✞Rozdział 5✞
Obudziłam się w swojej sypialni. Leżałam na łóżku i byłam szczelnie przykryta kocem. Przetarłam oczy i sięgnęłam po komórkę, która zawsze leżała na szafce nocnej, ilekroć udawałam się na sen. Miałam nadzieję, że jeszcze śnię, ale godzina wyraźnie wskazywała kwadrans po siódmej rano. To ile ja spałam? Spóźnię się na zajęcia!
Z przerażeniem odkryłam, że wciąż mam na sobie ubrania z poprzedniego dnia, a co gorsza, spałam w makijażu...
Zaklęłam pod nosem i pobiegłam do łazienki, zmyć wczorajszy make up. Umyłam twarz i zęby, błyskawicznie nałożyłam krem nawilżający, a w międzyczasie, czekając aż się wchłonie w moją skórę, odświeżyłam się szybko, zmieniając ciuchy.
Założyłam białą koszulkę z jakimś napisem, zwykłe dżinsy rurki, narzuciłam na to dużą, granatową bluzę, zostawiając ją rozpiętą do górnej części brzucha i zrobiłam sobie szybki makijaż.
Wklepałam fluid, przypudrowałam się, podkreśliłam brwi, a usta pobieżnie musnęłam bezbarwnym błyszczykiem. Wciąż miałam dwadzieścia pięć minut, więc jeśli się pospieszę, to złapię tramwaj i zdążę na wykłady.
Przeczesałam pobieżnie włosy, włożyłam buty sportowe, zarzuciłam plecak na ramię i wyszłam z pokoju. Szybko zbiegłam po schodach, przeszłam przez długi korytarz i pognałam w kierunku tunelu.
Gdy prawie już pokonałam granicę między przejściem a dziedzińcem, zderzyłam się z niewidzialną ścianą.
Przyłożyłam dłonie i wyczułam pod palcami jakieś pole siłowe. Próbowałam się przedostać, ale jedyne co osiągnęłam, to bolące ramię.
- Nic z tego – usłyszałam za plecami czyjś głos i gwałtownie się odwróciłam. Zobaczyłam Rox'a.
- O czym ty mówisz, co tu jest grane? - warknęłam, wracając do prób zniszczenia niewidzialnego muru.
- Nigdzie stąd nie pójdziesz – westchnął – Przestań się obijać, bo jeszcze krzywdę sobie zrobisz – dodał, chwytając mnie za ramię.
- Nie dotykaj mnie – syknęłam, piorunując wampira wzrokiem – Zaraz się spóźnię na zajęcia i to będzie twoja wina! - podniosłam głos, usiłując za wszelką cenę przebić się przez magiczną osłonę.
- Dlaczego moja? - prychnął – To nie ja postawiłem tutaj ścianę – mruknął.
- Więc kto?! - moja cierpliwość miała swoje granice.
- Ja – na spotkanie wyszedł Marcel – Rox, zostaw nas – zwrócił się do mężczyzny, a ten odszedł bez słowa.
- Możesz mi wytłumaczyć, co się tutaj dzieje? - założyłam ręce na siebie i spojrzałam na ciemnoskórego wyczekująco.
- Dbam o twoje bezpieczeństwo, Col – odparł.
- Słucham? - otworzyłam szeroko usta.
- Colline, spałaś prawie cały dzień i całą noc i jesteś osłabiona – westchnął – Pierwotni wypili z ciebie mnóstwo krwi i nigdzie nie pójdziesz w takim stanie – zadecydował.
- Jakim stanie? - zakpiłam – Marcel, ja muszę iść na zajęcia – powiedziałam stanowczo.
- Nie denerwuj mnie – wystawił palec – Na zewnątrz kręcą się Mikaelsonowie i nie pozwolę, żeby znowu zrobili sobie z ciebie przekąskę – warknął – Załatwiłem ci zwolnienie na tydzień – dodał.
- Użyłeś perswazji na moich wykładowcach – bardziej stwierdziłam niż zapytałam.
- Po to, żeby cię chronić – odparł, jakby to miało go usprawiedliwić.
- To jest kompletnie niedorzeczne! - wybuchnęłam – Nie możesz mnie całe życie trzymać pod kloszem, zrozum! - z nerwów rzuciłam plecakiem o ziemię – Mam swoje własne życie, których ważnym elementem są studia i nie możesz mnie tu uwięzić! - moje oczy płonęły.
- Skończyliśmy, Colline – uciął Marcel – Zostajesz w domu i nie wyjdziesz z niego, dopóki się nie upewnię, że Pierwotni wciąż są w mieście – dodał.
- Czy ty siebie słyszysz? - prychnęłam – Nie będę niewolnicą – syknęłam nienawistnie.
- Niczego ci tu nie zabraknie – zapewnił, a ja oniemiałam.
Marcel chciał mnie zamknąć w rezydencji, dopóki Mikaelsonowie są w Nowym Orleanie? Przecież to jakiś absurd! Oni mogą się kręcić w pobliżu nie wiadomo jak długo, a ja nie spędzę wieczności w zamknięciu.
Naprawdę chciałam się pogodzić z czarnookim, chciałam mu wybaczyć jego dziwne zachowania, ale teraz przegiął. Pod żadnym pozorem, nie zmusi mnie żebym tutaj koczowała. Nie będzie mnie trzymać w złotej klatce, a jeśli tak myśli, to jest w ogromnym błędzie.
- Jestem dużą dziewczynką i potrafię o siebie zadbać – uśmiechnęłam się sztucznie – Ale jestem też złą dziewczynką, morderczynią własnego tatusia i tak naprawdę nie wiemy, do czego jestem jeszcze zdolna – wycedziłam.
- Collie, przestań – westchnął, pocierając dłonią twarz – Jesteś dla mnie najważniejsza i nie chcę, żeby stała ci się krzywda, a i tak cię nie dopilnowałem i zostałaś zaatakowana przez tych dwóch sukinsynów – pokręcił głową z niedowierzaniem – Posłuchaj mnie – zbliżył się i położył silne dłonie na moich ramionach – Dopóki nie rozprawię się z nimi, nie opuścisz rezydencji i nie kombinuj żadnych sztuczek – zastrzegł.
- Cóż za hipokryzja – wysyczałam, a Gerard spojrzał na mnie osłupiony – Sam byłeś niewolnikiem i wiesz jak to boli – z oczu pociekły mi łzy – Dlaczego chcesz mi zrobić to samo? - moja warga zadrżała.
- Colline – wyraz oczu Marcela był nieodgadniony – To nie jest to samo – odparł spokojnie.
- Jak to nie?! - podniosłam głos – Doskonale wiesz, że nigdy nie lubiłam być tłamszona i trzymana w domu – patrzyłam na niego znacząco – A mimo to – przybliżyłam swoją twarz do twarzy mężczyzny – Świadomie mnie torturujesz – syknęłam.
- Nie masz pojęcia o torturach, Col – odgryzł się i wampirzym tempem zniknął z mojego pola widzenia.
Zostałam właśnie z premedytacją uwięziona, ale nie przejmowałam się tym. Marcel nie pierwszy raz rzucał zaklęcie ochronne na rezydencję i nauczyłam się, jak można to pole ominąć. Posiadłość Mikaelsonów miała wiele tajemnych przejść i kryjówek, a ja miałam kiedyś tyle czasu, że spenetrowałam je wszystkie.
Tym samym, kiedy Gerard był pewien, że grzecznie siedzę w swoim pokoju, ja niczym szczur przemykałam podziemnymi korytarzami, mając na ustach triumfalny uśmieszek.
Może moje zachowanie nie było zbyt dojrzałe, ale nie zamierzałam się podporządkowywać. Zbyt długo robiłam za ofiarę własnego ojca i przyrzekłam sobie solennie, że już nigdy nie będę niczyją kukiełką. Nikt mnie nie zniewoli i nie odbierze mi wolności. I nieważne ile osób zawiodę swoją postawą...
Korzystając z okazji, że nikt mnie nie pilnuje, prześlizgnęłam się do lochów. Było w nich upiornie zimno, a światło też nie dawało z siebie wszystkiego, ale kto powiedział, że będzie łatwo?
Włączyłam latarkę w telefonie i szłam powoli, co rusz zadzierając głowę i podziwiając kamienne wyżłobienia. Minęłam po drodze kilku zdrajców, których czarnooki tu przetrzymywał, ale nie wywarli na mnie wrażenia.
Zignorowałam ich błagania o krew i niestrudzenie wędrowałam dalej. Po kilku minutach chodzenia, znalazłam się w jakiejś krypcie. Ostrożnie pchnęłam drzwi i moim oczom ukazał się znajomy widok. Byłam prawie w samym centrum Nowego Orleanu, a stąd już tylko kilka przystanków tramwajem i mam szansę zdążyć na uczelnię.
Szybko wbiegłam do zatłoczonego środka transportu i nie miałam nawet czasu pomyśleć, jakim cudem z francuskiej dzielnicy trafiłam do serca miasta. Pod ziemią rozpościerał się prawdziwy labirynt mrocznych korytarzy i lochów, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że trzeba się wystrzegać Pierwotnych jak ognia.
Jednakże, ich obecność nie mogła zakłócić mojego życia. Marcel twierdził, że musi mnie schować przed światem, dopóki Klaus z Elijah'ą nie wrócą skąd przyszli, a ja byłam innego zdania.
Mikaelsonowie bezsprzecznie budzili grozę, ale nie zamierzałam czekać skulona, jak mysz pod miotłą. Ich powrót do miasta tylko zwiększył moją determinację względem przemiany. Musiałam jak najszybciej stać się wampirem, jeśli miałam przeżyć konfrontację z Pierwotnymi.
Wciąż jestem zła na czarnookiego, ale nie pozwolę, żeby bronił naszego domu w pojedynkę. Trzeba stoczyć bój z tymi bestiami i nie obchodzą mnie konsekwencje. Na pewno nie będę siedzieć z założonymi rękoma, podczas gdy mój przyjaciel będzie narażał życie.
Mocno to godzi w moje serce, że ciemnoskóry uważa mnie za słabą. Nie docenia mojego zaangażowania, bo jestem TYLKO człowiekiem. A w rzeczywistości, jestem bardziej przebiegła, niż sądzi...
O ile Rox okropnie mnie denerwuje, o tyle zawarłam przyjacielskie relacje z innymi wampirami. Martin jest moim dobrym, nadnaturalnym kolegą i w tajemnicy przed czarnookim, uczy mnie wszystkiego o byciu krwiopijcą. Tym samym, od razu po przemianie, będę prawie, że profesjonalistką.
Niestety, nawet on nie chce mnie ugryźć, że tak powiem. Tłumaczy się, że nie może mi tego zrobić, bo nie chce być przy tym, jak wampiryzm mnie niszczy, oraz, że nie ma ochoty być moim stwórcą. Jego myślenie przypomina argumenty Marcela i mam dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że ciemnoskóry zahipnotyzował wszystkich krwiopijców ze swojej społeczności, żeby żadnemu nie przyszło do głowy mnie przemienić.
To bardzo egoistyczne podejście z jego strony i kolejny powód, żeby knuć za jego plecami.
Wciąż nie rozwiązałam problemu z ciałem Jane Anne. Po tym co odwaliłam (zakładając, że Marcel odkryje moją ucieczkę), czarnooki na pewno się nie zgodzi oddać martwej Deveraux jej rozpaczającej siostrze. Zrobi tak choćby po to, żeby mnie wkurzyć.
Może Martin pomoże mi wykraść zwłoki, ale musiałabym wtedy wrócić do rezydencji dopiero po zmroku. Mój przyjaciel jest wampirem nocnym, bo nie nosi pierścienia.
Plan jest całkiem dobry, ale po skończonych zajęciach, nie mogłabym sobie swobodnie chodzić po mieście. Potrzebowałam czyjejś pomocy, ktoś musiał mnie ,,przechować'' i raczej nie wskazane jest, by ten ktoś również był człowiekiem.
Pozostawała Hayley. Wilkołaczyca zamieszkiwała na bagnach, w drewnianej chacie, blisko jeziora. Teren opuszczony, poza tym, bez względu na klątwę odwróconej pełni, wciąż teren wilkołaków.
Musiałam się skontaktować z szatynką i jej wszystko wyjaśnić, ale nie mogłam tego robić w tramwaju pełnym ludzi. Trzeba było zaczekać do jakiejś lepszej okazji. I tak jeszcze pozostawała poprawka, czy Hayley będzie miała możliwość mnie do siebie przygarnąć.
Marcel nie wie, że się z nią przyjaźnię, więc nie będzie mnie u niej szukał. Dlatego była najkorzystniejszą opcją...
Miałam dziesięć minut spóźnienia, ale najważniejsze, że dotarłam na wykłady. Przeprosiłam za spóźnienie i zajęłam miejsce koło swoich znajomych. Tworzyliśmy nawet zgraną paczkę i czasami gdzieś wychodziliśmy, ale największa więź łączyła mnie z wilkołaczycą.
Rzecz jasna, moi ludzcy przyjaciele nie mieli bladego pojęcia, że Nowy Orlean jest siedliskiem nadprzyrodzonych istot, po ulicach chodzą wampiry, w lesie czyhają wilkołaki, a na cmentarzu, czarownice odprawiają mroczne rytuały.
Wolałam im oszczędzić takich atrakcji. Ja sama długo dochodziłam do siebie, gdy odkryłam nadnaturalny świat. Nie czułam potrzeby, żeby wciągać ich w swoje problemy.
Aczkolwiek, parę razy przyprowadziłam ich do domu, gdzie krwiopijcy Marcela wzięli ich za przekąskę. Potem oczywiście wyczyścili im pamięć i wszyscy cali i zdrowi wrócili do domów.
Momentami czułam się podle, zdając sobie sprawę, że czasami poświęcam przyjaciół na pokarm dla wampirów, ale w ostateczności, musiało dochodzić do trudnych wyborów. Gdy brakowało ofiar, a podwładni szaleli z głodu, miałam tak jakby obowiązek zapewnić im pożywienie.
Wiedziałam, że nikt mnie tam nie traktuje, jak równą Marcelowi, ale wolałam zostać z wampirami w dobrych relacjach. Byli w końcu moją rodziną, a do jednych nawet mocno się przywiązywałam, chociażby do Martina.
- Już myślałam, że nie przyjdziesz – szepnęła Lauren, sympatyczna, krótko obcięta brunetka, o pogodnych, szarych oczach. Z całej paczki, była mi najbliższa i gdybym bardziej ufała ludziom, mogłabym ją postawić na równi z Hayley.
- Daj spokój, nie mogę wiecznie opuszczać zajęć – zażartowałam, wypakowując z plecaka zeszyt A4.
- Zdążyłaś w samą porę na pasjonujący wykład o architekturze późnego średniowiecza – Andy posłał mi znaczące spojrzenie.
- Jak cudownie – wymusiłam uśmiech i zaczęłam przepisywać slajdy z prezentacji.
Po dwóch godzinach, spędzonym z przemiłym, ale okropnie nudnym profesorem, mózg wrzynał mi się wszędzie. Miałam absolutny chaos w notatkach i przesyt informacji w głowie. Zerkałam ukradkowo na przyjaciół, ale oni nawet nie udawali skupionych.
Andy pykał w coś na komórce, Lauren prawie leżała na ławce i myślała o niebieskich migdałach, a Sarah bawiła się długopisem, co rusz wkładając go do swoich pełnych, czerwonych ust.
Zazdrościłam im takiego podejścia. Ja opuściłam wykłady zbyt wiele razy i po prostu musiałam wszystko notować, żeby na nowo wdrożyć się w temat. Oczywiście, profesorowie nigdy nie robili problemów z moich nieobecności, bo Marcel regularnie używał na nich perswazji. Zawsze powtarzał, że nie jest taki jak Klaus, ale z opowieści o hybrydzie wynikało, że uwielbia manipulować innymi i nadużywa umiejętności hipnozy. A co robił czarnooki? No właśnie to samo!
- Colline? - poczułam pacnięcie w ramię.
- Gotyk charakteryzuje się sklepieniami krzyżowo-żebrowymi – mruknęłam odruchowo.
- Spokojnie, pilna studentko – usłyszałam śmiech Andy'ego.
- Co? - spojrzałam na niego półprzytomnie.
- Przerwa jest! - powiedziała Sarah, odrzucając do tyłu miedziany warkocz.
- Idziemy coś zjeść, chodź! - Lauren pociągnęła mnie za rękę. Spakowałam szybko rzeczy i razem z przyjaciółmi wyszłam z sali.
- To gdzie dzisiaj idziemy? - spytał Andy – Stołówka, czy jakieś bistro może? - zaproponował.
- A ile mamy czasu? - mruknęła rudowłosa.
- Dwie godziny – odpowiedział chłopak – Akurat wystarczająca chwila, żeby Collie doszła do siebie – rzucił nagle, a ja spojrzałam na niego ze zdziwieniem.
- O co ci chodzi? - zmarszczyłam brwi.
- Widziałaś się dzisiaj w lustrze? - brunetka przyjrzała mi się z troską – Jesteś blada jak trup! - skomentowała.
- Robiłaś makijaż? - zainteresowała się Sarah.
- Tak – odparłam – Czy ja naprawdę źle wyglądam? - przejechałam wzrokiem po przyjaciołach.
- Nie będziemy cię okłamywać – odparła Lauren – Wyglądasz na chorą i osłabioną, czy coś się stało, o czym powinniśmy wiedzieć? - położyła mi dłonie na ramionach, a reszta popatrzyła znacząco.
- Ostatnio cierpię na bezsenność – wypaliłam. Przecież im nie powiem, że starodawne wampiry użyły mnie jako obiadu...
- Biedna Collie – Sarah przytuliła mnie – To pewnie przez zmiany pogody – ruda zawsze miała na wszystko odpowiedź.
- Żarcie ze stołówki potrafi wywołać depresję – rzucił nagle Andy – Zalecam pójście na soczystego cheesburgera, reflektujecie się, dziewczyny? - mruknął.
- Kategorycznie! - Lauren odpowiedziała za nas trzy. Coś mnie jednak tknęło i zaprotestowałam.
- Znaczy, że mamy wyjść z budynku? - jęknęłam.
- No raczej – szarooka puknęła się w czoło, a reszta zaśmiała.
Przyjaciele zignorowali moje słowa i wnet siedzieliśmy w przytulnej knajpce, która serwowała ponoć najlepsze burgery w mieście. Przynajmniej Andy tak twierdził.
Czekaliśmy w spokoju na jedzenie, raczeni jakąś anegdotką z życia Sary, gdy dostałam ataku paniki. Uroiłam sobie, że Marcel zaraz tu wpadnie i siłą zaciągnie mnie do domu, a wystarczyło mi, że dostałam od niego kilkanaście wiadomości, które raczej nie wróżyły niczego dobrego.
Oprócz strachu przed wizytą czarnookiego, towarzyszyła mi też nieprzyjemna myśl, że zaraz do tej knajpy wejdą Pierwotni, zaczną swoją rzeź, a ja znowu padnę ich ofiarą.
Nie mogłam tak spokojnie siedzieć. Musiałam zadzwonić do Hayley i upewnić się, że będę mogła do niej przyjść.
- Colline, gdzie idziesz? - zaciekawiona Lauren spojrzała w moim kierunku. Reszta poczyniła to samo.
- Muszę do toalety – odparłam, przeciskając się przez koleżankę.
- Iść z tobą? - zaproponowała Sarah.
- Nie ma takiej potrzeby – wymusiłam uśmiech i wolnym krokiem poszłam w stronę ubikacji.
Upewniłam się, że nikogo nie ma w pobliżu, zamknęłam w jednej z kabin i zatelefonowałam do wilkołaczycy.
- Hay, odbierz, błagam – prosiłam, gdy moje modły zostały wysłuchane i po drugiej stronie zabrzmiał głos szatynki.
- Cześć, Colline. Miło, że dzwonisz – przywitała się.
- Hej, Hayley – odpowiedziałam – Mogę od razu przejść do rzeczy? - spytałam ostrożnie.
- Co się stało? - pytanie dziewczyny nabrało niespokojnych barw.
- Potrzebuję twojej pomocy, a konkretnie schronienia – wypaliłam wreszcie. Z tego stresu zaczynało mi brakować powietrza.
- Kogo mam zabić? - warknęła. Hayley była wojowniczą wilkołaczką. Nie ustępowała lekko, była uparta i lojalna względem przyjaciół. Z nas dwóch, to ja byłam bardziej narażona na różne nieprzyjemności, bo Marshall świetnie dawała sobie radę. Dlatego, czuła się niemal zobowiązana, żeby mnie chronić i wymierzać sprawiedliwość tym, którzy mnie skrzywdzili.
To było szlachetne z jej strony, ale momentami uciążliwe. Potrafiła przesadzać i być bardziej zaborcza niż Marcel, ale od czarnookiego odróżniało ją to, że mnie rozumiała. Działania Gerarda wobec mojej osoby były nierzadko egoistyczne i podyktowane przez pryzmat bezpieczeństwa, z kolei Hay była moją bratnią duszą i łączyła nas więź oraz damska solidarność.
Poza tym, szatynka była mi wdzięczna, że pomagam jej złamać klątwę ciążącą na jej watasze, ale najbardziej pamiętała mi to, jak ją uratowałam.
Nie wszyscy podwładni Marcela są lojalni. Za przykład może służyć martwy już niejaki Francis, który lubił łamać zasady i był wampirem buntownikiem. Nic dziwnego, skoro ciemnoskóry przemienił go jako nastolatka, ale do rzeczy.
Francis miał swoje za uszami i lubił pokazywać swoją wyższość. Mało tego, okropnie gardził wilkołakami i pewnego razu przyłapałam go, jak ciągnie do domu zwłoki szarego wilka.
Okazało się, że to była Hayley w swojej zwierzęcej postaci, ale wcale nie martwa. Podstępny wampir uśpił ją czymś i zaciągał do lochów, z zamiarem późniejszego torturowania jej ludzkiej formy. Francis to był kawał psychopaty i ani trochę nie żałuję, że przyczyniłam się do jego śmierci.
Pod pretekstem ,,polepszania znajomości'' wypiłam z nim czerwone wino. Ale jego kieliszek był przepełniony werbeną. W efekcie, Francis dostał gorączki tak silnej, że miał halucynacje. Kompletnie oszołomiony, nawet nie protestował, kiedy wyprowadziłam go z rezydencji (działo się to w nocy) i zwabiłam do lasu. Uprzednio uwalniając wilczycę( Hay czekała na bagnach, bo chciała spojrzeć tej kanalii w oczy), wprowadziłam Francisa do paszczy lwa, ale to nie szatynka rozerwała go na strzępy, podobnie jak nie zrobiły tego wilkołaki z Klanu Półksiężyca.
To ja wyprawiłam go na tamten świat, wylewając na skórę wampira całą butelkę werbeny. Chłopak spłonął żywcem, a Marcel do dziś wierzy w historyjkę, że buntowniczy krwiopijca uciekł, a potem go ktoś zabił.
Nie ma pojęcia, że to jego kochana Colline z zimną krwią dokonała brutalnej egzekucji na jednym z jego ludzi. A ja nienawidziłam Francisa z całego serca i z przyjemnością się go pozbyłam. Zresztą, to niejedna mroczna tajemnica, którą mam przed Gerardem.
Najważniejsze jest jednak to, że od śmierci tego psychola, rozpoczęła się moja więź z Hayley, a może i nawet innymi wilkołakami. Wielce poruszona ich historią, obiecałam pomóc w zdjęciu klątwy, zyskując tym samym ich szacunek.
Nie chodziło o zawieranie nowych sojuszy dla czarnookiego. Miałam w tym swoją własną ideę. Chciałam żyć w zgodzie z wilkołakami, poza tym, zżyłam się z szatynką i miałam potrzebę pomagania jej. Zresztą, z wzajemnością.
Świadomie lub nie, zapewniłam sobie dobre relacje z watahą, na czym mi zależało. Marcel nie zdawał sobie sprawy, ile nawiązałam znajomości bez jego wiedzy, a nawet Martin nie znał moich sekretów.
Sumiennie oddzielałam sprawy wampirów, wilkołaków i czarownic. Nigdy nie zamierzałam ich łączyć...
- Collie, czemu nie odpowiadasz?! - Hay była już porządnie zirytowana – Kto ci coś zrobił, kogo mam rozszarpać?!
- Nikogo, Hayley. Spokojnie – spacyfikowałam ją – Po prostu wydarzyło się wiele rzeczy i Marcel uwięził mnie w domu – dodałam półszeptem.
- Zgaduję, że uciekłaś, bo tak to nie dostałabym się na teren wampirzej imprezy – mruknęła.
- Dokładnie – potwierdziłam – Nie mogę tam wrócić, bo on najchętniej przykułby mnie do ściany, a świetnie wiesz, że jestem uparta – rzuciłam.
- I nieobliczalna, ale to w tobie lubię – skomentowała.
- Właśnie – bąknęłam – Przygarniesz mnie do siebie? Mogę wrócić do rezydencji dopiero po zmroku.
- Jasne. Jakoś się pomieścimy – powiedziała – Ale po co ty chcesz tam w ogóle wracać, skoro Marcel chce z ciebie zrobić więźnia? - rzuciła podejrzliwie.
- To trochę bardziej skomplikowane – ucięłam.
- Colline... - warknęła.
- Wyjaśnię ci później – odparłam.
- Nie wywiniesz się – zastrzegła – Dobra, to gdzie teraz jesteś? - zapytała.
- Teraz, to ja mam zajęcia – mruknęłam – Dziś kończę o piętnastej, więc bądź pod moją uczelnią za pięć – poprosiłam.
- Ok – zgodziła się – To do zobaczenia – dodała.
- Do zobaczenia i wielkie dzięki – uśmiechnęłam się pod nosem.
- Jak ty mi, tak ja tobie – odparła Hayley i zakończyła połączenie. Schowałam komórkę do kieszeni i wróciłam do przyjaciół. Nie było mnie dwadzieścia minut, a nasze jedzenie nadal nie było gotowe...
- Gdzieś ty była, dziewczyno? - spytał z wyrzutem Andy.
- Mieliśmy już po ciebie iść – dodała Sarah.
- I tak jestem szybciej, niż nasze burgery – zauważyłam, siadając za swoim miejscu.
- Właśnie – mruknęła Lauren – Andy, weź idź się spytaj, czy długo to jeszcze potrwa bo umieramy z głodu – poleciła mu.
- A jako przykład, wskaż na Colline. Jest blada jak ściana – wtrąciła się Sarah.
- Dzięki – burknęłam, a chłopak wstał od stolika i podszedł do lady.
- Wybacz, Collie, ale z każdą minutą wyglądasz gorzej – brunetka popatrzyła na mnie z troską.
- Dzięki – powtórzyłam się.
- Może jesteś chora? - zauważyła rudowłosa.
- Mówiłam, że to bezsenność – przewróciłam oczami.
- Coś kręcisz – Sarah zmrużyła swoje piwne oczy. Nie była zbyt przekonana.
Moi przyjaciele patrzyli na mnie ze współczuciem i przez cały nasz pobyt w barze, traktowali jak śmiertelnie chorą. Coś jednak wisiało w powietrzu, bo z każdą chwilą, moje samopoczucie ulegało pogorszeniu. Kilka razy złapał mnie ostry kaszel, a raz nawet dostałam duszności. Ale apogeum nastąpiło, kiedy dopadły mnie halucynacje. Widziałam dziwne, wirujące kształty, przez kilka sekund objawił mi się duch ojca, a w wysokim stadium omamów, dostrzegałam wszędzie twarze Pierwotnych.
Znajomi orzekli, że powinnam odpuścić sobie powrót na zajęcia, ale ja stanowczo zaprotestowałam. Musiałam wytrzymać, poza tym zwidy ustąpiły, kaszel też mnie nie męczył i przez chwilę czułam się normalnie.
Nie mogłam dopuścić, żeby odesłali mnie do domu, więc na reszcie wykładów po prostu siedziałam z nosem w zeszycie i pilnie notowałam każde słowo profesorów, ani razu nie podnosząc wzroku. Dziewczyny i tak określiły mój wygląd jako przerażający i poradziły, że jeśli nie chcę wzbudzić podejrzeń, to mam udawać skupioną i tak właśnie robiłam.
Zajęcia dobiegły końca i jedyne co pozostało, to zaczekać na wilkołaczkę i niepostrzeżenie udać się na bagna, plus, nie spotkać nigdzie Marcela, albo co gorsza Mikaelsonów. Łatwizna...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top