoliku.
- Czyli teoretycznie cały czas wiedziałaś? – popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Mhm – kiwnęłam głową.
- I mogłaś powiedzieć Klausowi... - zauważyła.
- Ano mogłam – potwierdziłam – Ale tego nie zrobiłam. Gdzie oklaski? – Davina się zaśmiała i równie szybko zawstydziła – Co jest? – rzuciłam, upijając łyk herbaty.
- Przykro mi to mówić, ale Marcel wątpił w twoją lojalność i dlatego nie chciał ci powiedzieć gdzie jesteśmy – odparła. Wybuchłam gromkim śmiechem, dezorientując tym czarownicę.
- Kochanie, ja to dobrze wiem – odstawiłam kubek na stolik – Marcel już od dłuższego czasu we mnie wątpi i uważa, że tylko knuję jak go zniszczyć – przewróciłam oczami – Wciąż ma mi za złe, że sprzymierzyłam się z Klausem i obwinia o to, że stracił królestwo.
- Przecież to nie twoja wina – zmarszczyła brwi.
- To, co jest prawdą, a to, co Marcel myśli, to dwie różne rzeczy – mruknęłam – Co ty na to, żeby urządzić piżama party? – zagaiłam.
- Tutaj? – dociekała.
- Raczej, nie inaczej. Ty nie chcesz wracać do Marcela, a ja nie mam ochoty pojawiać się w rezydencji, zatem zrobimy sobie piżamową imprezkę. Może zaproszę Hayley? – kusiłam.
- Czemu nie chcesz wracać do rezydencji? – drążyła. Zrobiłam zbolałą minę.
- Zadajesz za dużo pytań – westchnęłam – Nie chcę tam wracać, bo skręciłam Klausowi kark i jeśli wrócę, to ten drań zgotuje mi piekło z życia – wyjaśniłam – Ty śpisz w łóżku Sary, a ja kimnę sobie na kanapie i wszyscy będą szczęśliwi – postanowiłam i nagle poczułam wibracje w kieszeni spodni. Wyjęłam telefon i spojrzałam na wyświetlacz – O święty tuńczyku – przełknęłam nerwowo.
- Co się stało?
- Nic, tylko Klaus dzwoni. Mnie nie ma. Umarłam – położyłam komórkę na stoliku, jak najdalej od siebie.
- Ja odbiorę i coś mu powiem – już sięgała po smartfona, ale ją powstrzymałam.
- Nie! – stanowczo zaprotestowałam – Musimy zaczekać, aż przestanie dzwonić, ale nie możemy nacisnąć czerwonej słuchawki, bo wtedy się kapnie, że widziałyśmy, że dzwoni, znaczy, że ja widziałam, a wtedy będę mieć jeszcze bardziej przerąbane niż minutę temu – nerwowo złączyłam dłonie i przyłożyłam je do ust.
- Collie, spokojnie – próbowała mnie pocieszyć – Jeśli ten debil zechce się skrzywdzić, pożałuje tego – jej głos zrobił się poważniejszy. Dzieliła nas przepaść czterech lat, a Davina była najpoważniejszą szesnastolatką, jaką znałam. To ja częściej popadałam w skrajności, ona umiała wszystko przyjąć ze spokojem i sporą jak na swój wiek rozwagą. Życie bywa przewrotne, Vinnie powinna korzystać z uroków młodości, bawić się, śmiać, a chodzi taka zadumana, pełna refleksji i obaw. Wykazuje troskę wobec najbliższych, wydaje się taka... dojrzała. W naszym duecie to niby ja jestem starsza, a gdyby ktoś na nas spojrzał, pomyślałby, że zamieniłyśmy się ciałami.
- Ja jestem spokojna – zaśmiałam się nerwowo – Jestem kwiatem lotosu, dryfującym po tafli wody – mówiłam sobie. Tak naprawdę, mój mózg był rozdarty pomiędzy kilka rzeczy naraz i gdyby porównać mój stan psychiczny do dzieła jakiegoś znanego malarza, bez wahania odpowiedziałabym, że identyfikuję się z jednym z obrazów Dalego. Po prostu patrzysz, myślisz sobie wtf i odchodzisz, a im bardziej próbujesz zgłębić sens, tym większą masz schizę.
- Collie...
- Dobra, czekaj. Zastosuję technikę swojej niezawodnej medytacji – ocknęłam się z transu.
- Co? – nie rozumiała.
- Jestem kamieniem – złożyłam dłonie jak do modlitwy i wzięłam wdech – Toczę się wzdłuż spokojnej drogi i to nie w centrum miasta, tylko bliżej lasu – zamknęłam oczy i starałam się zignorować dzwonek komórki.
- Czy ty tak zaw...
- Ćśś! – syknęłam – Jestem blisko osiągnięcia stanu błogości... - odrzekłam i Vinnie już dłużej nie drążyła tematu. Zresztą, nawet gdyby ciągnęła mnie za język, nie pojęłaby, jak to jest być Collie Jollie, jak to ogarnąć.
***
Elijah czuł się coraz gorzej. W głębi duszy pluł sobie w brodę, że nie posłuchał Colline i nie pożywił się krwią Klausa, kiedy miał ku temu okazję. Brunet coraz częściej odnosił wrażenie, że jego szlachetność go gubi, zresztą w stanie agonalnym nie był już niczego pewien. Gorączka dawała mu się we znaki, a on sam przeżywał coraz to gorsze halucynacje. Miał wizje z przeszłości, w których mordował swoją pierwszą ukochaną, Tatię. Tak bardzo ją kochał, ale równie mocno ubóstwiał smak jej krwi. Pewnego razu, nie powstrzymał się i zabił dziewczynę. Zrozpaczony, niosąc konającą kobietę na rękach, udał się po pomoc do swojej matki. Ta obiecała uratować Tatię, chociaż wiedziała, że los dopplegangera jest już przesądzony. Esther postanowiła uchronić starszego syna od traumy, zatem podała mu jedwabną chustkę i kazała obmyć się z krwi. Ten gest zaszczepił w Pierwotnym nawyk wycierania dłoni po każdym morderstwie i został jednocześnie metaforą oczyszczenia z grzechu.
Od tamtej pory Elijah starał się respektować ludzkie życie, a wszelkie traumy i lęki skrywał za Czerwonymi Drzwiami, miejscem symbolizującym najmroczniejsze zakamarki jego podświadomości...
Brunet zerwał się z łóżka, dręczony kolejnymi omamami. Szczęśliwie, scena zabójstwa Tatii rozmyła się w powietrzu i choć na chwilę przestała mącić umysł Najstarszego. Wampir przyłożył dłoń do miejsca ugryzienia. Rana nadal go piekła i sączyła się z niej piana. Sam ból był do wytrzymania, na przestrzeni wieków, Elijah spotkał się z gorszym cierpieniem. Jednak nienośne halucynacje wyniszczały go. Wracał do rzeczywistości tylko na chwilę, by na nowo zatracić się w makabrycznych wizjach. Ta pętla obłędu potrafiła rozdrażnić.
Zrezygnowany Pierwotny usiadł na brzegu łóżka, usiłując zająć myśli czymś innym i nie dać się toksynie, ale spokój nie był mu dany, gdy w progu stanął Klaus.
- Masz szczęście, bracie, że potrzebuję cię trzeźwo myślącego, w innych okolicznościach napawałbym się twoją udręką o wiele dłużej – rzucił na powitanie.
- Spotkał mnie zaszczyt, widząc cię w nastroju pojednawczym, nawet, jeśli twoje intencje były inne – odparł Elijah.
- Niech cię nie zwiedzie ten akt dobroci – zakpił mieszaniec, zbliżając się do brata – Moja dobra wola nie ma nic wspólnego z chęcią zakopania topora wojennego – podwinął rękaw bluzki i nadgryzł nadgarstek, po czym podstawił pod niego szklankę, by krew mogła ją zapełnić. Brunet parsknął, jakby takie słowa z ust blondyna były codziennością.
- W twoim przypadku, Niklausie, nawet tymczasowa łaska jest zdumiewająco imponującym postępem – odparł wampir, biorąc szklankę i wypijając jej zawartość. Od razu poczuł ulgę, jakby zrzucił z siebie jakiś ciężar – A zatem – wstał i wyprostował się – Cóż takiego zaszło, że postanowiłeś okazać litość własnemu bratu? – uśmiechnął się cynicznie. Klaus zaśmiał się.
- Skoro pamięć cię zawodzi, chętnie przypomnę – odwinął rękaw – Mamy zagrożenie końca Nowego Orleanu – zaczął – I ma to ścisły związek z wiedźmą żniw – dodał z lekką chrypą.
- Nie ma w tym zbyt wielkiej filozofii. Twoja kochanka uprzedziła nas, czym skutkuje nieukończenie rytuału – Elijah poprawił mankiety przy koszuli – A Marcellus porwał pannę Claire, żeby nie dopuścić do ich wznowienia.
- Bynajmniej nie chodzi tu o Marcela, gdyż nasza urocza czarownica mu się wywinęła – odparł blondyn – A jednocześnie, słodka Colline nie wróciła jeszcze do domu – na jego ustach wykwitł diabelski uśmiech – Nie muszę chyba dodawać, że gdy się połączy wszystkie kropki, odpowiedź jest oczywista – rozsiadł się na kanapie, nie szczędząc przy tym ironicznych min.
- W istocie twoje rozumowanie jest sensowne, bracie – zaaprobował Najstarszy – Aczkolwiek, panna Bellworte może mieć inne powody, żeby nie wracać do rezydencji – założył z powrotem swoją marynarkę.
- Niby jakie? – prychnął – Nie chciałaby wrócić i wpaść ponownie w ramiona swojego najlepszego przyjaciela? – lustrował brata wzrokiem, zaciskając dłonie na oparciu kanapy.
Notka od autorki: Klausiu chyba jest zazdrosny ( ͡° ͜ʖ ͡°)
- Wyczuwam jad w twoim głosie i jestem szczerze mówiąc zdezorientowany – odparł Elijah – Zwykłem myśleć, że twoim obecnym obiektem zainteresowania jest panna Genevieve, panna Camille, ewentualnie panna Caroline – nie krył zdumienia – Ani razu nie wspomniałeś, że zależy ci na podopiecznej Marcellusa. Traktujesz Colline przedmiotowo, nie zadziwiaj się zatem, że stroni ona od twojego towarzystwa – podsumował.
- Colline stroni od mojego towarzystwa, bo w porównaniu z tobą jestem gorszy. Drań, bękart, bestia – syknął i chociaż starał się to ukryć, kipiał z zawiści.
- Pragnę zaznaczyć, że panna Bellworte również nie należy do, mówiąc delikatnie, osób stabilnych. Jesteście do siebie podobni, a to, że nie możecie dojść do porozumienia, to raczej kwestia wzajemnego podejścia, aniżeli charakteru – odpowiedział spokojnie wampir. Klaus wybuchnął śmiechem.
- Kwestia wzajemnego podejścia – powtórzył – Owszem. Colline mnie nienawidzi, jednakże może byłoby łatwiej dojść do jakiegoś konsensusu, gdyby mój idealny i szlachetny brat się nie wtrącał – wytknął mu.
- Sugerujesz coś, Niklausie? – mruknął czarnowłosy – W twoim założeniu nastawiam Colline przeciwko tobie? – posłał mu poważne spojrzenie.
- Nawet jeśli robisz to nieumyślnie, odniosłeś sukces w owinięciu jej sobie wokół palca – warknął.
- Przykro mi, że prawda jest dla ciebie bolesna, ale szacunek owocuje przyjaźnią i zaufaniem. Twoja wrogość i władczość wobec niej nie zaskarbią sobie jej sympatii – skwitował – Swoją drogą, czy kiedykolwiek powiedziałeś jej, co czujesz?
- Powiedziałem – syknął gniewnie mieszaniec – Cytując jej słowa, nie potrafię czuć, mam ją w poważaniu, uznaję ją tylko jako sługę – wymienił.
- Słowa mają zdolność ranienia, Niklausie, ale często pomagają nam zobaczyć się takimi, jakimi jesteśmy naprawdę. Należy sobie zadać pytanie, czy dałeś ostatnio Colline poczucie, że jej odbiór jest błędny i w głębi serca się o nią troszczysz? – spytał łagodnie.
- Próbowałem – wyznał blondyn – I jeśli sądzisz, że dało to pozytywny efekt, mylisz się – dorzucił z pogardą – Zresztą, nie chodzi teraz o Colline, bynajmniej nie w tym kontekście – wstał gwałtownie z kanapy – Davina musi się do końca dnia poświęcić w rytuale żniw, w przeciwnym razie pieprzeni przodkowie zrównają Nowy Orlean z ziemią – zacisnął szczękę – Nie zamierzam być królem ruin, Elijah. Musimy ocalić miasto – zadecydował. Brunet uniósł lekko brwi.
- Najważniejsze, że twoim priorytetem pozostaje kompleks wyższości. Inaczej obawiałbym się, że coś złego się z tobą dzieje – mruknął ze szczyptą sarkazmu.
- Kiedy indziej będzie czas na pięć minut sarkastycznego Elijahy – Klaus przewrócił oczami – Wykorzystaj swój powrót do jasności umysłu i spróbuj się skontaktować z naszą uroczą Collie, a ja wydam swoim ludziom parę poleceń – zamierzył się do wyjścia.
- Nie sądziłem, że masz jeszcze jakichś pobratymców – mruknął brunet.
- Musieliby być głupi, żeby mi nie służyć. Pamiętasz, co się stało ze stadem hybryd, prawda? – zagaił.
- Zamordowałeś ich z zimną krwią – odpowiedział.
- Otóż to. Moja zła sława daje pewne korzyści. Ludzie mają dwa wybory: posłuszeństwo i śmierć – zaśmiał się na odchodne i wyszedł.
***
W ciągu tych kilku godzin, Davinie nawróciły ataki i to do tego stopnia, że nawet herbata z ostrokrzewu nie pomagała. Nastolatka leżała na kanapie, przyciskając sobie do czoła mokrą ścierkę, a ja próbowałam jej jakoś ulżyć w cierpieniu. W międzyczasie zignorowałam kilkanaście połączeń od Klausa, Elijahy, a nawet Marcela, który najwyraźniej zdążył się ocknąć.
Vinnie wymiotowała ziemią i wodą, a jej okrzyki bólu wywoływały spięcia i przeciągi. Dla bezpieczeństwa wyłączyłam światła, zresztą wszystkie żarówki i tak popękały. Nastolatka miała krótkie chwile oddechu, a potem wracały jej wstrząsy i nudności. Ciężko się na nią patrzyło i robiłam wszystko, żeby ją uspokoić. Pierwszy raz się o kogoś martwiłam, nie licząc Hayley, bo ona była w zagrożeniu tylko w pobliżu tego drania Klausa. Tutaj miałam do czynienia z magicznymi siłami, o których nic nie wiedziałam, zatem nie znałam odpowiedzi na to jak pomóc czarownicy i psychicznie źle się z tym czułam. Kiepski stan Daviny obudził we mnie empatię i resztki człowieczeństwa, których za wszelką cenę próbowałam się wyzbyć. Jednak teraz zachowywałam się w sposób, który przeczył mojej egoistycznej naturze: stawiałam czyjeś dobro nad własne...
- Słyszę głosy przodków – wymamrotała, ściskając mnie za rękę.
- Co mówią? – zapytałam z troską.
- Trzeba ukończyć żniwa. Inaczej Nowy Orlean dosięgnie zagłada... - miała łzy w oczach – Collie, ja nie chcę umierać, ale nie chcę, żeby z mojego powodu zginęli ludzie... - miała mętlik w głowie i wcale jej się nie dziwiłam.
- Rozumiem, coś wymyślimy – rzuciłam w geście pocieszenia, chociaż nie miałam żadnego pomysłu – Napij się trochę, może tym razem pomoże – wyciągnęłam rękę po kubek napełniony herbatą z ostrokrzewu. Dziewczyna zrobiła słaby łyk i splunęła gwałtownie, krztusząc się i nie mogąc złapać oddechu – Davina! – krzyknęłam, poklepując ją, a nastolatka wypluła z ust wodę.
- Niech to się już skończy... - jęknęła słabo, usiłując złapać powietrze. Przyglądałam jej się w milczeniu, aż w głowie zaświtała mi pewna myśl.
- Mam pomysł, ale jest ryzyko – przyłożyłam pięść do zbielałych ze strachu warg.
- Jaki pomysł? – zaciekawiła się.
- Podam ci swoją krew – trudno mi przyszło spojrzeć w jej oczy.
- Twoją krew? I ona mi pomoże? – kaszlnęła ostro.
- Nie, Vinnie. Moja krew ci nie pomoże, tylko cię zabije – uśmiechnęłam się mimo woli, chociaż tym razem nie było mi do śmiechu.
- Ale...
- Wiem, jak to brzmi, ale posłuchaj. Tyle razy twoje życie było zagrożone, raz nawet umarłaś, ale wróciłaś, bo nie możesz zginąć inaczej, niż w rytuale pieprzonych żniw – powiedziałam – Ja jestem wynaturzeniem, wrogiem każdego, kogo obchodzi porządek świata. Tak długo, jak moja krew będzie w twoich żyłach, tak długo będzie sprzężenie i ataki nie będą cię męczyć – dodałam.
- Skąd wiesz? Jaką masz pewność? – była lekko sceptyczna.
- Żadną – prychnęłam w nerwach – To przypuszczenie, spekulacja, prawdopodobieństwo, że się uda albo nie, ale może jakaś szansa – przekonywałam ją. Prawdę mówiąc, im szybciej się na coś zdecyduję, tym krócej będę musiała znosić jej humory i robić za wsparcie. To nie tak, że nie umiem współczuć i otoczyć kogoś troską. Po prostu jest to dla mnie niekomfortowe, nigdy nie wiem jak się zachować, co powiedzieć i nie mam tego naturalnego instynktu opiekuńczego. Zaryzykowałabym nawet stwierdzeniem, że boję się angażować emocjonalnie w cokolwiek...
- Dlaczego twoja krew zabija? – zapytała nagle, a w jej oczach dostrzegłam coś na kształt...odrazy? Ugodziło to we mnie jak lodowaty szpikulec.
- Jak znajdę definicję w Google to ci powiem, ok? – zadrwiłam – Nie wiem czemu, po prostu tak jest! – warknęłam. Dziewczyna się skrzywiła.
- Nie krzycz na mnie! – chlipnęła – Mam już dość zmartwień... - spuściła głowę. No tak. Oczko w głowie Marcela ma jak zwykle najgorzej. Niech no tylko ktoś spróbuje na nie podnieść głos, to już, afera. Musiałam się odwrócić do wiedźmy plecami i policzyć w myślach do dziesięciu. Wstydziłam się swoich myśli, ale zachowanie Daviny, choć całkiem zrozumiałe zważywszy na sytuację, działało mi na nerwy i miałam ochotę ją strzelić w pysk.
Ja tylko zaproponowałam jedno z możliwych rozwiązań, a ona posłała mi spojrzenie pełne obrzydzenia. Sądziłam, że przełknęła fakt iż jestem hybrydą i to wyjątkowo niestabilnym i morderczym egzemplarzem. Jak widać, nowina o tym, że moja krew w odróżnieniu od krwi innych wampirów nie jest lekarstwem, a trucizną, zmieniła podejście szatynki.
- Nie krzyczę – zanegowałam, spoglądając na nastolatkę – Usiłuję tego nie robić, po prostu mam czasami taki donośny głos – sprostowałam, strzelając różne zakłopotane miny.
- Boję się, Colline. Nie wiem, co robić... - objęła się w pasie, jakby próbowała odgarnąć od siebie złe myśli – Nie wiem, jaką podjąć decyzję...
- Dać ci dobrą radę? – przysiadłam na brzegu kanapy z założonymi rękoma. Kilka luźnych kosmyków opadło na moją twarz. Gdy czarownica przytaknęła, posłałam jej spojrzenie spod wytuszowanych rzęs. Odruchowo pomyślałam o tym, że po cholerę je malowałam, jak będę musiała wieczorem wylać pół butelki płynu na wacik, żeby je zetrzeć i pewnie jeszcze sobie rozetrę czarne esy floresy na ryju. Z drugiej strony, jak się pokażę bez makijażu, nawet jeśli to tylko fluid, puder i te pe, to się zaczną pytania w stylu: czy klątwa wróciła. Masz ci los być bladą jak trup całe życie i musieć się malować, żeby inni nie zaczęli podejrzewać, że kipnęłaś w jakimś rytuale – Myśl o sobie – odparłam poważnie, a emocji na twarzy Daviny nie sposób było odgadnąć.
- Jak mam myśleć o sobie, skoro od mojej decyzji zależy życie niewinnych ludzi? – nie dowierzała w moje słowa – Egoizm nie przychodzi mi tak łatwo jak... - tutaj się zawahała, a ja wyrolowałam oczami.
- Tobie. Znaczy mi. Nie musisz kończyć zdania – westchnęłam – Vin, nie chodzi o to, że masz myśleć tylko o sobie. Masz myśleć też o sobie – zaakcentowałam spójniki – Nie patrzeć na ogół, tylko na to, czego ty chcesz i na czym tobie zależy – teraz położyłam nacisk na zaimki – Chcesz się poświęcić w rytuale, zrób to. Nie chcesz, nie rób tego. Chcesz mojej krwi, by sprawdzić pewną teorię, wypij ją. Nie chcesz, żadnej urazy – podałam opcję – To nie jest skomplikowane, jeśli nie myślisz o pierdołach typu, co powiedzieli inni – zakończyłam, a nastolatka milczała, by po chwili zwymiotować czarną jak noc ziemią. Po chwili atak ustał, a mi się rozdzwonił telefon. Marcel. Schowałam dumę do kieszeni i odebrałam. Przywitała mnie porcja oskarżeń.
- Wiem, że Davina jest z tobą. Nie graj na zwłokę i powiedz, gdzie jesteście – zażądał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Po co? Żebyś mógł ją znowu porwać bez słowa wyjaśnienia i decydować o jej życiu? – prychnęłam. Po drugiej stronie wytworzyło się napięcie.
- Colline, nie tym tonem – Marcel nie miał humoru - Nie jesteś dla niej dobrym wzorem. Davina jest w rozsypce i potrzebuje przyjaciela – wysyczał w emocjach.
- I zakładasz, że ty nim jesteś? – zaśmiałam się szyderczo – Wmawianie Davinie, że wiesz, co jest dla niej najlepsze to kiepska cecha przyjaciela – dodałam, zerkając pobieżnie na nastolatkę. Oczywiście wszystko słyszała i domyśliła się z kim rozmawiam. I bardzo dobrze, bo ta rozmowa niej dotyczyła.
- Chronię ją. Jest młoda i nie wie jakie ścieżki wybierać w życiu. Chcę jej pomóc i wiem, że ty również. Powiedz, gdzie jesteście – ponaglał. Zmarszczyłam brwi.
- Nie – mruknęłam i zakończyłam połączenie, po czym spojrzałam na czarownicę.
- To był Marcel, prawda?
- Tak – kiwnęłam głową – On ci mąci w głowie i uważa za niesamodzielną. To ty podejmujesz wybór, nie on.
- Wiem – kiwnęła głową – Ja...chyba zdecydowałam – wstała z kanapy – Chcę to zrobić, Collie. Chcę się poświęcić i uratować miasto – zdobyła się na powagę i odwagę jednocześnie. Zacisnęłam usta. Bliska mi osoba chciała się świadomie skazać na śmierć, a ja nie miałam żadnego prawa jej tego zabronić, jeśli brzydziłam się powielania schematów Marcela. To była gorzka pigułka do przełknięcia, przygnębiające ryzyko, że mogę jej już nie zobaczyć. W jakiś sposób zżyłam się z nią i traktowałam jak rodzinę, a ona oświadczyła, że zamierza umrzeć. Takie rzeczy nigdy nie są łatwe do przyjęcia, ale mogłam ją jedynie wspierać i dokładnie to zamierzałam zrobić.
- Ok. Twój wybór – wymusiłam słaby uśmiech, a nastolatka podeszła i chwyciła mnie za dłoń.
- Collie. Będzie dobrze – udawała silniejszą psychicznie, żeby się nie rozkleić.
- Wiem – szepnęłam.
***
Sprawy potoczyły się szybko. Poszłam z Daviną na cmentarz Lafayette, żeby młoda Claire mogła powiedzieć o swojej decyzji. Za jej namową napisałam SMSa Marcelowi i Elijahy. Nie miałam siły gadać, jakoś mnie to przygotowywanie do żniw dobijało wewnętrznie. Cały ten idiotyczny obrzęd był jedynie metaforą pogrzebu młodej dziewczyny, która miała przed sobą całe życie do zasmakowania, ale banda starych zgredów wymyśliła sobie, że niewinna wiedźma musi umrzeć, bo oni chcą jej moc. Dobrze, że nie jestem czarownicą. Pewnie miałabym podobny syf do przejścia.
Ceremonie odbywały się zawsze po zmroku, dlatego trzeba było trochę poczekać. Genevieve przyjęła decyzję Daviny z entuzjazmem i wzięła ją pod swoje skrzydło na tak zwane przeszkolenie. Chciała ją uprzedzić czego może się spodziewać i tym podobne. Łaziłam za nimi jak pies, by upewnić się, że nic nie kombinują. Rudowłosa żmija próbowała mnie udobruchać, że istnieje szansa wskrzeszenia Vinnie po śmierci i trzeba wierzyć w łaskę przodków. W końcu, ulitowali się nad Monique i innymi czarownicami żniw. Z Daviną mogło być podobnie, ale nie dałam się przekupić miłymi słówkami. Za każdym razem, gdy Genevieve pojawiała się na horyzoncie, miałam ochotę rozerwać ją na pół i patrzeć jak się wykrwawia. Sama zainteresowana była na tyle zuchwała, że nie omieszkała mnie prowokować.
***
Sabat zabezpieczył cmentarz przed wejściem wampirów do rozpoczęcia rytuału. Udało mi się ominąć zasady, bo nie byłam tak jakby prawdziwym wampirem, tylko jego wynaturzeniem, poza tym Davina nalegała na moją obecność. Z rezygnacją patrzyłam na ciemniejące niebo, odganiając nieprzyjemne myśli, że zaraz stanę się świadkiem śmierci przyjaciółki i będę musiała to pokornie znieść. Lada chwila wejdzie tu Marcel i zacznie wprowadzać negatywną atmosferę, ale nie ma tego złego. Jeśli się pokłócimy, nie zwróci uwagę, kiedy zniknę na kilka miesięcy do Więziennego Wymiaru...
- Cieszę się, że zmieniłaś zdanie, Colline – ruda suka z jakiegoś dziwnego powodu uważała swoje towarzystwo za potrzebne – Społeczność czarownic docenia to, że udało ci się przekonać Davinę do wypełnienia jej przeznaczenia – stanęła obok, a mnie kosztowało to wiele wysiłku, żeby jej nie zabić.
- Do niczego jej nie namawiałam. Sama podjęła decyzję – rzuciłam oschle.
- Otóż to. Dałaś jej możliwość wyboru, wówczas Marcel chciał jej wybór odebrać. Przyczyniłaś się w pewien sposób do ocalenia miasta, a także naszego sabatu. Jesteśmy ci wdzięczni – odwróciła głowę w moją stronę.
- Wdzięczni? – parsknęłam i spojrzałam na moją rozmówczynię – Kiedy będzie po wszystkim, zamorduję cię. I to nie w jakiś zwyczajny sposób. Przetestuję na tobie wszystkie rodzaje tortur, jakie mi przyjdą do głowy, włącznie z odrywaniem kręgosłupa od ciała na żywca – wycedziłam. Genevieve zaśmiała się kpiąco.
- Przykro mi pozbawiać cię takiej możliwości, ale jestem dla kogoś bardzo cenną sojuszniczką i raczej nie spodobałyby mu się twoje zamiary wobec mnie – rzuciła z wyższością.
- Pieprzyć to. Nawet, jeśli Klaus mnie zabije i będę gnić w piekle, to ze świadomością, że ty też jesteś martwa – warknęłam.
- Czy warto byłoby aż tak ryzykować? – spytała.
- Zdecydowanie – odparłam lodowatym tonem, skupiając wzrok na kłębiących się chmurach.
***
Zaczęła się ceremonia. Cała atmosfera zarówno cmentarza jak i tego, co miało się zaraz wydarzyć pozostawiała uczucie smutku, żalu, a także i złości. Davina nie zasługiwała na śmierć, ale tak bardzo obchodził ją los mieszkańców Nowego Orleanu, że zgodziła się oddać życie w zamian za ich bezpieczeństwo.
Ciekawe, jak to jest być typem bohaterki, zbawcy świata, kogoś, kto gotów jest się poświęcić w imię wyższych celów. Jak to jest myśleć wpierw o innych, zamiast przejmować się sobą. Dałam dziewczynie prawo wyboru, co nie znaczy, że uważałam jej decyzję za słuszną.
W moich oczach Vinnie była idiotką, nie bohaterką. Nie mówię, że zagłada miasta byłaby lepszą opcją, ale zawsze trzeba szukać innych rozwiązań. Magia typowa dla sabatu z Francuskiej dzielnicy na pewno nie ogranicza się do Luizjany. Co to za filozofia znaleźć inną młodą wiedźmę i to ją poświęcić w rytuale? Ci debilni przodkowie potrzebują cudzej mocy. Co za różnica, czy to ktoś stąd, czy nie? Gdybym ja była na miejscu młodej, bez wahania szukałabym kogoś, kto miałby zginąć za mnie. Egoizm w czystej postaci i okrucieństwo w jednym, ale kto powiedział, że syndrom wybawcy jest czymś korzystnym dla samego wybawcy? Klaus szukał po całym świecie doppelgangera, żeby go ukatrupić i wyzwolić klątwę wilkołaka. Skupił się na sobie i cel osiągnął, i niech mi nikt nie mówi, że w przypadku Vinnie nie mogło być podobnie? To wszystko jest żałosne. Ta ceremonia, ta atmosfera. Trzeba było wlać jej moją krew do gardła. Odechciałoby jej się durnych pomysłów, a ja nie stałabym tu teraz jak kretynka...
Wśród wiedźm rozległ się hałas. Na horyzoncie zamigotała sylwetka rudej suki i niższej o połowę nastolatki. Ubrana w białą, koronkową sukienkę Davina miała przejętą minę i lęk w oczach. Nasze spojrzenia się spotkały, ale odwróciłam wzrok. Wulkan emocji nie jest wskazany w tej sytuacji, a mnie świerzbiły powieki. Liczyłam na to, że spadnie deszcz, wtedy przynajmniej nie będzie widać moich łez...
Genevieve ściągnęła usta i posłała swoim pobratymcom jednoznaczne spojrzenie, po czym wniosła ręce ku niebu, angażując całą swoją energię na patrzenie w księżyc.
Słup ognia wzbił się w powietrze, kolorując noc odcieniami rudości i czerwieni. Czarownice trzymały się za ręce i mruczały coś pod nosem, na myśl przywodząc sektę. Marcel ściskał delikatną dłoń Daviny i prowadził ją w kierunku ołtarza. Nikt nie ośmielił się zakłócić ceremonii, co było jednoznaczne z tym, że los młodej wiedźmy był zupełnie obojętny Pierwotnym.
Rudowłosa stanęła za nastolatką i uniosła nad jej głową długi sztylet. Garstka wiedźm zaczęła skandować słowa zaklęcia, znikąd błysnęły śnieżnobiałe błyskawice, a Genevieve podłożyła nóż pod gardło Daviny. Spuściłam wzrok. Marcel stał obok i dzielnie śledził przebieg sytuacji. Dokonało się. Vinnie zginęła, płomienie opadły, we mnie coś umarło. Byłam zła na ten rytuał i na Davinę, chociaż obiecałam ją wspierać. Zamknęłam oczy, starając się odciąć od tej mrocznej scenerii, gdy poczułam dotyk na ramieniu.
- Nie rób tego. Nie wyłączaj ich – usłyszałam głos ciemnoskórego i wzdrygnęłam się, jakby wybudzona z transu.
- Nie chciałam wyłączać uczuć. Nawet nie wiem jak – nie spodziewałam się jego założeń.
- Wiesz, ale to nie jest wyjście. Odzyskamy ją. Teraz musimy być silni – skwitował. Uśmiechnęłam się pod nosem.
- My? – nie kryłam zdziwienia. Ciemnoskóry popatrzył na mnie – My musimy być silni? – parsknęłam.
- Colline, nie zaczynaj, ok? – atmosfera robiła się napięta.
- A może, to ty nie zaczynaj? – odbiłam piłeczkę – Przez telefon porównałeś mnie do trucizny, która może mieć szkodliwy wpływ na Davinę, a teraz wykorzystujesz jej pogrzeb, żeby się pogodzić? – prychnęłam.
- Mamy teraz tylko siebie i nie chcę, żebyśmy się kłócili – zaczął, ale weszłam mu w słowo.
- Błąd. Ja mam teraz tylko Hayley, a ty masz swoich ludzi. Straciłeś Davinę, ale nie wmawiaj mi, że teraz w magiczny sposób przeniesiesz swoją miłość na mnie. To tak nie działa – syknęłam.
- Collie. Wiem, że cię zawiodłem, ale chcę to naprawić – nie poddawał się – Mieliśmy trudny czas, ale wierzę w to, że mamy jeszcze szansę, jeśli spróbujemy.
- Chcesz to naprawić, bo Davina nie żyje i boisz się, że jeśli ja umrę, to zostaniesz bez rodziny u boku – ktoś mógłby pomyśleć, że przesadzam, a Marcel naprawdę chce pojednania. Problem w tym, że przez niego moje serce pękło zbyt wiele razy, bym mogła je łatwo skleić, zapomnieć o wszystkim i głupio się szczerzyć – Od dłuższego czasu nie zauważasz mojego istnienia, zawsze wybierasz władzę albo swoich ludzi, a jeśli myślisz, że słowa z randomowego cytatu na Facebooku naprawią nasze relacje, to jesteś śmieszny – zacisnęłam zęby ze złości i uciekłam wampirzym tempem z cmentarza.
***
Wzięłam głęboki wdech i zapukałam w dobrze mi znane drzwi. Usłyszałam kroki i kobieta bardzo się zdziwiła na mój widok.
- Drogie dziecko, co ty tutaj robisz i to o tej porze? – otaksowała mnie uważnym wzrokiem.
- Wyślij mnie do Więziennego Wymiaru – rzuciłam prosto z mostu – Ten tutaj mnie za bardzo przytłacza – dodałam. Torrance zrobiła zmieszaną minę i wpuściła mnie do środka. Bez cienia zawahania przekroczyłam próg i przeszłam do salonu. Ametyst spał na poduszce, a mnie ten widok tak rozczulił, że powiedziałam ciche „aww".
- Hayley woli zostać, natomiast ty chcesz odwiedzić Więzienny Wymiar? – spytała czarownica, wyjmując z szuflady kartkę pożółkłego papieru.
- Powiedzmy – odparłam. Hayley nawet nie wie, że tu jestem, ale zapewne chciałaby mnie powstrzymać od działania pod wpływem emocji – Ja jestem hybrydą, zatem technicznie rzecz ujmując jestem lepszą kandydatką do chodzenia po jakimś zaczarowanym świecie i natykania się na psychopatę – wzruszyłam ramionami – I potrzebuję spokoju i jakkolwiek to zabrzmi, ta misja samobójcza to mój bilet do raju – usiadłam na brzegu kanapy, by nie obudzić kota.
- Nie chciałabym, żebyś działała zbyt pochopnie – ostrzegła – Więzienny Wymiar to nie pokój do relaksu tylko prawdziwa twierdza, z której niełatwo uciec.
- Przerażające – przewróciłam oczami – Wyślij mnie tam, zanim się zdenerwuję – zagroziłam.
- Jeśli tego chcesz – westchnęła kobieta, wyjmując z szafki ten dziwny przedmiot z kołami zębatymi – Oto krew czarownicy, którą użyjesz w noc powrotu, korzystając z mocy księżyca, a to są słowa zaklęcia – wręczyła mi upominki.
- Super – mruknęłam, chowając buteleczkę do torebki, a kartkę wciskając do swojego zeszytu – To co mam niby znaleźć? – rzuciłam bez chęci zaangażowania. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w innym świecie, z dala od Marcela, Pierwotnych, wiedźm i tego, że tęsknię za Daviną...
- Kiedy trafisz do Więziennego Wymiaru, będziesz wiedziała co to – powiedziała Torrance i zaczęła wymawiać słowa zaklęcia. Ten ascecoś się otworzył, błysnęło jasne światło i dom osobliwej wiedźmy rozpłynął się w powietrzu.
Otworzyłam oczy i ujrzałam las. Ładny, gęsty, zielony. Nie czułam żadnej różnicy, chociaż nie słyszałam świergotu ptaków tak jak zwykle. Niebo zasnuło się chmurami, ale słońce przygrzewało solidnie. Miałam cały świat dla siebie, mogłam się udać w dowolne miejsce, a głównym atutem będzie brak innych ludzi wokół. Rozłożyłam szeroko ramiona i zaciągnęłam się intensywnym zapachem roślinności, gdy poczułam mrowienie na skórze. Zerknęłam na swoją dłoń i ze zdziwieniem odkryłam, że widnieje na niej jakiś napis.
- Bursztynowy amulet – przeczytałam na głos – A jakieś dalsze wskazówki? – rzuciłam w eter, ale odpowiedziała mi cisza. Wzruszyłam ramionami i powędrowałam wzdłuż lasu. Szłam ludzkim tempem, zatem wyszłam z niego gdzieś po pół godzinie. Moim oczom ukazał się dom, a raczej ekskluzywna willa. Nie czekając, pchnęłam drzwi i znalazłam się w środku. Odgłos moich kroków odbił się echem po wypolerowanej podłodze i doznałam deja vu. Musiałam już kiedyś być w tym miejscu i domu, tylko, ja rzadko opuszczam Nowy Orlean a ta chawira z pewnością nie ma nic wspólnego ze stylem luizjańskiej metropolii.
- To wydaje się dziwne – mruknęłam, rzucając torebkę na skórzaną kanapę. Coś mi podpowiadało, że znam ten pokój i te meble, ale nie mogłam sobie przypomnieć skąd i dlaczego mam zaniki pamięci.
Stałam akurat zwrócona przodem do imponującego kominka, gdy moje wnętrzności przeciosał jakiś kij, a ja sama zostałam nadziana jak kurczak z rożna. Świdrujący ból zaślepił mnie doszczętnie i wyszukany salon prysnął jak mydlana bańka. Osunęłam się w ciemność.
***
Nigdy nie potrafię ocenić ile czasu dokładnie mija, kiedy jestem nieprzytomna, ale pierwsze co zrobiłam po otworzeniu oczu, było zerknięcie w najbliższe okno. Promienie słońca zelżały, co oznaczało, że jest mniej więcej południe.
W Więziennym Wymiarze był tylko jeden rezydent, zatem zgadywanie kto mnie ogłuszył miałam już z głowy. Poza tym, niesławny psychopata wyraźnie zdradzał swoją obecność głośnym przeżuwaniem jedzenia. Byłam jeszcze otępiała, ale dostrzegłam jego sylwetkę na fotelu.
- Wiesz, że to nawet intrygujące? – takie były pierwsze słowa mojego towarzysza. Przyjrzałam mu się bliżej. Miał przenikliwe spojrzenie, cwaniacki, aczkolwiek rozbrajający uśmiech i czarne, krótko ścięte włosy. Nosił szarą, przylegającą koszulkę z nadrukiem i najwyraźniej w przerwach między szukaniem drogi ucieczki albo organizowaniem sobie czasu chłopak zabijał czas na siłowni. Niechętnie przyznaję, że gość był przystojny...
- Co jest intrygujące? – mruknęłam i spostrzegłam, że brunet trzyma w ręce mój zeszyt.
- Opisałaś ten park tak dokładnie, że czuję się jakbym tam był – włożył sobie do ust kawałek chrupka – I podobają mi się te rysunki na marginesach, chociaż poziom Picassa to to nie jest – dodał złośliwie.
- Oddawaj mój zeszyt – wstałam gwałtownie, górując nad chłopakiem.
- Spokojnie, niecierpliwa dziewczynko – zrobił zaskoczoną minę – Chyba jesteś głodna, bo głodni ludzie łatwiej się denerwują. Wiem po sobie – chwycił paczkę chrupek i zerknął na mnie pytająco – Pork Rind? – zachęcał, a ja wyrwałam mu swój zeszyt z dłoni – Wystarczyło powiedzieć nie – rzucił z lekkim rozczarowaniem.
- Podaj mi choć jeden powód, żeby cię nie zabijać – samo patrzenie na niego wyzwalało we mnie chęć mordu.
- Rób co chcesz – wzruszył ramionami, nie wykazując cienia zainteresowania – Możesz mi złamać kark, wyrwać głowę albo serce – wpakował sobie garść chrupek – W bibliotece w Sztokholmie jest taka fajna książka o tym jak można umrzeć na tysiąc sposobów. Ja wypróbowałem dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem. Dwa ostanie są twoje.
- Zapomniałam, że w Więziennym Wymiarze nie da się umrzeć – zrobiłam ponurą minę - Zabicie cię to tylko chwilowa satysfakcja – westchnęłam ciężko.
- Zawsze możesz przeczytać książkę z antykwariatu w Kopenhadze pt „101 powodów by żyć". Ja się poddałem po pierwszej stronie, gdzie napisali, że „rodzina jest wszystkim" – przewrócił wymownie oczami.
- Po cholerę mam czytać jakieś książki? – prychnęłam, zajmując się zaschniętą plamą krwi na mojej bluzce. Było to o wiele ciekawsze zajęcie, niż słuchanie tego pajaca.
- Racja. Wybacz mi moje maniery, mogłem wcześniej zapytać – zmarszczył brwi – Czy ty w ogóle potrafisz czytać? – zadał to pytanie bez najmniejszej krępacji.
- A jak inaczej dostałabym się na studia? – mruknęłam ironicznie, tuż po tym jak mi opadło wszystko co mogło.
- A bo ja wiem? Może sypiając z kimś w zamian za miejsce? – powiedział to głosem, jakby próbował przewidzieć, czy może padać...
- Że co? – skrzyżowałam ręce na piersiach.
- Co? Bez urazy, ale wyglądasz na dziwkę – jego oczy się śmiały, jakby go bawiła ta rozmowa.
- Spostrzegawczy jesteś, Malachai – zdobyłam się na krótki uśmiech – Rzeczywiście pasuję do obrazu dziwki, bo się nie angażuję i cenię sobie szybką rozrywkę – pokiwałam głową – Co zrobić, każdy ma jakieś wady – rozłożyłam bezradnie ręce. Brunet przyglądał mi się w spokoju.
- Skąd znasz moje imię? – jego pewny siebie wyraz twarzy zniknął. Teraz przypominał studenta, który głowi się nad rozwiązaniem zadania.
- Zanim tu przyszłam, ostrzeżono mnie, że kręci się tu wariat o imieniu Malachai Parker. Zakładam, że to ty. Bez urazy, ale wyglądasz na popierdolonego – odbiłam piłeczkę, czekając na reakcję bruneta. Malachai parsknął, po czym wstał z fotelu i spojrzał na mnie z góry. Był o połowę wyższy i stał zdecydowanie za blisko.
- No cóż. Każdy ma jakieś wady, co nie? – odparł, uśmiechając się jak gdyby nigdy nic – Ja jestem socjopatą i lubię być socjopatą, ale może nie byłbym, gdybym nie miał na imię Malachai – zacisnął usta – Ej, ty krwawisz – skupił swój wzrok na mojej twarzy.
- Gdzie? – zmarszczyłam brwi. Czułabym, gdybym krwawiła.
- Tutaj – potarł kciukiem kącik moich ust, a ja byłam tak zaskoczona jego bezpośredniością, że mnie zamurowało – Widzisz? – pokazał mi zabrudzony palec.
- To nie krew, tylko moja szminka. Musiała się rozmazać – stwierdziłam – Weź mnie dotykaj – wzdrygnęłam się, odsuwając od chłopaka.
- Czemu? – do niego chyba nic nie dociera – Od lat nikogo nie dotykałem, to muszę sobie przypomnieć jak to jest – rzucił tonem, jakby to było oczywiste.
- Dotknij mnie jeszcze raz, a przypomnę ci jak to jest dostać kopa w klejnoty – uruchomiłam swój wzrok bazyliszka.
- Czy to jakiś wstęp do... - otaksował mnie wzrokiem od stóp do głów - Bo jakby co, to ja chętnie – puścił mi perskie oko.
- Przestań mnie denerwować, człowieku – warknęłam, zakładając torbę na ramię i zamierzając się do ucieczki z tego domu i towarzystwa Malachaia.
- Nawet jeszcze nie zacząłem – odparł – No weź. Nie możesz odejść. Wiesz, jak ciężko jest prowadzić rozmowę bez drugiej osoby? Nie polecam – skarżył się, mówiąc już tylko do moich pleców.
- Skąd pewność, że będę chciała z tobą rozmawiać? – odwróciłam się na pięcie, rzucając chłopakowi pogardliwe spojrzenie. Miałam okazję zauważyć, że jego oczy mają ładny ocień niebieskiego.
- Cały czas rozmawiasz, nieogarnięta dziewczynko – uśmiechnął się bezczelnie, wtryniając dłonie do kieszeni spodni. Irytowałam się na dźwięk tego przezwiska.
- Przestań mnie tak nazywać – wkurzyłam się.
- Nie – uciął spokojnie, gapiąc się na mnie z działającym na nerwy uśmieszkiem
- Nalegam, żebyś przestał – moje pokłady cierpliwości chyliły się ku końcowi.
- Dlaczego?
- Bo mnie to denerwuje – wycedziłam, resztkami samokontroli powstrzymując się przed uduszeniem go gołymi rękoma. I co mi to da, skoro debil przeżyje?
- A widzisz – ożywił się – To może zdradzisz mi swoje imię, hm? Ja swoje zdradziłem. Poniekąd. Chociaż tak szczerze, to wolę Kai. Malachai brzmi, jakby oczekiwali ode mnie, że będę zły. Kto daje dziecku takie imię? To znaczy, jestem zły. I szalony, ale to i tak boli – mina mu trochę zrzedła. Ten człowiek miał dość chaotyczny sposób wypowiadania się i sprawiał wrażenie osoby z rozdwojeniem jaźni. Jego umiejętność sklejania myśli była charakterystyczna dla osób z neurotyzmem i emocjonalną niestabilnością. Kolejny nieobliczalny wariat do kolekcji, zaraz po mnie, Klausie i Kolu.
- Wzruszająca historia – zironizowałam. Kai rzucił mi niemrawe spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
- Czy to była ironia? – spytał.
- Nie, wcale – dalej robiłam go w wała.
- Aha. Bo mam ten taki problem z odczytywaniem emocji. Może dlatego, że sam ich nie posiadam. Chyba. Dziwne, nie? – szukał potwierdzenia w moich oczach.
- W twoim przypadku, ani trochę – odparłam.
- Heh, jesteś złośliwa, ale nawet to lubię – skomentował – To jak? Powiesz mi swoje imię, zagadkowa dziewczynko? – spróbował, specjalnie obserwując moją reakcję. Stłumiłam narastającą irytację.
- Pod jednym warunkiem – postanowiłam.
- Nom?
- Zostawisz mnie w spokoju – odpowiedziałam. Widziałam, że się zastanawia.
- Nooo, dobra. Na jak długo? – dociekał.
- Na tak długo, jak się da – rzuciłam chłodno.
- Jeden dzień? – zaproponował, a ja prychnęłam w odpowiedzi. Potem jednak sobie uświadomiłam, że ktoś kto siedzi tu od 1994 roku nie odpuści okazji do towarzystwa, zatem jego obecność będzie nieunikniona. Westchnęłam ciężko w geście rezygnacji.
- Niech będzie jeden dzień – zgodziłam się bez entuzjazmu.
- Oookey – zaaprobował Kai – Zatem? – spojrzał na mnie wyczekująco.
- Colline. W skrócie Collie – wyznałam znudzonym głosem – Zadowolony?
- Powiedzmy – potwierdził – To do zobaczenia wkrótce – pomachał do mnie, uśmiechając się szeroko. W taki sposób nie uśmiechają się normalni ludzie, tylko ci, co coś knują. Zignorowałam dziwne przeczucie i opuściłam pokój. Kai wydawał się dziwny, a jego towarzystwo powodowało uczucie dyskomfortu. Ciężko go było rozgryźć, bo nie mogłam wyczuć kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie. Wilkołaczy wykrywacz kłamstw nie zdał egzaminu, bo nie było wiadomo, kiedy należy się obawiać niesławnego Malachaia, a kiedy można mu spróbować zaufać...
Oto jest! Pięćdziesiąty rozdział Bite me. Mam nadzieję, że wynagrodził wam długi czas oczekiwania ;) Wygląda na to, że Collie postanowiła pierdolić wszystko i wyjechać w Bieszczady, do Więziennego Wymiaru. Tylko, czy to był dobry pomysł? Kai chyba nie przypadł jej do gustu, a będzie zmuszona wytrzymać z nim kilka miesięcy...
Klausiu jak zwykle pokazał, że jest idiotą, ale to już standard. Tak poza tym, to mam wrażenie, że jest wściekły na Collie, bo jest o nią zazdrosny, ale to tylko moje luźne przypuszczenia ( ͡° ͜ʖ ͡°). Do Marcela chyba zaczyna docierać, że jest imbecylem i powinien naprawić relacje z Collie, tylko Collie już chyba nie chce.
Zresztą, ktokolwiek cokolwiek od niej chciał, niech się teraz pałuje, bo Collie Jollie przez kilka miesięcy jest "poza zasięgiem". Ciekawe, czy ktoś się zorientuje w ogóle.
Aha. Davina nie żyje, ale mi to szczerze mówiąc zwisa. Collie też nie wygląda na pogrążoną w żałobie (albo udaje).
Do zobaczenia w następnym rozdziale, który będzie kiedyś tam.
CDN
JCBellworte
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top