✞Rozdział 4✞
Zaszyłam się w najciemniejszej części knajpy i próbowałam skupić na piciu soku porzeczkowego, ale odgłosy otoczenia lekko mnie rozpraszały. Rousseau miało swój urok, nic więc dziwnego, że przyciągało tłumy. Niestety, w tej chwili panujący zgiełk nie wywoływał uśmiechu na mojej twarzy. Przez liczny tłum, ludzie szukali wzrokiem wolnego miejsca i co kilka sekund musiałam dawać do zrozumienia, że nie życzę sobie towarzystwa...
Miałam mętlik w głowie. Zawarłam pakt z Sophie i obiecałam, że odzyska ciało Jane Anne, chełpiąc się przy okazji, jak dobrze potrafię przekonywać Marcela.
Rzeczywistość malowała się w raczej kiepskich barwach, bo ciemnoskóry nigdy nie czuł przede mną respektu, nie wspominając o uleganiu moim prośbom, groźbom i szantażom emocjonalnym. Z nas dwóch, to ja zwykle byłam mu podporządkowana, dlatego zachodziłam w głowę, jak mam go przekonać do zwrócenia zwłok czarownicy?
Sprawę utrudniał nasz rosnący konflikt, a na moje nieszczęście, skumulowało się to z powrotem Mikaelsonów do miasta. Co prawda, jeszcze ich nie widziałam, co czarnooki określił, jako podstęp, który ma za zadanie uśpienie naszej czujności. Im dłużej nie stawałam twarzą w twarz z tymi bestiami, tym lepiej znosiłam fakt, że byli widziani w Nowym Orleanie.
Nie mam pojęcia, dlaczego wzięłam ze sobą zeszyt, skoro mój umysł był zajęty ważniejszymi rzeczami, niż wkuwanie dat z epoki średniowiecza. W szczególności, że ten hałas skutecznie uniemożliwiał próbę nauki, której w zasadzie nie podejmowałam. Liczyłam bowiem na oświecenie. Po prostu zniknę w kącie i z nieba spadnie odpowiedź na pytanie: Jak przekonać Marcela do oddania ciała Jane Anne?
Zawsze pozostawała opcja, że je wykradnę, ale nie było to takie proste, jak brzmiało. Ciemnoskóry emanował charyzmą i z łatwością zrzeszał sobie sojuszników. Wampiry były w niego zapatrzone, jak w obrazek i wykonywały jego polecenia bez słowa sprzeciwu. Marcel wspomniał kiedyś, że to Mikaelsonowie nauczyli go pewności siebie i wysokiej samooceny, dlatego tak bardzo się obawiałam ich przybycia. Czarnooki bywał momentami porywczy i bezwzględny, i o ile do częstego rozlewu krwi mogłam przywyknąć, to do usposobienia Gerarda już niezbyt.
Właściwie, to wiele ryzykowałam, wyprowadzając go z równowagi, chociażby własne życie. Nie lubiłam sytuacji, w których widziałam przyjaciela wściekłego i niepowstrzymanego, a odkąd usłyszał o powrocie Pierwotnych, to już w ogóle zrobił się drażliwy...
- Witaj, ślicznotko – z zamyśleń wyrwał mnie czyjś głos i zaskoczona podniosłam wzrok znad brązowego stolika. Dosiadł się do mnie atrakcyjny brunet o zielonych, przenikliwych oczach, ale miał w spojrzeniu mnóstwo nachalności.
Chciałam zostać sama i w spokoju pomyśleć i nie miałam za grosz ochoty na kiepskie podrywy. Poza tym, byłam dość oziębła w relacjach damsko-męskich. Wolność kręciła mnie bardziej niż randki, na które uporczywie chodziły moje koleżanki. Marcel stwierdził kiedyś, że zachowuję się, jakbym miała wyłączone człowieczeństwo, a ja do dzisiaj nie wiem, czy uznawać to za komplement.
- Jestem zajęta – syknęłam i skupiłam wzrok na otwartym zeszycie.
- Zgrywasz niedostępną? - parsknął mężczyzna.
Owszem. Chyba jako jedyna istota ludzka, nie czuję potrzeby zawierania bliższych znajomości. Mam problemy do rozwiązania, a twoje towarzystwo, koleś, nie jest mi niezbędne.
- Tak łatwo pomylić niedostępność z antypatią? - uniosłam głowę i spojrzałam adoratorowi w oczy – Jestem zajęta i nie potrzebuję towarzystwa – przez moje usta przepłynął fałszywy uśmiech.
- To masz pecha, kotku – błysnął zębami – Bo zawróciłaś mi w głowie i nie pójdę stąd, dopóki nie dostanę twojego numeru – nachylił się i otaksował mnie wzrokiem.
- Świetnie – mruknęłam – W takim razie, ja stąd pójdę – dodałam i wstałam z miejsca. Zgarnęłam zeszyt i odwróciłam się w stronę wyjścia. Zdezorientowany mężczyzna poszedł w ślad za mną i stanął naprzeciwko.
- Poczekaj – miał minę, jakby nie docierało do niego, że jego słabe teksty nie przeszły próby – Chcesz powiedzieć, że nic z tego nie będzie? - upewniał się i chciał położyć dłoń na moim ramieniu, ale chwyciłam go za nadgarstek i mocno ścisnęłam. Marcel nauczył mnie szybkiego refleksu i jeśli nie mogłam go wykorzystywać jako wampir, robiłam z niego użytek jako człowiek.
- Rączki przy sobie – spiorunowałam go wzrokiem. Kilka osób odwróciło się od swoich stolików. Czułam na sobie ich spojrzenia, ale miałam to w poważaniu – Po pierwsze, ja cię nie znam, człowieku – zakpiłam – A po drugie, zejdź mi z drogi – ścisnęłam mocniej dłoń mężczyzny.
- Podaj mi sensowny powód, księżniczko – nie ustępował.
- Mam ciekawsze rzeczy na głowie, niż durne romansowanie – odpowiedziałam, puszczając jego rękę.
- A cóż to zaprząta głowę takiej ślicznej panienki? - mruknął uwodzicielsko, ale wzbudził u mnie jedynie pogardę i cień współczucia.
- Zakazane myśli – posłałam mu jadowity uśmiech i próbowałam wyminąć, ale znowu mnie uprzedził.
- Ostro – poruszył znacząco brwiami – Na przykład jakie? - dociekał.
Miałam być grzeczna i nie wzbudzać sensacji, ale ten natręt aż się prosił o jakąś bolesną ripostę...
- Chcesz wiedzieć? - puściłam mu oczko.
- Bardzo – przybliżył się.
- Sam prosiłeś – mruknęłam, patrząc intensywnie na zielonookiego – Zabiłam swojego chłopaka i mam problem z ukryciem zwłok. Może ty mi coś doradzisz? - szepnęłam kokieteryjnie, a niedoszły adorator zbladł gwałtownie.
- Wariatka – skomentował i zmył się jak niepyszny.
- Co jest? Nie pomożesz mi? - zawołałam jeszcze, machając mu na pożegnanie. Popatrzył na mnie z odrazą przez szybę i uciekł – Wielka szkoda – wzruszyłam ramionami i skierowałam z powrotem do swojego miejsca, gdy poczułam na sobie czyjś wzrok. No tak. Zrobiłam małe przedstawienie.
- Ładnie go załatwiłaś – do moich uszu doszedł kobiecy głos. Spojrzałam w kierunku dźwięku i ujrzałam sympatycznie wyglądającą blondynkę. Stała za barem i polerowała pokale do piwa.
- Masz na myśli tego przystojniaczka? - zadrwiłam, podchodząc do lady.
- Tak – blondynka uśmiechnęła się – Spławiłaś naszego miejscowego casanovę – popatrzyła na mnie z uznaniem – Ten wymyślony tekst ze zwłokami. Genialne – skomentowała.
- Nie był wymyślony – powiedziałam spokojnie, odchodząc od barku i siadając w zacienionej części knajpy. Musiałam przecież dopić swój sok. Nie minęło kilka minut, a przysiadła się do mnie barmanka.
- Mogę ci w czymś pomóc? - zamrugałam niewinnie oczami.
- Nie powinnam pytać, ale z natury jestem wścibska – odpowiedziała – Co masz na myśli, mówiąc, że ten tekst ze zwłokami nie był wymyślony? - zapytała, a jej oczy rozbłysły ciekawością.
- Wszystkie barmanki mają kompleks Sherlocka Holmesa, czy tylko ty? - rzuciłam, upijając sok.
- Sarkastyczne poczucie humoru – malinowe usta blondynki rozszerzył uśmiech.
- To ja wymyśliłam sarkazm – odwzajemniłam minę.
- Nie wątpię – skwitowała – Przy okazji, jestem Camille, dla przyjaciół Cami – podała mi rękę przez stolik.
- Colline – wymieniłam uścisk – Dla przyjaciół Collie.
- Ładnie – mruknęła – Nasze imiona są podobne – zauważyła.
- Rzeczywiście – odparłam – Słuchaj, Cami – zaczęłam, zaciskając usta w wąską kreskę – Co cię tak zaintrygowało w moich słowach? - zagaiłam, żeby przełamać pierwsze lody.
- Szczerze? - parsknęła blondynka – Nudno w tej robocie, jak diabli – przewróciła oczami – Skończyłam psychologię, wylądowałam za barem – rzuciła mi znaczące spojrzenie – Osobliwi klienci to przyjemniejsza część dnia – dodała.
- Czyli, jestem osobliwa? - odruchowo się uśmiechnęłam.
- W pozytywnym sensie – powiedziała – Ale powiedz, że nie szukasz sposobu na ukrycie zwłok, błagam – zrobiła wielkie oczy – Bo nie będę się mogła skupić przez resztę dniówki – dodała żartobliwie.
- Nie mam problemu z ukryciem zwłok – zapewniłam.
- To dobrze – zaśmiała się.
- Tylko z ich odzyskaniem – dodałam.
- I wracamy do punktu wyjścia – westchnęła – To brzmi trochę niepokojąco – stwierdziła.
- Niepokojący jest układ, w jaki się wdałam – palnęłam odruchowo. Wiedziałam, że popełniłam błąd, bo blondynce zamigotały oczy.
- Niepokojące jest, to jak bardzo chcę znać szczegóły – Cami zrobiła przepraszającą minę.
- Może minęłaś się z powołaniem i powinnaś być po detektywistyce? - zaśmiałam się.
- Powinnam znaleźć sposób na tłumienie swojej wścibskości – odparła lekko – Muszę wracać do pracy, ale wpadnij czasami, jakbyś chciała pogadać – mruknęła i wstała z siedzeń.
- Będę mieć to na uwadze – uśmiechnęłam się słabo i wypiłam sok do ostatniej kropelki. Rousseau nie sprzyjało spokojnemu myśleniu. Zbyt wiele się tu działo i zdecydowałam się na zmianę otoczenia.
Zanim jednak wyszłam, zawołałam Camille i położyłam na ladzie pieniądze za sok, wraz ze znacznym napiwkiem dla blondynki. Jej towarzystwo było przyjemniejsze niż namolnego dupka.
Chodziłam bez celu jedną z ruchliwszych ulic i nie przestawałam myśleć o rozwiązaniu problemu z odzyskaniem ciała Jane Anne. Sophie nie zrobi niczego w kierunku stworzenia eliksiru, dopóki nie dostanie z powrotem ciała siostry. W zasadzie, mogę też wywiązać się z drugiej części umowy, a mianowicie przyprowadzić tajemniczą dziewczynę ze żniw, którą Marcel porwał w niewiadomym celu. To wydaje się chyba trudniejsze od przekonania przyjaciela do wydania zwłok, chociaż w tejże sytuacji, wszystkiego mogę się spodziewać.
- Witaj, córciu, dokąd ci tak spieszno? - przede mną wyrósł rzeczywisty obraz mojego ojca.
- Wynoś się – warknęłam – Jesteś tylko wytworem mojej wyobraźni – dodałam, przechodząc przez zjawę.
- Naprawdę sądzisz, że przemiana w trupa coś ci da? - zakpił – Twoje miejsce jest w piekle, bękarcie – warknął.
- Może się pochwalisz, jakie tortury ci tam fundują? - przystanęłam i spojrzałam cynicznie na ducha.
Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale dusza mojego ojca prześladowała mnie od kilku lat. Korzystając z tego, że rezydencja posiada bibliotekę obfitą w dawne, magiczne księgi, dowiedziałam się, dlaczego tatuś tyran nawiedza mnie przy każdej okazji, zamiast płonąć w ogniach piekielnych.
Nowy Orlean był pięknym, ale i niebezpiecznym miastem. Główny problem stanowiła obecność czarownic, zarówno żywych jak i martwych. Przodkowie, jak ich określała Sophie, sprawowali pieczę nad luizjańską metropolią i najmniejsza obraza mogła ich rozsierdzić. Pogrzebałam trochę w źródłach i odkryłam, że około sto lat temu, pewien nieszkodliwy gospodarz rozzłościł pradawnych czarowników, odmawiając ofiary ze swojej zwierzyny.
Co zrobili wspaniałomyślni starsi? A opętali gospodarza i zmusili go do zabicia jego żony. Nieszczęśnik miał pecha, że dokonał zbrodni podczas pełni, a stuprocentowa postać księżyca ma jakiś dziwny wpływ na magię. W każdym razie, nie dość, że ukarali go śmiercią ukochanej kobiety, to jeszcze sprawili, że widywał jej ducha. Zrozpaczony nie mógł sobie z tym poradzić i popełnił samobójstwo. Oczywiście, podczas pełni.
Finałem tej historii jest klątwa, która ciąży na zbrodniarzach, którzy zabili w pełnym obliczu księżyca. Ich karą jest widywanie duchów swoich ofiar, które nawiedzają ich tak długo, aż tamci targną się na swoje życie. Problem ten dotyka wyłącznie ludzi, co jest konsekwencją błędu jakiegoś człowieka z przeszłości. Niezbyt optymistycznie to brzmi, a jedynym sposobem na zaprzestanie zwidów jest przemiana w istotę nadnaturalną.
Oczywiście, inna z możliwości to zdjęcie ponad stuletniej klątwy. Szkoda tylko, że wiedźmy dostały zakaz czarowania. Dzięki, Marcel...
Widmo ojca zniknęło, dopóki nie znalazłam się w parku. Usiadłam na ławce, podziwiając przyrodę, gdy zza drzewa wyłonił się mój kat.
- Nie powinnaś się nigdy urodzić, mała dziwko – syknął – Jesteś przeklęta – dodał.
- Za bardzo ci tam mózgu nie przysmażyli, tatku? - prychnęłam – Odwiedzaj mnie tak długo, dopóki nie zostanę krwiopijcą – uśmiechnęłam się triumfalnie.
- Jeżeli nim zostaniesz – zadrwił – Jesteś za słaba – szydził.
- Powiedział facet, którego zabiłam, mając szesnaście lat – parsknęłam i otworzyłam zeszyt.
- Nigdy cię nie chciałem – kontynuował.
- Tia. Znam tę historię na pamięć – skomentowałam, ignorując zjawę.
- Jesteś nikim – warknął.
- Dzisiaj nie jest ten dzień, kiedy mnie to obejdzie, wybacz – mruknęłam – Chociaż jedno mnie ciekawi – rzuciłam duchowi znaczące spojrzenie – Skoro mnie tak nienawidziłeś, dlaczego mnie nie porzuciłeś, nie oddałeś do domu dziecka, no cokolwiek? - spytałam, krzyżując ręce.
- Był z ciebie jakiś pożytek – prychnął – Jednakże, nienawiść to też jakieś uczucie, a po pewnym czasie przywykłem do ciebie, mała zdziro – zaśmiał się szorstko.
- Wzruszyłeś mnie, tatusiu – zadrwiłam, wracając do czytania notatek.
- Zwróć jednak uwagę, że cię uderzyłem dopiero w wieku piętnastu lat – mruknął.
- Jak szlachetnie – ironizowałam – Tak długo czekałeś, żeby sobie ze mnie zrobić worek treningowy – dodałam.
- To wina twojej durnej matki – rzucił.
- Nie mam żadnej matki – ucięłam, nawet na niego nie patrząc.
- Urodziłaś się i powiedziała, że odchodzi...
- Aha, czyli, że gdyby mamusia nie poszła w cholerę, to bylibyśmy szczęśliwą rodzinką? - zaśmiałam się szyderczo.
- Słuchaj, Colline – westchnął – Siedzę w tym jebanym piekle już kawał czasu i uświadomiłem sobie parę spraw – palnął nagle.
- Ależ mnie to interesuje – drwiłam.
- Po pierwsze, tęsknię za życiem i wiem, że gdybym był lepszym ojcem, to teraz nie musiałbym z tobą gadać jako duch – warknął.
- Odkrycie Ameryki – zakpiłam.
- Żałuję, że byłem ojcem tyranem – powiedział.
- Mówisz tak tylko dlatego, że przechodzisz katusze w zaświatach – stwierdziłam, przykuwając uwagę do cech budowli średniowiecza.
- Proponuję układ – rzucił nagle.
- Mam już kilka, podziękuję – mruknęłam.
- Twoja matka to kawał egoistycznej suki – prychnął – Sama nie była święta. Skorumpowana glina i diler narkotyków na pół etatu – zaśmiał się.
- Mam to gdzieś – odparłam.
- Zabij ją, to przestanę cię nawiedzać – kusił.
- Słuchaj, wiem, że to tak nie działa – wstałam gwałtownie z ławki – Łazisz za mną, bo to wynik klątwy i jednym sposobem jest albo przemiana w wampira, albo zdjęcie uroku, z czego tu pierwsze jest łatwiejsze – dodałam – Mogę ci jednak przysiąc, że jak znajdę wyrodną mamusię, to gorzko pożałuje, że mnie porzuciła – syknęłam – A teraz idź stąd, bo nie mogę zebrać myśli – warknęłam ostro i zjawa się rozpłynęła. Schowałam zeszyt do torebki i usiłowałam wykombinować plan przekonania Marcela, niestety niczego nie wymyśliłam. Zrezygnowana udałam się w stronę bramy, mijając po drodze plac artystyczny. Malarze lubili tu wystawiać swoje dzieła, a ludzie mogli podziwiać ich prace. Moją uwagę przykuł jeden z pejzaży i stanęłam odwrócona plecami do dziwnie zamyślonego tłumu. Właśnie próbowałam dostrzec wizję autora, gdy do moich uszu doszły czyjeś słowa.
- Nie mogę uwierzyć, że coś takiego jest określane, jako piękne – zabrzmiał donośny, męski głos, okraszony wyraźnym, brytyjskim akcentem. Miałam wrażenie, że skądś go znam.
- Moim zdaniem, to niekonwencjonalna forma sztuki – wtrącił się ktoś, prawdopodobnie towarzysz pana krytyka.
- Z całym szacunkiem, drogi bracie, ale w dzisiejszych czasach wszystko może być uznane za sztukę – stwierdził ,,znawca'' – Co nie oznacza, że faktycznie nią jest – dodał.
- Mamy lepsze rzeczy do robienia, niż krytyka współczesnego malarstwa – westchnął ten drugi.
- Zaiste, ale możemy na chwilę skupić się na czymś innym, niż odzyskanie naszego miasta, nieprawdaż, bracie? - charakter tego zdania wzbudził we mnie niepokój. Ostrożnie odwróciłam głowę w stronę dwóch mężczyzn. Obaj przyglądali się dziełu w typie pop-art, aczkolwiek to wysoki blondyn żywo gestykulował, dając do zrozumienia, że gardzi czymś takim. Niezły, nadęty bałwan.
Z kolei zbudowany brunet, ubrany w dopasowany garnitur, wykazywał mniejsze zainteresowanie.
- Wolałbym jednak na piedestale postawić dobro naszej rodziny, aniżeli puste komentarze w stronę anonimowych twórców – elegancik chyba tracił nerwy – Chodź, Niklausie, czas nas nagli – mruknął brunet. Zaraz, zaraz. Niklausie?!
W sensie, że krytykujący ,,artysta'' to Klaus Mikaelson?! A ten drugi, to kto...
- Czas – prychnął blondyn – Mamy go aż za dużo, drogi Elijah – skomentował, a ja poczułam bezwład w nogach. Obaj oddalili się, a ja, udając zainteresowanie obrazem, rzuciłam okiem na ich twarze. W blondynie rozpoznałam mężczyznę, który mnie uratował przed napastnikiem...
Spanikowałam. Pierwotni byli w Nowym Orleanie i szykowali coś niedobrego. Chcą odzyskać miasto, czyli rezydencję też. To z kolei oznacza, że Marcel i ja jesteśmy zagrożeni...
Postanowiłam śledzić tych diabolicznych braci, co nie było zbyt rozsądne, ale nie miałam lepszego pomysłu. Pochwaliłam się w duchu, że miałam płaskie buty sportowe, zamiast obcasów, bo wtedy podążanie za nimi byłoby bez sensu. Szli dość szybko, a ja nie umiem biegać w szpilkach, czy koturnach. Czasami nie mogę w nich nawet normalnie chodzić, bo obcierają. Teraz moje szanse na zabawę w detektywa są zwiększone, bo praktycznie nie słychać jak podeszwa buta sunie po twardej powierzchni.
Serce waliło mi jak oszalałe, bo przecież wiele ryzykowałam, ale miałam plan. Dowiem się, co Mikaelsonowie kombinują i powiem wszystko Marcelowi. Może jak zobaczy, że jestem wobec niego lojalna, to zgodzi się oddać Sophie ciało Jane Anne?
Jeśli to nie zadziała, to powołam się na niebezpieczeństwo ze strony Pierwotnych i jako przykład obrony podam sojusz z czarownicami. Bo, coś trzeba zrobić, żeby niesławni Klaus i Elijah nam wszystkiego nie odebrali...
Bracia postanowili wstąpić do Rousseau i usiąść przy oknie. Wydawali się zrelaksowani i zaczęli między sobą dyskutować. Ze swojego zacienionego miejsca, miałam na tę dwójkę świetny punkt obserwacyjny i w miarę dobrze słyszałam ich rozmowę. Czy ja mam wrażenie, czy oni ,,zaczarowali'' całą klientelę, żeby nie podsłuchiwali? Też musiałam udawać ułomka, żeby nie spalić przykrywki.
- Nowy Orlean jest jeszcze piękniejszy niż dawniej – skomentował Klaus. Cholera jasna, czy moje serce musi tak głośno bić? - Wspaniale będzie go odzyskać – dodał.
- Nie zapominaj, bracie, że musimy najpierw obalić nowego władcę – zauważył Elijah. Jego sposób mowy był taki... dystyngowany.
- Owszem – zgodził się blondyn – Marcellus stworzył tutaj wspaniałe imperium – mruknął – Szkoda tylko, że zbudował swoje królestwo na naszej szkodzie – westchnął cynicznie. Z opowieści ciemnoskórego wiem, że Klaus jest wybitnym manipulantem i posługuje się sarkazmem, jak macierzystym językiem.
- Ja bym to raczej traktował jako zastąpienie – ocenił brunet – Nasz drogi podopieczny przejął władzę na czas naszej nieobecności. Teraz ją nam zwróci – mruknął, upijając łyk kawy. Robił to z prawdziwą klasą, co nie zmienia faktu, że do obu czułam pogardę. Może do hybrydy trochę mniej, bo w końcu mnie uratował, ale i tak za nimi nie przepadałam. Wpojono mi, że Pierwotnych należy unikać, albo się bać. Wtedy jest się bezpiecznym. Chyba...
- Nie sądzę, że zrobi to dobrowolnie – parsknął Klaus.
- Nie powiedziałem, że abdykuje z własnej woli – rzekł spokojnie Elijah.
- Wychowaliśmy go na swoje podobieństwo, drogi bracie – zauważyła hybryda – Będzie stawiał opór, może nawet dojdzie do rozlewu krwi – rozmarzył się.
- Nie obchodzą mnie konsekwencje – odparł wampir – Marcellus odebrał nam nasz dom i musi go oddać – obstawiał przy swoim – Bez względu na to, iloma ofiarami zaowocuje nasza konfrontacja – dodał, a ja o mało nie spadłam z kanapy. Zamówiona kawa nie mogła mi przejść przez gardło, a otwarty zeszyt w ogóle nie przyciągał mojej uwagi. Podstępni Mikaelsonowie knuli przeciwko Marcelowi, a ja byłam jedynym informatorem, ryzykującym, że ci bezwzględni bracia mnie przyłapią na podsłuchiwaniu...
- Zawsze podziwiałem twoje opanowanie – skomentował blondyn – Kiedy ja mówię o krwawej rzezi, momentami ponosi mnie ekscytacja – rzekł spokojnie.
- Miałem całe stulecia, żeby to zauważyć, Niklausie – odparł brunet, na co hybryda się zaśmiała.
- Czy nasza droga siostra, Rebekah, dołączy do nas? - spytał nagle młodszy brat.
No tak, jest przecież jeszcze siostra Mikaelson, piękna i niebezpieczna Rebekah. Kobieta, której Marcel nigdy nie przestał kochać. Przynajmniej tak mówił.
- Kazała przekazać, że cię nienawidzi – odpowiedział starszy.
- Czy jest to spowodowane tym, że wielokrotnie wbiłem jej sztylet i zamknąłem w trumnie? - głos Klausa był przesycony kąśliwą ironią.
- Prawdopodobnie – Elijah uśmiechnął się znacząco.
- I nie chciała zobaczyć swego ukochanego? - zakpiła hybryda.
- Przypominam, że to ty ich rozdzieliłeś – mruknął brunet.
- Dałem Marcelowi wybór – odparł Klaus – Jeśli zostawi moją siostrę, ofiaruję mu nieśmiertelność – dodał – Wybrał mądrze – mruknął zadowolony – A ja zrobiłem to po to, żeby ją chronić – syknął.
- Co nie zmienia faktu, że nasza siostra żywi do ciebie negatywne uczucia – westchnął wampir, wycierając usta chusteczką.
- Skoro mówimy o uczuciach, drogi bracie – zaczął blondyn – Jestem poruszony, że chcesz mi pomóc objąć władzę w Nowym Orleanie – mruknął – Z nas dwóch, to ja wolałem bawić się w króla – parsknął.
- Zaiste – skwitował Elijah – Moją misją jest znalezienie dla ciebie jakiegoś celu – dorzucił – A skoro posiadanie własnego imperium, w jakimś stopniu cię uszczęśliwia, to z przyjemnością przyłożę rękę do jego zbudowania – kąciki ust bruneta objawiły lekki uśmiech – Mam nadzieję, że jest to sposób na oczyszczenie twojej duszy, Niklausie – zakończył.
- Dziękuję, bracie, ale nie chodzi tylko o zwykłą władzę – mruknęła hybryda – Nasza rodzina zasługuje na powrót na szczyt, oraz bezapelacyjny szacunek – mówił dalej – Nowy Orlean należy do nas i to pewne, że go odzyskamy – powiedział stanowczo – Musimy tu zaprowadzić porządek, bo wiele rzeczy się zmieniło – dodał.
- Mianowicie? - spytał wampir.
- Doszły mnie słuchy, że życie mieszkańców zależy od humoru umarłych czarowników. Przecież to niedorzeczne! - prychnął.
- Skupmy się na głównym problemie – westchnął brunet – Zewsząd czyhają na nas wrogowie, chcący nas zabić – mruknął spokojnie, jakby go to nie ruszało – Ostrze Papy Tundy zaginęło, a kołek z białego dębu był widziany właśnie w Nowym Orleanie – dodał.
- Zanim przystąpimy do rozwiązywania jednego z tych problemów, proponuję małą przekąskę – zaśmiał się.
- W istocie – zgodził się Elijah – Pragnienie krwi daje o sobie znać, a wiele osób tutaj pachnie wytrawną 0Rh+ - dodał.
- Twój gust się trochę pogorszył na przestrzeni wieków – hybryda parsknęła śmiechem.
- Nie dbam o twoją opinię – odparł brunet, podszedł do jakiejś kobiety i wbił kły w jej szyję.
- Nie zaczynaj uczty beze mnie – warknął Klaus, odsłaniając oblicze bestii i wgryzł się w jakiegoś mężczyznę.
Colline, uciekaj stąd, zanim zostaniesz pokarmem dla Pierwotnych...
Mikaelsonowie weszli w głąb pubu i spijali krew z zahipnotyzowanych ludzi, a mnie kompletnie sparaliżowało. Na co dzień przebywałam z wampirami i wiedziałam, że z ich strony mi nic nie grozi, ale to nie byli zwyczajni krwiopijcy, tylko Pierwotni. Bezwzględni, nienasyceni i zabójczy. Musiałam uciekać, nim zauważą moją obecność...
Korzystając z okazji, że bracia byli zajęci mordowaniem innych, cichutko zeszłam z kanapy i wycofałam się w stronę wyjścia. Już chwytałam za klamkę od drzwi, gdy drogę zastąpił mi Elijah...
- Panienka nie zostanie dłużej? - uśmiechnął się znacząco, a mój wzrok przykuła posoka spływająca po jego brodzie.
- Spieszę się – przełknęłam nerwowo ślinę.
- Tylko jedną chwilkę – brunet obnażył kły i wpił się w moją szyję. Nie wiem czemu, ale ból dość szybko ustąpił dziwnemu uczuciu otępienia.
- Zawierasz znajomości bez mojego udziału? - Klaus udał obrażonego i usłyszałam jego zbliżające się kroki.
Pierwotny odsunął się ode mnie, wyciągając kły spod mojej skóry.
- Nie krępuj się – rzucił brunet, odgarniając moje włosy na drugą stronę i odkrywając w ten sposób inną część szyi. Hybryda skomentowała to śmiechem i zatopiła swe zęby. Znowu poczułam mieszaninę palącego bólu i odrętwienia. Blondyn pił ze mnie o wiele dłużej, niż jego brat. Można powiedzieć, że czuł się nienasycony, a im więcej krwi ze mnie wysysał, tym bardziej byłam osłabiona...
- Wyborny smak – stwierdził Klaus, oblizując się po konsumpcji moich płynów.
- Polemizowałbym – rzucił Elijah.
- Nie znasz się – skomentowała hybryda, a ja straciłam równowagę, opadając na Pierwotnego, który w porę mnie złapał. Miałam przed oczami dziwne mroczki, ale wciąż byłam przytomna. Morzył mnie sen, ale nic dziwnego, skoro Klaus i Elijah Mikaelsonowie zrobili sobie ze mnie przekąskę...
- Niklaus, zostaw dziewczynę i chodź – zarządził brunet, ale słyszałam jego głos jak przez mgłę.
- Właśnie pożywiłem się dziewczyną, którą wczoraj ocaliłem przed atakiem napastnika – odparł blondyn, brzmiąc na zaniepokojonego.
- Nic jej nie będzie, nie wypiliśmy całej krwi – odparł Elijah.
- Nie o to chodzi – warknęła hybryda – Znowu muszę użyć perswazji, żeby niczego nie pamiętała – westchnął.
- To się pospiesz – mruknął wampir, a moje oczy zetknęły się z odurzającym spojrzeniem Klausa. Po raz drugi nie miał pojęcia, że hipnoza na mnie nie zadziała.
Blondyn położył mnie ostrożnie na ziemi i razem z bratem, rozpłynęli się w powietrzu.
Po kilku minutach leżenia, wstałam ociężale, przytrzymując się krzeseł i stanęłam na drżących nogach. Zakryłam włosami ślady ugryzień i niespiesznie opuściłam Rousseau. Wolałam nie być tam obecna, kiedy ktoś znajdzie... A zaraz, nie widzę żadnych ciał...
Chwiejnym krokiem doszłam wreszcie do rezydencji. Na zewnątrz kręcili się podwładni Marcela, którzy natychmiast go zawołali, gdy przekroczyłam próg.
- Colline, gdzieś ty znowu była? - ciemnoskóry wyskoczył z nową porcją wyrzutów, ale zamilkł, gdy zauważył mój stan. Musiałam wyglądać wyjątkowo źle – Co ci się stało, Col – chwycił mnie obiema dłońmi za twarz – Collie, spójrz na mnie! - denerwował się, dokonując oględzin.
- Chyba zostałam przekąską wampirów... - jęknęłam słabo, przechylając się w stronę czarnookiego. Marcel natychmiast mnie złapał.
- Co?! - oburzył się – Którzy to?! Zabiję ich – warknął groźnie, przejeżdżając wzrokiem po zdezorientowanych krwiopijcach.
- To nie oni – odparłam – To Pierwotni... - dodałam jeszcze i straciłam przytomność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top