✞Rozdział 36✞

Lochy wydawały się nie mieć końca, a wszystkie korytarze były do siebie łudząco podobne. Nic więc dziwnego, że pomimo zyskanego wilczego zmysłu orientacji zabłądziłam parę razy. Jednej z osób, gnijących w murach musiało się wyjątkowo nudzić, skoro pozwoliła sobie na komentarz...

- Dawno cię nie widziałem – do moich uszu doszedł pełen pogardy głos. Odwróciłam się na pięcie i przywołałam na twarz cyniczny uśmieszek.

- Roxy – rozłożyłam szeroko ramiona – Kiepsko wyglądasz – przyjrzałam mu się – Jak na wpół żywe ścierwo – oceniłam z nutą złośliwości.

- Widzę, że wciąż jesteś żmiją – skomentował.

- Wciąż? - udałam obruszenie – Zawsze byłam żmiją, debilu – poklepałam go po policzku – Wiesz co? Sądziłam, że już od dawna nie żyjesz – mruknęłam – Twoja obecność przepełniła mnie goryczą rozczarowania – jęknęłam teatralnie.

- Przykro mi, że cię zawiodłem – zakpił.

- I słusznie – zaaprobowałam – No cóż, nie będę ci przeszkadzać w gniciu – parsknęłam i zwróciłam ku wyjściu.

- Przeklinam cię, Bellworte! - krzyknął wściekły Rox.

- Nie ty jeden, Roxy, nie ty jeden – rozpłynęłam się wewnątrz i dałam w długą.

***

Spacerowałam uliczkami Nowego Orleanu, rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca i dźwiękami wielkomiejskiego gwaru. Co jakiś czas zerkałam na pierścień światła, zdając sobie sprawę z tego, że złoty krążek nie jest już niezbędny bym dostąpiła zaszczytu wychodzenia przed zmrokiem.

Kosztowny ozdobnik pełnił jedynie funkcję ładnej biżuterii, ale nie miałam zamiaru go ściągać. Noszenie pierścienia symbolizowało wampirzą godność i zadawało ogromny ból w serca innych krwiopijców, którzy mieli świadomość, że jestem im nie tylko równa, ale jestem też najzwyczajniej w świecie silniejsza. Naturalnie, ta błyskotka stanowiła nieodłączny element zwodzenia Marcela. Gerard nie mógł się dowiedzieć, że przeszłam przemianę w hybrydę. Ciemnoskóry nie cierpiał wilkołaków, między innymi dlatego trudno mu było zaakceptować i zrozumieć moją więź z Hayley. Źle zniósł metamorfozę w wampira, a wieść o tym, że zostałam jeszcze większym wynaturzeniem również nie przeszłaby bez echa...

Znowu tkwię w potrzasku, znowu kolejne sekrety, które muszę ukrywać przed niepożądanymi. Jakież to z jednej strony smutne, że mężczyzna, który jest moją jedyną rodziną wydaje się mi jednocześnie tak bliski, żeby mieć poczucie winy podczas knucia intryg za jego plecami i tak daleki, skoro obawiam się jego reakcji na moją kolejną przemianę...

Teraz krążę po mieście bez żadnego celu i próbuję poukładać myśli. W moich żyłach płynie krew wampira i wilkołaka, a ja nie mam pojęcia skąd się wzięło to drugie. Nie wiem komu mogę o tym powiedzieć i kto mnie zrozumie... Pierwotni o tym wiedzą, ale z ich strony nie spodziewałabym się pomocy w rozwiązaniu zagadki mojego pochodzenia. Jestem przecież wplątana w ten spisek i mam świadomość, że większość działań Mikaelsonów koncentruje się na jednym celu: odzyskać dom.

Bardzo łatwo można sobie to wszystko zsumować. Jeśli ta banda oszołomów ujrzy szansę odbicia swojego królestwa poprzez wykorzystanie mnie na różne sposoby, nie będą się długo namyślać. Pierwotni nie marnują okazji do zjednoczenia rodziny, nawet, a może raczej zwłaszcza jeśli muszą do celu dojść po trupach. Klaus oczywiście potrafi mnie przekonać do swych racji w tylko jeden sposób. Szantażem. Elijah zawsze będzie po jego stronie, bez względu na wszystko. Rebekah niby ma dość brata, ale nie stanie przeciwko niemu. Jedyną zbuntowaną osobą w tej szatańskiej familii jest Kol, jednak nie mam stuprocentowej pewności, czy mogę mu ufać.

Głupia nie jestem i wiem, że młody Mikaelson liczy na gorący romans, ale nie mam obecnie nastroju i czasu na takie rzeczy. Najlepszą opcją, jaką mogłabym wybrać, byłaby ta wymiana studencka. Pół roku w obcym kraju i mieście, ale przynajmniej z dala od Pierwotnych. Coraz częściej dociera do mnie, że ucieczka to chyba jedyny sposób, żeby nie zwariować. A moje cudowne, niespodziewane wilkołactwo przyczynia się do wpadnięcia w otchłań szaleństwa...

Nieco niepewnie pchnęłam dobrze mi znane drzwi i uderzył mnie tak intensywny zapach, że odruchowo westchnęłam. Ktokolwiek cokolwiek majstrował w kuchni na zapleczu, pachniało to zniewalająco...

Otrząsnęłam się i oparłam o barek. Na stanowisku była jakaś inna barmanka, a blondynki nigdzie nie widziałam.

- Coś podać? - dziewczyna o lekko śniadej karnacji skinęła głową w moim kierunku.

- Właściwie, to szukam Camille. Jestem jej przyjaciółką – skłamałam. Chociaż szlag wie, jak ona mnie postrzega. Ja ją jako dobrą znajomą, czasami przemądrzałą i irytującą nudziarę, a chwilami jako potencjalną przekąskę. Może ja jestem dla niej kimś bliższym?

- Przykro mi, ale Cami nie przyszła dzisiaj do pracy – zbyła mnie.

- Nie odbiera telefonu – dalej grałam – Zaczynam się trochę niepokoić. Czy znasz może jej adres? - od razu przeszłam do konkretów.

- Wybacz, ale nie mogę ci udzielić takich informacji – piegowata uśmiechnęła się przepraszająco i odwróciła w stronę wyeksponowanych butelek z alkoholem. Przewróciłam pretensjonalnie oczami i zastukałam paznokciami w blat. Barmanka zwróciła na mnie uwagę.

- Powiedz mi gdzie mieszka Camille O'Connell – spojrzałam jej głęboko w oczy – Zapisz na kartce – poleciłam, a dziewczyna urwała jedną z samoprzylepnych i nabazgrała coś szybko – I daj mi shota whiskey na wasz koszt – dodałam, uśmiechając się sukowato. Piegowata bez słowa napełniła kieliszek trunkiem i wręczyła mi świstek papieru – O, wiem, gdzie to jest – zerknęłam z zadowoleniem i wychyliłam shota – Grzeczna dziewczynka – rzuciłam do barmanki – A teraz wracaj do pracy – mruknęłam i odeszłam od barku. Opuściłam także Rousseau's.

***

Okolica, w której mieszkała Cami była w miarę znośna dla oka, podobnie jak i sam budynek, ale kto to słyszał, żeby nie było windy? Kij z tym, że się nie męczę. Kto to słyszał, żeby nie było windy?

Dostałam się na właściwe piętro i sprawdziłam na karteczce, czy aby na pewno stoję pod dobrymi drzwiami. Przećwiczyłam w głowie dialog, jaki mógłby się wywiązać między mną, a blondynką i odrzuciłam na bok scenariusz, w którym atakuję Camille by na spokojnie później wyssać krew z jej truchła. Czy ja nie mogę mieć normalnych myśli? Widzę, że przemiana w hybrydę źle działa na mózg. Albo i dobrze, w zależności od kontekstu, heh.

Stałam przy tych białych drzwiach jak kretynka i rozważałam wszystkie za i przeciw. Miałam zamiar wyprostować sytuację z barmanką i oczywiście w najlepszym przypadku użyć potęgi perswazji, by się nie przemęczać.

I tak właśnie w mojej głowie trwała zaciekła walka o to, czy przychodząc do Cami wykazałam się zaangażowaniem w naszą relację, czy skrajnym egoizmem i brakiem kręgosłupa moralnego, zamierzając ją zahipnotyzować, jeśli to będzie konieczne.

Wreszcie wykonałam ruch i zapukałam trzykrotnie. Usłyszałam kroki i po chwili w progu stanęła Camille. Wyglądała na, mówiąc delikatnie, wczorajszą. Najwidoczniej nie kwapiła się do zmycia makijażu, gdyż resztki cienia do powiek, eyelinera i szminki wciąż zdobiły jej twarz. Włosy w artystycznym nieładzie i przyduży szary t-shirt, który miał za zadanie pełnić funkcję piżamy.

Cami przetarła oczy i zrobiła zdziwioną minę.

- Colline? - wytężyła wzrok, jakby nie dowierzając w moją obecność.

- No hejka – uśmiechnęłam się lekko – Sprawdzam tylko, czy wszystko w porządku – odpowiedziałam na pytanie, które zapewne chciała zadać.

- Co ty tutaj robisz?

- Zgaduję, że nic nie pamiętasz? - przygryzłam lekko dolną wargę i założyłam ręce na siebie.

- Noo... - blondynka przegarnęła palcami włosy – Tak szczerze, to nie – przyznała z nieukrywanym zmieszaniem – Zaszalałyśmy wczoraj? - mruknęła.

- No, tak trochę – mrugnęłam do niej znacząco – Mogę wejść? - dodałam, formując usta w wąską kreskę.

- Tak, jasne, proszę – usunęła się z drogi i wpuściła do swojego mieszkania. Z zadowoleniem przestąpiłam przez próg – Przepraszam za bałagan i za swój wygląd, ale chyba wczoraj trochę przesadziłyśmy – parsknęła nerwowo, zamykając drzwi.

- Kto przesadził, ten przesadził, Cami – odparłam, siadając na pistacjowo-zielonej sofie.

- Co nawywijałam? - przełknęła z zakłopotaniem, zajmując fotel naprzeciwko. Również w pistacjowym odcieniu.

- Upiłaś się, tańczyłaś na stole i próbowałaś poderwać ochroniarza klubu – kłamałam jak z nut i powieka mi przy tym nie drgnęła.

- Cudownie – Camille schowała twarz w dłoniach – Powinnam cię uprzedzić, że nie mogę przesadzać z alkoholem, bo potem robię głupie rzeczy – westchnęła – Przepraszam cię, że musiałaś to widzieć, Collie – dorzuciła.

- Przestań – machnęłam dłonią – Nie ty jedna się spiłaś – bąknęłam.

- Masz jakąś równie żenującą historyjkę ze swoim udziałem na pocieszenie? - zażartowała z nadzieją w głosie.

- Myślę, że mam – rzuciłam tajemniczo – Ale przysięgnij, że nikomu nie powiesz – zastrzegłam.

- No jasne – zaśmiała się – Będę milczeć jak grób.

- No właśnie. Skoro już mówimy o grobach – zachichotałam odruchowo – Zaliczyłam po pijaku seks na cmentarzu – wyznałam, a oczy blondynki przypominały ćwierćdolarówki.

- Pierdolisz – parsknęła..

- Liłam się – poprawiłam ją, wracając wspomnieniami do tamtej nocy.

- Na cmentarzu? - nie dowierzała.

- Mhm – potwierdziłam.

- Którym?

- Lafayette – sprecyzowałam.

- Wow – skomentowała – Na czyichś zwłokach? - palnęła, a ja zaśmiałam się niewinnie.

- Nie. W krypcie – powiedziałam – Może jakiś duch nas widział? - zaczęłam się głośno zastanawiać.

- Z kim, jeśli można zapytać? - jej ciekawość wzrosła.

- Chyba miał na imię Dylan...

Rok i cztery miesiące wcześniej. Ciepła, czerwcowa noc...

Dzisiejszy dzień nie należał do udanych. Marcel znowu narobił sobie konfliktów z czarownicami, a przecież mówiłam mu, że wiedźmy trzeba podejść sprytem. Porwanie jednej ze starszych raczej nie należało do najmądrzejszych posunięć, nic więc dziwnego, że sabat zabił trójkę najlepszych żołnierzy Gerarda. Sophie go ostrzegała, że nie zdobędzie tego czego chce poprzez groźby i demonstrowanie swojej władzy, ale ją zbywał. Traktował Deveraux jako odskocznię i nie brał na poważnie jej słów. Wiedziałam o ich romansie, ale oczywiście udawałam ślepą. Moich sugestii wampir również nie przyjmował do wiadomości, usilnie starając się mnie trzymać z daleka od nadnaturalnego świata i jego problemów.

Wielka szkoda, że akurat mieszkałam w willi pełnej demonicznych krwiopijców, a ostatnio stałam się kartą przetargową w wojnie między wampirami i czarownicami. Niestety ten nadnaturalny świat mnie również dotyczył i byłam narażona na ciągłe niebezpieczeństwo. Między innymi dlatego prosiłam Marcela by mnie przemienił, żebym nie musiała być skazana na łaskę innych. Chciałam sama się bronić, nienawidziłam własnych słabości i w tym wypadku swojej śmiertelności. Tłumaczyłam czarnookiemu nie raz, że wieloletnie odgrywanie roli ofiary było dla mnie prawdziwą mordęgą i dopiero morderstwo pomogło mi odzyskać jako taki spokój. Byłam zdolna do dźwigania brzemienia wampirzej klątwy, a przede wszystkim pragnęłam się uwolnić od widma ojca, które lubiło mnie dręczyć.

Żadne argumenty nie trafiały do tego buca. Kazał mi się trzymać z dala od wampirów i wszystkiego co z nimi związane. Udało mi się skubnąć kawałek tortu i zrobić coś, co stanowiło w jakiś sposób zemstę na Marcelu i jego egoistycznemu nastawieniu...

Wdałam się w gorący romans z jednym z krwiopijców...

Dylan był przystojny, miał to coś no i nie potrafił odmówić mojemu urokowi. Trudno mu się dziwić. Grunt, że rybka połknęła haczyk i ciągnęliśmy ten teatrzyk od kilku miesięcy. Harper potrafił być namiętny i nasza seks-relacja miała swoje zalety. Mogłam się odgrywać na tym zadufanym dupku i czerpać przyjemność z sypiania z wampirem. Po kilku takich gorących nocach z Dylanem stwierdziłam, że seks z człowiekiem jest przereklamowany i jeśli kiedyś miałabym ponownie zgodzić się na taki układ, to tylko z krwiopijcą. Nie mogę zostać dzieckiem księżyca? Świetnie, więc będę z nimi sypiać i podziękuj sobie Marcel, że do tego doszło. To znaczy, nikt nie narzeka. No, ty będziesz, jak się dowiesz...

Stałam przed klubem i mętnym wzrokiem znowu patrzyłam w niebo. Dobrze, że dzisiaj nie ma pełni, bo zawsze od niej świruję. Pytałam Lo i Sary, czy mają podobnie. Nie mają. Tylko ja jestem jakaś dziwna...

- Kiwasz się, jak wahadło, wiesz, Collie? - jak spod ziemi wyrósł szatyn.

- Teraz już tak – zachichotałam głupio. No nie wylewałam za kołnierz, ale co miałam robić? Nie pić jak polewali? No właśnie.

- Wracamy do domu – Dylan wziął mnie pod ramię – Marcel przeżyje zawał – mruknął.

- No i dobrze – prychnęłam – Ten chuj nie chce mnie przemienić – warknęłam.

- Aż tak bardzo ci na tym zależy? - dociekał, prowadząc mnie.

- Nie wkurwiaj mnie – syknęłam.

- Czyli tak – westchnął – Wracamy cmentarzem by było szybciej? - mruknął.

- Tak – odparłam – Lubię cmentarze.

- Dlaczego? - spytał.

- Bo tam leżą martwi ludzie i kwitną ładne kwiatuszki – zaśmiałam się bełkotliwie.

- Nie pij już więcej – chrząknął Dylan.

***

Nalegałam, żeby szatyn mnie puścił, bo chciałam sobie łazić między nagrobkami niczym cmentarna zmora, ale on stanowczo zaprotestował. Pozostało mi tylko dotykanie kamiennych ołtarzy, które mijaliśmy. Nagle moją uwagę przykuło mroczne mauzoleum. Pociągnęłam Dylana za rękę i zaczęłam chichotać jak małe dziecko.

- Co ty robisz, Collie? - spytał zaskoczony.

- Jest coś przerażająco intrygującego w tej krypcie – przygryzłam namiętnie dolną wargę. Z okazji urodzin przyjaciółki postanowiłam odstawić się na bóstwo, więc usta miałam pomalowane na krwistą czerwień. Trochę stereotypowe myślenie, ale zawsze uważałam, że czerwony to kolor zmysłowej wampirzycy. A dążyłam do tego, żeby się taką wampirzycą stać...

- Przerażające jest to, że cię ona intryguje – odparł, a ja wyśliznęłam dłoń i zniknęłam za drzwiami grobowca, chichocząc filuternie.

Schowałam się za filarem i czekałam, aż Dylan wejdzie za mną. Alkohol szumiał mi w głowie i wszystko wydawało się takie zabawne. Zwłaszcza fakt, że ukryłam się w upiornym mauzoleum, hihi...

- Collie, gdzie jesteś? - wampir był lekko rozdrażniony – Przestań się bawić w chowanego. Musimy wracać, bo Marcel nas zabije – dodał, uderzając dłonią w jedną z kamiennych ścian.

- Nie chcę wracać – wyszłam ze swojej kryjówki, a odgłos moich obcasów odbił się echem – Podoba mi się to miejsce. Jest takie mroczne – mój chichot spowił ciszę – Jak moja dusza – dodałam, patrząc zadziornie na Dylana.

- Collie... - mężczyzna zdążył się zorientować w sytuacji. Inaczej nie poprawiłby sobie kołnierza koszuli.

- Co jest, Dylan? - podeszłam do niego powoli zmysłowym krokiem, wydymając lekko usta – Cykasz się? - przejechałam dłonią po jego torsie. Zielonooki wstrzymał oddech, ale jego wzrok był przeszywający.

- Naprawdę chcesz się pieprzyć tutaj? - spytał warkliwie, ale nie mógł się powstrzymać przed zaciśnięciem dłoni na moich pośladkach.

- Dlaczego nie? - uniosłam zadziornie brwi i przyciągnęłam mężczyznę bliżej, szarpiąc go za ubranie.

- To jebany cmentarz, ty cholerna nimfomanko – odpowiedział, mimowolnie się uśmiechając – W dodatku należący do bandy tych posranych wiedźm – dodał.

- Zaiste – prowokująco oblizałam górną wargę – Należący do bandy posranych wiedźm, które zalazły mi za skórę – wpiłam się w jego usta. Odruchowo pogłębił pocałunek i przycisnął mnie do jednej ze ścian – Chcę się pieprzyć na tym ich durnym cmentarzyku i zbezcześcić świętość i nietykalność tego miejsca – zaśmiałam się – Dołączysz się? - zamruczałam niczym kotka.

- W sumie to zaliczyliśmy już większość miejsc w rezydencji, a seks w krypcie można uznać za ciekawą odmianę... – dodał i podniósł mnie do góry. Oplotłam nogami jego ciało i ściągnęłam z siebie bluzkę. Dylan wyswobodził się z koszuli i zatopił swoje usta w mojej szyi, w równym czasie zdejmując mój czarny stanik. Ciągnęłam go delikatnie za włosy i obejmowałam za kark, skupiając myśli na tym jak jego dłonie pieszczą moje ciało. Jednocześnie czerpałam satysfakcję z tego, że dokonuję skandalicznego czynu, plugawiąc świętą ziemię grzesznym aktem seksualnym...

Jęknęłam odruchowo, gdy palce Dylana szarpnęły za materiał mojej spódniczki i podciągnęły go do góry. Dotyk jego warg na mojej szyi i buzujący w żyłach alkohol sprawiały, że traciłam kontakt z rzeczywistym światem...

Rzeczywistość

W czasie, kiedy Cami opowiadała mi o tym jak to wróciła do domu taksówką i od razu walnęła się do łóżka, ja wspominałam noc na cmentarzu z Dylanem. Poszliśmy na całość, nie powiem, że nie. Do tej pory się zastanawiam jak to możliwe, że nikt się nie skapnął? Cicho to my nie byliśmy...

- I właśnie dlatego nie zmyłam makijażu – paplała, a ja udawałam, że mnie to interesuje. Zbadałam grunt i okazało się, że barmanka rzeczywiście niczego nie pamięta, a zwłaszcza momentu, w którym ją ugryzłam i namówiłam do podrywania Elijahy. Zgodnie z planem zapomniała to, co miała zapomnieć, a ja mogłam wreszcie sobie iść i nie słuchać jej pierdolenia. Musiałam sobie jakoś wynagrodzić ten zmarnowany czas, więc przywołałam na twarz sztuczny uśmiech udający zainteresowanie tą przezabawną anegdotką i zacisnęłam usta w wąską linię.

- Rozumiem, że nie chciało ci się po czymś takim zmywać makijażu – podchwyciłam fragment historyjki, który zapamiętałam najlepiej – Mimo wszystko radzę, żebyś zrobiła sobie jakąś odświeżającą maseczkę czy peeling, żeby pory się nie zatkały – doradziłam, zawijając kosmyk włosów na palec – Ja tylko głośno myślę – dodałam.

- Twoja rada nie jest wcale taka głupia, Collie – odparła blondynka – Moja twarz mi za to nie podziękuje, to fakt, a peeling zadziałałby zbawiennie – zaśmiała się, a sekundę później potarła skroń dłonią – Ten kac mnie dobija, a połknęłam już dwie tabletki na ból głowy i nic nie pomaga – jęknęła.

- Tylko mi tu nie przedawkuj – przewróciłam oczami – Pomyśl o swojej reputacji, Cami – palnęłam, nie zastanawiając się zbytnio nad swoimi słowami.

- Co? - parsknęła – Collie, jesteś pewna, że ciebie nie porobiło? - zasugerowała żartobliwie.

- Nawet jeśli, to nie tak bardzo jak ciebie – odgryzłam się – To byłoby żałosne, gdyby na nagrobku wyryli coś w rodzaju ''Cami O'Connell. Zmarła z przedawkowania leków na kaca – westchnęłam – Minus dziesięć do szacunku na dzielni – rzuciłam filozoficznie, a barmanka wybuchnęła śmiechem.

- Ciebie bawi coś takiego? - otarła łzy, spływające jej po kraśniejących policzkach.

- No co? - wzruszyłam ramionami – Ja sobie nie wyobrażam kipnąć z takiego powodu – ciągnęłam – Zawsze powtarzam, że umrzeć trzeba jakoś spektakularnie – rozmarzyłam się – Taka śmierć, o której wszyscy by mówili – westchnęłam.

- Naprawdę gadamy teraz o śmierci? - chrząknęła blondynka.

- Owszem – kiwnęłam głową – Dobrze jest czasami poruszać takie tematy.

- No nie wiem – była sceptyczna – Trochę to dołujące...

- Dołujące? - zaśmiałam się zbyt lekko jak na udającą normalną – Musimy przestać uważać śmierć za coś złego i smutnego – rozsiadłam się wygodniej w fotelu i wbiłam paznokcie w jego materiał – Czy jeśli zabijasz kogoś, kogo nienawidzisz, to jego śmierć jest dla ciebie dołująca? - przygryzłam nieznacznie dolną wargę.

- Co?

- Nic, nic – przewróciłam oczami – Tak sobie filozofuję – ucięłam i wstałam gwałtownie z mebla – Misja wykonana, moja kumpela żyje i jest cała – rzuciłam jej rozbawione spojrzenie.

- Już idziesz? - wyglądała na smutną.

- Mam parę spraw do załatwienia – skupiłam wzrok w drewnianej podłodze – A ciebie zostawiam z niesamowitą okazją do wzięcia relaksującej kąpieli i ucięcia sobie przyjemnej drzemki – obdarzyłam ją moim najsłodszym uśmiechem. Jedna z wielu min obnażających moją naturę słodziutkiej i niewinnej laleczki. Zrób zabawne zmarszczki pod twoimi śmiejącymi się oczkami porcelanowej figurki, ułóż brwi w niewielkie łuki, wyeksponuj lekko usta i unieś delikatnie kąciki, by ukazać twoje wydatne policzki i urocze dołeczki. Nie ma osoby, która śmiałaby zwątpić w twoją troskliwość...

- Jakaś ty troskliwa – zaśmiała się – Nie znamy się jakoś dobrze, ale zawsze przejawiasz taką...hm... opiekuńczość? - zapytała.

- Oczywiście – uśmiechnęłam się fałszywie – Zawsze dbam o innych, jestem chodzącą altruistką – skłamałam – Nie wszystkim to odpowiada, bo mogę się wydawać nachalna, ale ja pragnę tylko dobra dla wszystkich i zdaję sobie sprawę z tego, że ta moja dobroduszność mnie kiedyś zgubi, ale... - tak bardzo wczułam się w swoją rolę, że aż uroniłam łzę. Dodało to szczyptę prawdziwości i wiarygodności i to do tego stopnia, że sama prawie uwierzyłam w to jaką ''dobrą'' duszyczką jestem...

- Collie... - Cami podeszła do mnie i mnie przytuliła.

- Przepraszam, że się tak rozdrabniam, ale...

- Nie musisz mnie za nic przepraszać – powiedziała.

- Wiem, że wydaję się pewna siebie, ale prawda bywa okrutna. Zwłaszcza dla mnie samej – pociągnęłam nosem.

- Rozumiem to – rzuciła – Pamiętaj, że gdybyś kiedykolwiek chciała pogadać, daj znać – spojrzała mi w oczy – Jestem po psychologii, więc będę w stanie ci pomóc – zapewniła.

Jak wszyscy...

- Wiem – kąciki ust poszły w górę – Idę – mruknęłam – Do zobaczenia – skierowałam się w stronę drzwi, a blondynka odprowadziła mnie do wyjścia.

- Na razie. Dzięki za odwiedziny – pożegnała się i zostałam sama w korytarzu. Zachichotałam na myśl, jak łatwo mi idzie manipulowanie innymi. Zeszłam schodami w dół i opuściłam budynek. Podążyłam ku następnemu celowi mojej wycieczki. Musiałam odwiedzić moją ukochaną sojuszniczkę wiedźmę. Nie widziałam się z Sophie tak długi czas, że aż mi serduszko prawie uschło z tęsknoty. Ponadto, Deveraux dalej nie zapłaciła za to, że zostawiła mnie podczas rytuału na pastwę losu...

Trzy lata temu, dwa miesiące po tym, gdy okazało się, że Marcel jest wampirem

Z ulgą rzuciłam torbę na podłogę przy drzwiach i wskoczyłam na łóżko, lądując twarzą w poduszkę. To był mój rytuał po każdym męczącym dniu w szkole. Życie licealistki nigdy nie należy do łatwych, w szczególności gdy sprawdziany, kartkówki i dwugodzinne lekcje matmy to jej najmniejsze zmartwienia.

Minęły już dwa miesiące odkąd dowiedziałam się o istnieniu wampirów, innych istot nadnaturalnych oraz o tym, że mój ukochany naszyjnik w rzeczywistości jest amuletem ochronnym, który ma mnie przed tymi różnymi odmieńcami chronić.

Miałam siedemnaście lat i moje życie stanęło na głowie. Mój najlepszy przyjaciel i jedyna rodzina, którą miałam był krwiożerczym upiorem, władającym armią innych krwiożerczych upiorów. Dopiero teraz zaczynało do mnie docierać, że ludzie Marcela to nie jego pracownicy, tylko żołnierze, a ja ostałam się jako jedyna ludzka jednostka w domu pełnym wampirów. Powiedzieć, że czułam się zagrożona, to jak nic nie powiedzieć, ale stanowczo odmówiłam Marcelowi możliwości wyczyszczenia mojej pamięci. Nie pomogły jego tłumaczenia, że usuwanie wspomnień nic nie boli, bo zdałam sobie sprawę z tego, że niepierwszy raz użył na mnie tej całej perswazji...

Przynajmniej wiele spraw ułożyło się w logiczną całość. Stało się oczywiste, dlaczego mój kolega Martin nie chciał ze mną nigdzie wychodzić przed zmrokiem. Stało się jasne czym były wypełnione plastikowe worki, które znalazłam w lodówce. Nalepki z napisem ''wino'' czy ''sok porzeczkowy'' były wiarygodne dopóki elementy układanki nie zaczęły do siebie pasować.

Miałam żal do Marcela, że mnie okłamywał przez ponad rok, ale uświadomiłam sobie, że chciał mnie chronić przed tym wszystkim. Jakkolwiek to zabrzmi, byłam tylko śmiertelnym człowiekiem w mieście pełnym wampirów, wilkołaków, wiedźm i nie wiadomo czego jeszcze.

Przestałam czuć się komfortowo, mimo że Gerard zwiększył moją ochronę poprzez wzmocnienie mocy Krwawego Ciernia i podawanie mi werbeny do picia. Byłam odporna na manipulację, ale wciąż byłam śmiertelna i stosunkowo łatwo było mnie skrzywdzić. Jakby tego było mało, gdy balansowałam na granicy zdrowego rozsądku i histerycznej paranoi, widmo ojca zawsze znajdywało chwilę by mnie podręczyć. Widywałam ducha, którego nikt inny nie widział, mieszkałam z wampirami, o czym nikt inny nie wiedział...

Odkąd mogłam swobodnie obserwować wampiry, ich natura zaczynała mnie coraz bardziej ekscytować. Imponowała mi ich siła, szybkość, zwinność oraz umiejętność zachowania pięknego, młodego wyglądu. To wszystko w oczach siedemnastoletniej licealistki wydawało się czymś tak super niesamowitym jak dodatkowy ser na pizzy. Jednak najbardziej podziwiałam odporność psychiczną krwiopijców. Mieli zwiększoną emocjonalność, ale mogli ją kontrolować. Niektóre jednostki cechowały się arogancją, ale to wszystko było w dopuszczalnych granicach. Wtedy właśnie zaczęłam kalkulować, że ucząc się bycia wampirem przed zostaniem wampirem będę mogła szybciej się przyzwyczaić do nowej formy i lepiej szlifować umiejętności dziecka nocy. Oczywiście potrzebowałam nadnaturalnego przewodnika, więc przedstawiłam swój pomysł Martinowi. Był sceptyczny, ale się zgodził.

***

Za oknem zamigotały pierwsze gwiazdy i mój przyjaciel mógł na spokojnie wyjść z ukrycia. Umówiliśmy się, że nie będziemy mnie szkolić pod domem Marcela, co uznałam za rozsądne. W tym celu udaliśmy się do parku.

- Masz talent do ukrywania uczuć, Collie – mruknął Martin, gdy przećwiczyliśmy jedną z inscenizacji.

- To nie talent, tylko skrzywiona psychika – odparłam wymijająco – Spróbujmy jeszcze raz – poprosiłam – Powiedz mi, że Sophie nie żyje, a ja spróbuję się rozpłakać.

- No ok – kiwnął głową – Colline? - zaczął poważnym tonem.

- Tak? - weszłam w rolę.

- Przykro mi to mówić, ale... - specjalnie przerwał wpół zdania.

- Co się stało? - odruchowo się zmartwiłam.

- Sophie nie żyje – wypalił, a ja poczułam mrowienie pod powiekami. Patrzyłam na przyjaciela szeroko otwartymi oczami, a w dół policzków spływały strumienie łez. Wargi zaczęły nienaturalnie drżeć, a powietrze wokół zrobiło się wyjątkowo gęste. Nie mogłam złapać tchu i zaczęłam się dusić i płakać na zmianę. Martin naprawdę się wystraszył i w pewnym momencie przytulił mnie i próbował uspokoić. Odczekałam kilka sekund i spojrzałam na wampira.

- Jak wypadłam? - rozszerzyłam usta w jadowitym uśmiechu.

- Za dobrze – uciął, odsuwając się – Teraz nie mam pewności kiedy jesteś szczera, a kiedy kłamiesz – dodał.

- I w tym tkwi cała zabawa – odpowiedziałam gromkim śmiechem – Rozumiem, że z twojego punktu widzenia wygląda to przerażająco – westchnęłam – Jednak pomyśl o tym, że gdy teraz opanuję kontrolowanie emocji, nie będę miała z tym problemu jako wampirzyca – dodałam.

- Twoja determinacja jest godna podziwu, Collie, ale jaką masz pewność, że Marcel cię przemieni? - spytał.

- Tym będziemy martwić się później – wyrolowałam oczami – Najpierw muszę opanować sztukę bycia krwiopijcą, by łatwiej sobie radzić po przemianie – zadecydowałam.

- Cały czas pomijasz kwestię picia krwi – zauważył Martin – A do picia osocza nie można się przygotować...

- Też byłeś negatywnie nastawiony do posoki, a po pierwszym spożyciu zakochałeś się w jej smaku – przypomniałam mu.

- To naturalne – odrzekł – Nie ma wampira, któremu nie smakuje krew.

- No właśnie – zgodziłam się – Więc w czym widzisz problem, hm? - wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się do samej siebie. Byłam coraz lepsza w manipulowaniu własnymi uczuciami. Byłam dobrą aktorką, ale zamierzałam to wykorzystywać tylko w konieczności. Nie wyobrażałam sobie ciągle wkładać maski, ale nie wiedziałam czy osoby w moim otoczeniu są warte ujrzenia mojej prawdziwej twarzy...

Rzeczywistość. Cmentarz Lafayette

Stałam pomiędzy nagrobkami i rozglądałam się po całej nekropolii. Założyłam ręce na siebie i nasłuchiwałam najmniejszego szmeru. Odpowiadała mi głucha cisza, więc postanowiłam zawołać swoją sojuszniczkę tak, jak się nawołuje psa, by przyszedł do swojej pani.

- Soooophieeee – zaczęłam podgwizdywać – Wychodź z ukrycia. Twoja przyjaciółka chce się z tobą zobaczyć – nawoływałam, ale nie ujrzałam na horyzoncie znajomej sylwetki.

- Nie ma jej tu – usłyszałam głęboki, męski głos i odruchowo się odwróciłam. Stał przede mną ciemnoskóry mężczyzna, ubrany w czarny garnitur z muszką i czarny kapelusz, wyjęty żywcem ze starych filmów gangsterskich.

- Kim jesteś? - syknęłam, robiąc krok do tyłu. Mężczyzna zaśmiał się.

- Alphons Bellatunde Delgallo – ukłonił się, zdejmując kapelusz – Zwą mnie Papa Tunde – dodał, wkładając okrycie głowy z powrotem.

- Czego chcesz? - spytałam, przyjmując ostrzegawczą postawę.

- Nie obawiaj się, Colline. Nie zamierzam cię skrzywdzić – odparł.

- Skąd znasz moje imię? - zmarszczyłam brwi.

- Cóż. Powiedzmy, że twoje imię jest dość znane wśród przodków – mruknął, a ja zamarłam – Przybywam z zaświatów jako nowo narodzony, ale byłem świadkiem tego jak plugawiłaś gatunek wampira, a Sophie Deveraux ci w tym pomagała – oznajmił.

- Niech zgadnę – westchnęłam – Zasługuję na wieczne potępienie? - zgadywałam.

- Nic z tych rzeczy – zaprzeczył – Jesteś pierwszą wampirzycą zrodzoną z własnej krwi, oraz pierwszą wampirzycą, która nie podlega rodowodowi Pierwotnych – dodał z uznaniem – Wykazałaś się ogromnym poświęceniem i ryzykowałaś wiele, by osiągnąć swój cel, ale czy wiesz tak naprawdę czym jest ten rytuał transformacyjny i dlaczego jest zabroniony? - spytał.

- Em, bo każdy kto przemieni się za pomocą magii jest wynaturzeniem gatunku? - spróbowałam.

- Nie – pokręcił głową – Bo każdy kto przemieni się za pomocą magii jest silniejszy od tego, kto zrodził się naturalnie. Wampir stworzony z własnej krwi ma predyspozycje do zostania najgorszą bestią, jaka chodziła po świecie – kontynuował – Co więcej, jego krew może nie tylko leczyć, ale może też zabijać. Wszystko zależy od niego – zakończył.

- Nie rozumiem – zrobiłam dziwny grymas – Jeśli krew wampira ma właściwości uleczające, to jak może być jednocześnie szkodliwa? - zacisnęłam usta.

- Zacznijmy może od tego, że nie jesteś wampirzycą, tylko hybrydą – poprawił mnie, a ja zbladłam.

- Skąd wiesz? - wydukałam.

- Przodkowie mają wgląd we wszystko, co jest sprzeczne z prawami natury – wyjaśnił – Rytuał transformacyjny wyzwolił twoją klątwę wilkołaka, a to oznacza, że twoja prawdziwa postać to nie był człowiek – stwierdził.

- Wyzwolił? - jęknęłam – To niemożliwe – zanegowałam – Nikt u mnie w rodzinie nie był wilkołakiem.

- Skąd ta pewność? - dociekał.

- Zamordowałam ojca kata podczas pełni i dopadła mnie klątwa widywania jego ducha, a ta klątwa dopada tylko ludzi – wyznałam – Przestałam widzieć widmo dopiero po przemianie w wampira – dodałam – Zgodnie z klątwą wilkołactwa, pierwsze morderstwo powinno wyzwolić gen wilka, a moim pierwszym morderstwem było ojcobójstwo – ciągnęłam – Wilkołactwo jest karą za udział w rytuale... - wysnułam własne przypuszczenia.

- Gdyby było, odrodziłabyś się jako hybryda, a zostałaś nią dopiero wczoraj – zauważył.

- Właściwie, dlaczego ja ci o tym wszystkim mówię? Nawet cię nie znam – zbeształam się.

- Wzbudzam sympatię lub podświadomie wiesz, że mogę ci pomóc – odparł mężczyzna.

- Ty mnie? - prychnęłam – Jak na razie to nie udzieliłeś mi odpowiedzi na moje pytanie, a mówisz o pomaganiu? - uniosłam brwi.

- Chodzi ci o to w jaki sposób twoja krew może być jednocześnie lecznicza i zabójcza? - mruknął.

- W rzeczy samej – potwierdziłam, domagając się wyjaśnień.

- Diabeł tkwi w twoich intencjach względem tego, kogo poisz swoją krwią – odparł – Jeśli pragniesz kogoś uleczyć, uleczysz go. Jeśli twoje zamiary są nieczyste, zabijesz go.

- Skąd mam wiedzieć kiedy moja krew jest trująca, a kiedy nie? - jęknęłam, analizując odruchowo, czy moja wyraźna niechęć do Gilbert nie okazała się zgubna. Kurwa, przecież powiedziałam jej prosto w twarz, że miałam nadzieję na jej śmierć...

- Stąd, jak postrzegasz daną osobę – wyjawił.

- Aha – przełknęłam nerwowo ślinę – A czy jeśli podałam krew komuś, kogo tak naprawdę nie lubię, to czy ten ktoś może umrzeć? - wbiłam paznokcie w dłoń.

- Owszem – powiedział Papa Tunde, a ja zaczęłam mieć flashbacki z wojny. Nie to, że nie chciałam śmierci Eleny, ale nie potrzebowałam na karku rzezi z braćmi Salvatore w roli głównej – Czyżbyś wpadała w panikę? - rzucił spokojnie.

- Dlaczego?

- Cała dygoczesz – mruknął – Podejrzewam, że zrobiłaś coś, czego nie powinnaś była zrobić i zakładam, że napoiłaś krwią kogoś, za kim nie przepadasz, tym samym skazując go na śmierć w męczarniach.

- Musi być jakiś sposób, żeby odwrócić zabójczą właściwość mojej krwi – usłyszałam swój nierównomierny oddech.

- Zawsze jest jakiś sposób – mężczyzna uśmiechnął się przebiegle – I zawsze wymaga konkretnej ofiary – dodał z większym uśmiechem – Mogę zmienić skład twojej krwi i sprawić, że nie będzie ona już nigdy trująca – zapewnił – Aczkolwiek, do stworzenia takiego zaklęcia potrzebuję ogromnej mocy, a uprawiam magię ofiarną i czerpię swoją siłę z ofiar – zastrzegł.

- Czyjej ofiary konkretnie potrzebujesz? - spytałam niepewnie.

- Tej, która przejęła moc czarownic żniw. Daviny Claire – odparł, a mi zrobiło się słabo. Nie ma mowy. Nie poświęcę Vinnie za swoją własną głupotę, chociaż ciężko jest to nazwać głupotą skoro nie miałam o niczym pojęcia.

- Czy nie ma innej metody? - słowa wypłynęły z moich ust – Nie możesz czerpać mocy z czegoś innego?

- Mogę. Magia ofiarna po prostu wymaga poświęcenia kogoś. W tym wypadku ofiara musi być kimś silnym, żeby pobór mocy był wystarczający do stworzenia tak trudnego zaklęcia – sprecyzował – Mógłbym pobrać ją od ciebie.

- Nie mam żadnej mocy – odparłam.

- Płynie w tobie krew pół wampira i pół wilka. To zdecydowanie wystarczy, niestety nie daję żadnej gwarancji, że wykorzystanie twojej mocy nie będzie śmiertelne – odparł. Musiałam sobie wszystko poukładać. Nie wydam Daviny wiedźmom, a już na pewno nie temu dziwakowi. Jeśli Elena umrze, bracia Salvatore i tak mnie zabiją. Papa Tunde nie daje gwarancji, że przeżyję ten rytuał, ale zawsze jest jakaś szansa, że jednak dam radę, prawda?

- Zgoda – pokiwałam głową – Pozwalam ci czerpać ze mnie moc, ale musisz obiecać, że zmienisz właściwość mojej krwi – zastrzegłam.

- Masz moje słowo, Colline – ciemnoskóry wyciągnął jakiś kościsty sztylet i machnął ręką. Pochodnie znajdujące się przy kamiennym ołtarzu zabłysły i buchnęły z nich pomarańczowe płomienie. Spojrzałam w dół, a pod moimi stopami utworzył się jakiś dziwny kręg, prezentujący wijące się wzory, których znaczenia nie rozumiałam. Papa Tunde podszedł bliżej, wypowiedział jakieś słowa i uniósł sztylet na wysokość mojego czoła, po czym zmusił mnie do uklęknięcia. Przyłożył końcówkę ostrza do skóry i zrobił nacięcie, cały czas coś mamrocząc...

- Colline, odsuń się od tego szarlatana! - usłyszałam znajomy głos i ujrzałam Klausa i Elijahę.

- Ostrzegamy cię, że jeśli ją skrzywdzisz, zginiesz w męczarniach – brunet był mniej impulsywny.

- Robię to dobrowolnie – uspokoiłam – Papa Tunde obiecał, że zmieni skład mojej krwi i będę mogła uratować tę idiotkę Gilbert – dodałam.

- O czym ty do cholery mówisz? - warknął Klaus, wyraźnie podirytowany moimi słowami – Słuchaj, dziwaku, masz ostatnią szansę, żeby ją wypuścić, albo zbezczeszczę twoje kości do tego stopnia, że twoja dusza na zawsze zostanie uwięziona i nie zazna spokoju! - zagroził.

- Przez to, że nie zrodziłam się naturalnie, mam umiejętność zamieniania swojej krwi w truciznę. Wszystko zależy od moich intencji względem osoby, którą poję krwią – zdradziłam – Nie chciałam uratować Eleny, nie polubiłam jej, więc moja pomoc była nieszczera i podałam jej truciznę, która wkrótce ją zabije – kontynuowałam. Zastanawiałam się, dlaczego Papa był cały czas taki uśmiechnięty i pozwalał mi dokończyć zdanie – Wszyscy wiemy, że wywoła to wojnę, a jedynym sposobem na jej uniknięcie jest zmienienie składu mojej krwi i podanie Gilbert ponownej dawki, tym razem oczyszczonej z toksycznych właściwości – zakończyłam.

- Panno Bellworte, ten człowiek jest zwykłym szarlatanem i nie powinnaś mu ufać – mruknął Elijah.

- Dosyć tego, przerywam ten cyrk – blondyn stracił cierpliwość i próbował wejść do kręgu, ale mu się to nie udało.

- Głupcze – zaśmiał się czarownik – Nie zdołasz przerwać zaklęcia. Moc drzemiąca w tej dziewczynie jest wystarczająca, bym zyskał siłę potrzebną do zgładzenia was – syknął i zrobił kolejne nacięcie na moim czole. Jęknęłam z bólu, a Klaus w tym czasie zdurniał i usiłował wejść do kręgu na siłę. Rozchyliłam usta, a moje oczy przysłoniła biel. Ciszę przeciął krzyk hybrydy.

Nie potrafię tego logicznie wyjaśnić, ale wyszłam z ciała i widziałam tę całą scenkę jak w spowolnionym filmie.

- Czy ja umarłam? - spytałam samą siebie, patrząc jak Papa Tunde układa moje ciało na środku kręgu.

- Collie? - nagle zobaczyłam niewysoką szatynkę.

- Davina? - zasłoniłam usta dłonią – Co ty tutaj robisz? Czy my umarłyśmy? - przytuliłam wiedźmę mocno.

- Nie – zaprzeczyła – Wyczuwam najmniejszą magię, w szczególności gdy ktoś używa jej na moich bliskich – dodała, patrząc z odrazą na czarownika.

- I co teraz? - spytałam – To wszystko wygląda, jakbym nie żyła – zauważyłam.

- Ale żyjesz. Jesteś silna.

- Jak to możliwe, że się widzimy? - mruknęłam – Ja jestem w jakiejś śpiączce, a ty prawdopodobnie na strychu w kościele.

- Wyczułam, że jesteś w niebezpieczeństwie i weszłam do twojej podświadomości – wyjaśniła – Wymaga to wiele mocy, więc muszę się streszczać, zanim stracę siły – dorzuciła – Papa Tunde wykorzystuje twoją moc, by zwiększyć swoją i jedynym sposobem na przerwanie tego, jest zabicie go – poinformowała mnie – Mogę na jedną chwilę jednorazowo przekazać ci część mojej mocy, byś mogła się wybudzić i go zgładzić, ale musisz to zrobić naprawdę szybko – złapała mnie za dłonie – Wampir z mocą wiedźmy jest bardzo silny i jest w stanie przerwać rytuał ofiarny, ale nie ma predyspozycji do władania magią, więc nie umie nad nią zapanować. Tu naprawdę liczą się sekundy, Collie – popatrzyła mi głęboko w oczy.

- Hybryda z mocą wiedźmy – poprawiłam ją, uciekając wzrokiem.

- Co? - nie dowierzała – Ale jak to?

- Później ci wyjaśnię – ucięłam – Zróbmy to – ścisnęłam ją za dłonie.

- Nie, Collie! - wyrwała się ze łzami w oczach – Taka moc może cię zabić! Co innego, gdy płynie w tobie krew wampira, czy wilka, a co innego gdy płynie ich mieszanka! - była przerażona. Jej koncepcja uratowania mnie ze szponów Papy Tunde nabrała ciemniejszych barw, gdy okazało się, że mogę tego nie przeżyć.

- D, spokojnie – posłałam jej ciepły uśmiech, chociaż i mnie piekły łzy – Musimy zaryzykować – robiłam dobrą minę do złej gry mimo że nie uśmiechało mi się tak szybko odchodzić do krainy wieczności – Obiecuję ci, że nie umrę – złapałam ją za ramiona – Zaufaj mi.

- Nie chcę cię stracić – zaczęła szlochać.

- Nie stracisz – zapewniłam ją – Daję słowo – przyrzekłam – Papa Tunde z mocą hybrydy nie brzmi zbyt optymistycznie, więc z przyjemnością wyrwę mu serce – dodałam, irytując się widokiem szarlatana stojącego nad moim ciałem. Czemu ja byłam taka głupia i dałam się wciągnąć w to bagno? Naprawdę postawiłam na szali życie swoje i tej wkurwiającej kretynki i wybrałam to drugie? Pojebało mnie?

- Dobrze – otarła łzy i chwyciła mnie za dłonie – Collie, dlaczego w ogóle to zrobiłaś?

- Bo moja krew ma jednocześnie właściwości lecznicze jak i trujące, a wszystko zależy od moich intencji – westchnęłam ciężko, zła na własny debilizm – Uratowałam od śmierci kogoś, kogo wcale uratować nie chciałam i nieświadomie ponownie pchnęłam tego kogoś w szpony śmierci, a Papa powiedział, że zdoła stworzyć zaklęcie zmieniające skład mojej krwi – rzuciłam szybko, prawie sepleniąc – Jeśli podam swoją krew ponownie, tym razem naprawdę uratuję tego kogoś od śmierci – zakończyłam.

- Collie, nie ma czegoś takiego jak krew, która jednocześnie leczy i zabija – stwierdziła Davina – Nawet jeśli jesteś wynaturzeniem wampira, twoja krew nie mogła zyskać żadnych dziwnych właściwości – dodała.

- Czy to znaczy, że ten drań mnie oszukał?! - warknęłam, czując nagły przypływ złości. Nikt nie będzie leciał w chuja z Colline Bellworte! - Po cholerę sprzedał mi jakąś głupią bajeczkę?! - wściekłam się i podeszłam do sylwetki ciemnoskórego, chcąc go walnąć. Niestety moja pięść przeniknęła przez niego – Nie mógł mnie zaatakować? To byłoby łatwiejsze – prychnęłam.

- Ofiara dysponuje większą mocą, jeśli zgodzi się ją udostępnić dobrowolnie – wytłumaczyła – Papa Tunde celowo cię zmanipulował...

- Dość tego – przerwałam jej i ponownie chwyciłam za jej blade dłonie – Idę zabić tego nawiedzonego cymbała – warknęłam – Zaczynajmy! - krzyknęłam, a Davina zamknęła oczy i zaczęła wypowiadać jakieś dziwne, niezrozumiałe słowa. Poczułam przypływ przyjemnego ciepła, który przeniknął przez moje nadgarstki. Nagle nastąpił oślepiający błysk i znalazłam się na nowo w świecie żywych. Czarownik wciąż stał nade mną i mruczał zaklęcie, ale gdy gwałtownie wstałam i wbiłam pazury w jego klatkę piersiową, jego mina wyrażała więcej niż tysiąc słów. Ciszę przeciął wrzask Papy i odgłos wyrywanego serca. Ściskałam je mocno w dłoni i patrzyłam z pogardą na wykrwawiającego się mężczyznę. Po chwili ogarnęła mnie słabość i upadłam obok ciała czarnoskórego. Zarejestrowałam jeszcze, że kręg się rozsypuje i koło mnie pada Klaus, chwytając moje ciało.

***

Gdy tylko otworzyłam oczy, mój wzrok napotkał ozdobny żyrandol. Odetchnęłam z ulgą. W niebie, piekle, czyśćcu takie rzeczy raczej nie występują, a zresztą, raczej nie obudziłabym się na jakimś łóżku z baldachimem.

Ostrożnie podniosłam się do pozycji półsiedzącej i sekundę później stanęły przy mnie dwie znajome sylwetki.

- Witamy z powrotem, panno Bellworte – Elijah posłał mi ciepły uśmiech, a Klaus jak to Klaus był zły.

- Skoro cudem uniknęłaś śmierci, to może nam łaskawie powiesz, co robiłaś z tym pieprzonym szarlatanem?! - blondyn podniósł głos.

- Niklausie, uspokój się – westchnął brunet.

- Nieważne. Nabrał mnie – ucięłam, wstając z łóżka.

- Dokąd się wybierasz? - warknęła hybryda.

- Podziękować osobie, która mnie uratowała – odpowiedziałam.

- Stoję tutaj – Pierwotny rozłożył szeroko ramiona.

- Nie mówię o tobie – prychnęłam – Ten cholerny pokój przywołuje za dużo negatywnych wspomnień – dodałam i hybrydzim tempem uciekłam w stronę drzwi.

- Nie tak szybko, kotku – oczywiście ten idiota musiał mi zastąpić drogę – Obiecałem Marcelowi, że dzisiaj już nie opuścisz rezydencji – złapał mnie za nadgarstek, ale się wyrwałam.

- No to masz problem, bo ja muszę coś załatwić – syknęłam, piorunując blondyna wzrokiem.

- Nie sądzę – prychnął i poczułam ból w kręgosłupie. No nie. Tylko nie to...

***

Znowu obudziłam się w łóżku, ale tym razem w mojej sypialni. Wstałam z niego zbyt gwałtownie i w efekcie zaliczyłam glebę na podłogę. Podniosłam się z kolan i otrzepałam, po czym zerknęłam do lustra. Obawiałam się szramy na czole, ale było gładkie i nieskalane blizną.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że ta banda maniaków siedzi w domu i pilnuje, żebym nie uciekła, ale nie mogłam się tak po prostu poddać. W szczególności gdy zajrzałam do telefonu i zobaczyłam kilkanaście nieodebranych połączeń od Hayley i kilkadziesiąt wiadomości od Daviny. To był dowód na to, że nie mogę tutaj tak po prostu siedzieć i godzić się z losem więźnia we własnym domu. Musiałam jak zwykle się wymknąć...

***

- Gdzie ty znowu idziesz? - mój plan zakładający ucieczkę lochami się nie powiódł, gdyż na dziedzińcu siedział Klaus. Mam kilka pytań. Gdzie do cholery jest Marcel? I kto wpuścił tutaj tego gada? - Czy wyraziłem się nieprecyzyjnie mówiąc, że masz dzisiaj zakaz opuszczania rezydencji?

- Bo ty tak zdecydowałeś? - warknęłam – Nie jestem ubezwłasnowolniona i właśnie idę odwiedzić przyjaciółkę – próbowałam go wyminąć, ale oczywiście się nie udało.

- Możemy się tak bawić cały czas – obnażył drwiący uśmieszek – Mała panterko, powinno do ciebie dotrzeć, że zostałaś hybrydą i ofiarą potężnego czarownika w krótkim odstępie czasowym i resztę dnia powinnaś spędzić w domu – rzucił.

- Nie obchodzi mnie, co powinnam – założyłam ręce na siebie – Hayley się o mnie martwi, Davina zresztą też. Tak postępują przyjaciele, a ja jako dobra przyjaciółka idę oznajmić, że żyję, ale co ty możesz wiedzieć o przyjaźni – burknęłam i zostałam przyszpilona do ściany.

- Posłuchaj mnie uważnie, kotku – syknęła hybryda – Moim przyjacielem jest Marcel i nie zawiodę jego zaufania, tylko dlatego, że nie potrafisz się dostosować – ścisnął mnie za gardło – Dalej trwamy w sojuszu i dalej gramy w tę samą gierkę polegającą na zyskaniu przychylności Marcela i odbicia mojego domu oraz miasta – zacisnął szczękę – Skoro obiecałem swojemu przyjacielowi, że cię dopilnuję, to znaczy, że cię dopilnuję – puścił moją szyję, za co obrzuciłam go wrogim spojrzeniem.

- Aż tak bardzo się poświęcasz? - zakpiłam, ignorując go i kierując się w stronę schodów.

- Nie odwracaj się do mnie plecami! - huknął i stanął naprzeciwko – Nigdy mnie nie lekceważ, rozumiesz?! – zacisnął dłonie na moich ramionach.

- Odpierdala ci? - odskoczyłam jak oparzona.

- Nie mów tak do mnie – warknął, wyraźnie podirytowany.

- Stwierdzam fakt – odgryzłam się, a kąciki ust poszły w górę. Czerpałam satysfakcję z wkurwiania go.

- I to nie byle jaki fakt – za plecami usłyszałam znajomy głos i na dziedziniec wszedł Kol.

- Co ty tu robisz? - Klaus ruszył na brata – Darowałem ci, ale warunkiem było nie zbliżanie się do Colline!

- Tak zdecydował Marcellus, czy ty? - prychnął szatyn – Słyszałem bardzo ostrą wymianę zdań – usiadł nonszalancko na kanapie – I zgadzam się z Collie Jollie, że nie możesz jej ubezwłasnowolnić – dodał, błyskając zębami.

- Nareszcie ktoś jest po mojej stronie – ucieszyłam się.

- Zawsze jestem po twojej stronie, skarbie – wampir uśmiechnął się do mnie.

- Nie jesteś tu mile widziany, Kol – warknął blondyn.

- A co? Przeszkadzam wam w waszej randce? - zakpił, a moją twarz oblał cringe.

- Marcel nie będzie zadowolony, gdy cię tu zobaczy – uśmiechnął się krzywo.

- Ja go jakoś nie widzę – odparł brązowooki, rozkładając ręce – Po prostu przyznaj, że chcesz z nią zostać sam na sam – drwił.

- Colline nie opuści już dzisiaj rezydencji – Klaus był nieugięty – Jeśli oboje macie coś przeciwko, obojgu skręcę kark – ostrzegł.

- Uuu, powiało grozą, Nik – Kol najwyraźniej niczego sobie nie robił ze słów brata – Skoro już chcesz przetrzymać ją w domu, to może zamiast gróźb, pójdźcie na kompromis? - zasugerował – A no tak – parsknął – Zapomniałem, że w twoim słowniku nie istnieje coś takiego jak kompromis – znowu się zaśmiał – Co najwyżej groźba, szantaż i wymuszenie – wyliczył – Jakbyś kiedyś się zastanawiał, dlaczego nie masz przyjaciół, Nik, przypomnij sobie to, co przed chwilą powiedziałem – głos Pierwotnego ociekał wypieszczonym cynizmem. Ego blondyna źle zniosło te drwiny i po chwili młody Mikaelson był przyciskany do jednej z kolumn usytuowanych na dziedzińcu.

- Dlaczego zawsze jesteś taki niewychowany, bracie? - spytała hybryda.

- Szczerość nie jest oznaką braku manier, Nik – Kol posłał mu cierpki uśmiech – Zwyczajnie nie potrafisz dopuścić do siebie myśli, że mam rację – dalej kpił.

- Zostaw go w spokoju – wnet pojawiłam się przy obu i stanęłam w obronie szatyna.

- Moja Collie Jollie mnie broni – Kol zatriumfował – Widzisz, Nik? Przegrałeś – zaakcentował ostatnie słowo, jeszcze bardziej rozjuszając Pierwotnego.

- Niklaus! - tylko jedna osoba we wszechświecie mówiła pełne imię tego psychopaty z takim naciskiem.

- Witamy na imprezie, Elijah – zakpiła hybryda, nie przestając wgniatać brata w kolumnę.

- Niklausie, zostaw naszego brata – zawsze podziwiałam bruneta za jego spokój ducha. Ja nie potrafiłam rozmawiać z tym pojebem w taki sposób.

- Dobrze wiesz, Elijah, że twoje opanowanie nie idzie w parze z moim gniewem – prychnął niebieskooki.

- W rzeczy samej, bracie – wampir podszedł bliżej – Uczulam cię jednak, że tym razem mam coś, co ograniczy twoje niekontrolowane wybuchy złości – dodał z uśmiechem i wyciągnął z kieszeni marynarki kościsty sztylet – Mityczne ostrze Papy Tundy – podniósł narzędzie wyżej – Zadaje niewyobrażalny ból temu, kto zostaje nim przebity – poinformował – Radzę ci więc, bracie, przystopować z agresją przeciwko członkom rodziny i rozważyć moje wcześniejsze słowa – Elijah cały czas się uśmiechał, a ja zaczęłam go uważać za równie popierdolonego co jego braciszek odmieniec – Zostaw naszego brata – powtórzył głośniej.

- Wow, czuję się wyróżniony – Kol przewrócił oczami, a ja posłałam mu znaczące spojrzenie.

- Bardzo dyplomatycznie, Elijah – zakpił Klaus – Bardzo dyplomatyczna groźba – puścił szatyna i odwrócił się do bruneta.

- To nie była groźba, bracie – wampir odpowiedział uśmiechem.

- Niesamowite, mój szlachetny brat stanął po mojej stronie – ironizował brązowooki – Czy to znaczy, że mogę się czuć członkiem rodziny Mikaelsonów? - wyolbrzymiał swoje gesty – Może nawet załapię się na to całe Razem i Na Zawsze? - prychnął.

- Skończ z tymi szyderstwami, Kol – westchnął Elijah – Zawsze byłeś Mikaelsonem.

- Jasne – nie dawał za wygraną.

- Owszem, byłeś, bracie – wtrącił Klaus – Pomimo swojej tendencji do zdradzania rodziny, zawsze pozostawałeś jej członkiem – syknął.

- Nie musiałbym zdradzać rodziny, gdyby to nie był jedyny sposób na to, żebyście mnie zaczęli zauważać – wypomniał im szatyn, zaciskając zęby – Odkąd przygarnęliśmy tego żałosnego dzieciaka, stał się dla was ważniejszy niż ja! - podniósł głos.

- To pomówienia! - warknął Klaus.

- Bracie, Marcellus nigdy nie zajął twojego miejsca – dorzucił Elijah.

- Wmawiajcie sobie, jeśli chcecie w to wierzyć – zaszydził wampir.

- To ty odwróciłeś się od rodziny! - blondyn zawsze krzyczy najgłośniej.

- Najpierw to wy odwróciliście się ode mnie! - nie pozostawał dłużny.

- Nigdy się od ciebie nie odwróciliśmy, Kol! - teraz to głos Elijahy zrobił się o kilka tonów ostrzejszy.

- Nie będę znowu uczestniczyć w waszych rodzinnych dramatach – stwierdziłam i skierowałam się w stronę schodów.

- A ty dokąd? - warknął Klaus.

- Do swojego pokoju, chyba że tam też nie wolno mi iść? - odwarknęłam nieprzyjaźnie i wspięłam się do góry – Jeśli mam nie opuszczać rezydencji, to żaden z was nie ma wstępu do mojego pokoju, a jak któryś spróbuje do niego wejść, to nie ręczę za siebie! - syknęłam, idąc w negatywnym nastroju do swojego sanktuarium. Nie miałam ochoty na obijanie się przy serialach z Netflixa, ale to był jedyny sposób na to, żeby czas szybciej leciał i nikt nie miał do mnie pretensji. Mam nie opuszczać dzisiaj rezydencji? W porządku. Jednak nie obiecuję, że jutro do niej w ogóle wrócę...



Pierwszy dzień w skórze hybrydy, a Collie już ma kłopoty (typowe). Potężny czarownik chciał wyssać z niej moc, by zyskać siłę potrzebną do zgładzenia Pierwotnych. Pytanie, czy aby na pewno jego pobudki były kierowane chęcią zemsty na Mikaelsonach? Kto ma rację, Papa Tunde czy Davina Claire? Czy krew Colline rzeczywiście może mieć właściwości trucizny, czy czarownik powiedział to tylko by zmanipulować dziewczyną? Magia wiedźm została stłumiona i Collie Jollie nie zagraża już niebezpieczeństwo z ich strony, czy wręcz przeciwnie? To koniec kłopotów, a może dopiero początek?

Mamy również nieoficjalną rywalizację pomiędzy Kolem i Klausem. Czy rodzina Mikaelsonów i Colline Bellworte mają szansę żyć w harmonii? (no tutaj się zaśmiałam)

Przepraszam za długą nieobecność, ale sesja egzaminacyjna, która niestety trwa daje mi się we znaki -.-

Tak czy owak, do zobaczenia w następnym rozdziale :*

CDN

JCBellworte

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top