✞Rozdział 13✞

Przez dłuższy czas patrzyłam się tępo w okno, udając, że nie zrozumiałam pytania. Elijah nie pospieszał. Wpatrywał się spokojnie w moją twarz, popijając kawę i zachowując przy tym klasę godną księcia.

Nie zapomniałam, że Pierwotny wciąż pozostaje moim wrogiem. Razem ze swoim braciszkiem psychopatą planują wyrzucić mnie z miejsca, które od kilku lat jest moim domem. Chcą również odebrać Marcelowi władzę i to wszystko, na co tak ciężko pracował przez długi czas. Razem osiągnęliśmy szacunek i respekt. Pomimo swej śmiertelności, jestem poważana i traktowana na równi. To sprawia, że czuję się wyjątkowo i swobodnie.

Przywykłam do takiego życia. Uwielbiam budzić się w tej królewskiej sypialni, otwierać drzwi balkonowe i wdychać rześkie, poranne powietrze. Kochałam każdy zakątek tej wspaniałej rezydencji.

Czy naprawdę miałam to wszystko stracić, tylko dlatego, że do miasta wróciła rodzina wampirów, która kiedyś wzbudzała trwogę jego mieszkańców? Pokornie oddać im to, na co z czarnookim tak ciężko pracowaliśmy?

Nikt nie powiedział, że było łatwo zbudować pozycję społeczną. Nikt tego nigdy nie powiedział...

Bałam się nie tylko o utratę domu. Znałam legendy o Mikaelsonach. Wiedziałam, że potrafią być bezwzględni. W każdej chwili mogliby zabić Marcela i odebrać mi jedyną, najbliższą osobę na tej planecie...

Znowu poczułam to dziwne ukłucie w sercu. Ostatnio nie było między nami najlepiej, a w takich chwilach jak powrót tych bestii, powinniśmy się wspierać, solidaryzować...

- Więc, Colline? - z zamyśleń wyrwał mnie głos wampira. Drgnęłam odruchowo i popatrzyłam na niego niepewnie – Co cię łączy z Sophie Deveraux? - powtórzył swoje pytanie.

- A co, jeśli nie odpowiem? - syknęłam, na co brunet uśmiechnął się lekko.

- Wtedy zastosuję bardzo przydatną sztuczkę, zwaną perswazją – odparł spokojnie.

- Proszę bardzo – zakpiłam – Piję werbenę, jakbyś zapomniał – dodałam oschle.

- Jak na tysiącletniego wampira, moja pamięć jest w najlepszym porządku – mruknął – Pamiętam, że zażywasz werbenę – popatrzył na mnie przenikliwie – A mówił ci już ktoś, że można ją z człowieka usunąć? - zagaił. Sparaliżowało moje kończyny.

- Owszem – ucięłam sucho, zerkając pobieżnie na czerwony lakier na moich paznokciach – Mam szczęście, że przyjaźnię się z kimś, kto żył z wami tak długi czas – popatrzyłam na bruneta obojętnie – Dzięki temu znam trochę waszych sztuczek – syknęłam.

- Jestem pod wrażeniem - Elijah wyciągnął jakąś jedwabną chustkę i wytarł dłonie – Usunięcie werbeny z ciała człowieka to dość bolesny zabieg, ale osoby, które nie chcą mówić, wybierają tę gorszą opcję świadomie – westchnął.

- Na którą torturę się załapię? - posłałam mu lekki uśmiech – Masz większe ograniczenie co do kreatywności, bo moje ludzkie ciało zbyt wiele nie wytrzyma, a muszę pozostać żywa. Pamiętaj – rzekłam spokojnie, zakładając nogę na nogę.

- Skąd w ogóle pomysł, że zamierzam cię torturować? - spytał łagodnie.

- Przecież dobrowolnie ci niczego nie powiem – prychnęłam – Poza tym, nawet gdybyś zastosował wobec mnie przemoc fizyczną, czy tam psychiczną, nie dowiesz się niczego ciekawego, Elijah – zacisnęłam wargi w wąską kreskę.

- Posłuchaj, Colline – zaśmiał się – Na ogół lubię pastwić się nad słabszymi dla zabawy – rzekł spokojnym głosem – Czy tego chcę, czy nie, nie jestem tym dobrym bratem – dodał – Mogę wznieść się na wyżyny niebywałego okrucieństwa i chociaż ciężko to czasami przyznać, niewiele mnie różni od Nika – zakończył.

- Kapuję – przewróciłam oczami – Ty też potrafisz być zabójczy – rzuciłam.

- W istocie – kiwnął głową – Aczkolwiek wolałbym uniknąć sytuacji, w której musiałbym cię torturować – spojrzał na mnie uważnie.

- Może obejdzie się bez tego – westchnęłam – Zapewniam cię, że o czymkolwiek rozmawiałam z Sophie, w żadnym aspekcie nie dotyczy to waszej rodziny – powiedziałam stanowczo – Zresztą, nawet gdyby dotyczyło, nie spiskowałabym z nią tutaj, zważywszy, że mogłabym się natknąć na któregoś z was – dodałam, a mój głos brzmiał wyjątkowo pewnie. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, że to zasługa bourbona. Z drugiej strony, to smutne, że potrafię normalnie rozmawiać z Mikaelsonami tylko, jak jestem pod wpływem alkoholu...

- Rzeczywiście – mruknął wampir – To by było...

- Głupie – weszłam mu w słowo.

- Właśnie – poparł mnie. W tym samym momencie, kelnerka przyniosła moją kawę. Zdziwiło mnie, kiedy Pierwotny zdążył ją zamówić. Prawdopodobnie wtedy, kiedy patrzyłam niemrawo w okno i zastanawiałam się nad odpowiedzią.

Wsypałam dwie łyżeczki cukru, zamieszałam i upiłam łyk. Smak wydawał się znajomy.

- Elijah – zerknęłam uważnie na mężczyznę – To najdroższa kawa w Rousseau's – dodałam półszeptem.

- I co w związku z tym? - odparł lekko.

- Wykosztujesz się... - zaczęłam, ale mi przerwał.

- Bynajmniej, panno Bellworte – odrzekł – Nigdy nie miałem problemu z pieniędzmi, poza tym, nie pozwolę, żeby kobieta w moim towarzystwie raczyła się taniościami – dodał.

- To miłe, ale czuję się niezręcznie – spuściłam wzrok. Po co Elijah miałby mi kupować najdroższą kawę? To nie miało sensu.

- Widzę, że nie jesteś przyzwyczajona do dżentelmeńskiej szarmanckości – zauważył – Coś podobnego – nie krył swego zdziwienia.

- Może i żyję teraz niczym księżniczka, ale nie lubię tego wykorzystywać – mruknęłam.

- Mimo to, poznajesz smak tej kawy – stwierdził.

- To prawda – przyznałam mu rację – Kiedyś ją kupiłam, żeby przekonać się, czy cena idzie w parze z jakością – dodałam.

- Młoda dama nie powinna czuć skrępowania, kiedy mężczyzna oferuje jej najdroższe specjały w danym miejscu – uśmiechnął się krzywo, a ja zastanawiałam się, co mnie bardziej onieśmiela. Jego maniery, a może urok?

- Nie mam na to wpływu – ucięłam i zaczęłam popijać idealnie przyrządzoną Latte Macchiato.

- Jesteś skromna, Colline – rzekł nagle – To rzadko spotykana cecha u tak młodej przedstawicielki płci pięknej – dodał.

- Czy to był komplement? - rzuciłam niepewnie.

- W rzeczy samej – odparł z uśmiechem – Jesteś intrygującą i wydawałoby się zwyczajną dziewczyną, prawda? - spytał.

- Chyba tak – zmarszczyłam brwi.

- Niestety, właśnie dlatego użyłem zwrotu ,,wydawałoby się'' – mruknął.

- Do czego zmierzasz? - mój głos ozdobił lekki chłód.

- Niklaus ma rację i trzeba ci się baczniej przyjrzeć – omiótł mnie uważnym wzrokiem.

- Przyjrzeć? - zakpiłam, przygryzając dolną wargę – Niklaus regularnie mnie nachodzi – dodałam z niezadowoleniem.

- Istotnie – potwierdził, a ja osłupiałam.

- Wiedziałeś o tym? - syknęłam.

- Cokolwiek sobie myślisz, panno Bellworte, wciąż pozostajemy wrogami – posłał mi bezczelny uśmiech – A wrogów należy trzymać blisko – zakończył. Nie mogłam się powstrzymać. Zachichotałam jak idiotka.

- Żyjecie od tysiąca lat, a my w dwudziestym pierwszym wieku mamy takie ładne określenie na prześladowanie – wydęłam usta, oblizując łyżeczkę – Stalking – wyeksponowałam język, wypowiadając to słowo.

- Brzmi soczyście – skomentował.

- I to jak – prychnęłam – Nie życzę sobie, żebyś ty, albo Klaus wchodzili mi w drogę, rozumiesz? - warknęłam.

- Naprawdę uważasz, że masz nad nami przewagę? - wzrok miał drwiący.

- Nie chcę mieć nad wami przewagi – przewróciłam oczami – Chcę świętego spokoju – syknęłam – Przez tydzień moje życie nie oscylowało wokół Mikaelsonów, a teraz to wszystko trafia szlag – przestałam panować nad emocjami – Cholera, dlaczego mnie to spotyka? - wypiłam kawę do końca, odstawiając nieco gwałtownie filiżankę na talerzyk.

- Moja droga. Takie słownictwo nie powinno wypływać z ust kobiety – zwrócił mi uwagę.

- Kim ty jesteś, żeby mi mówić, co powinnam, a co nie? - spiorunowałam wampira wzrokiem – Jeśli jeszcze raz natknę się na jakiegokolwiek Pierwotnego, dopilnuję, żeby Marcel potraktował wasz powrót w dość niemiły sposób – uśmiechnęłam się jadowicie.

- Nie wątpię, panno Bellworte – moje słowa nie zrobiły na nim wrażenia.

- Jak ja was nienawidzę... - warknęłam, wstając gwałtownie z kanapy, zgarniając torebkę i niemalże rzucając się na drzwi. Dopiero gdy znalazłam się poza lokalem, moje nerwy puściły. Założyłam okulary, zarzuciłam torebkę na ramię i swobodnym krokiem udałam się wzdłuż chodnika, prowadzącego do Francuskiej Dzielnicy.

Po drodze przywitałam się z kilkoma znajomymi twarzami i zaczęłam rozmyślać, jak spędzić resztę dnia. Mogłabym iść pobiegać, pomimo tego, że miałam już dzisiaj z tym styczność. Cokolwiek wymyślę, przecież nie zamknę się w czterech ścianach! Tak właściwie, to plan zakładający upicie się w samotności jest bardzo zły.

I tak już jestem lekko wstawiona, wczorajsze piwo ciągle jeszcze krąży w moim krwiobiegu. Nie mogę chlać za każdym razem, kiedy coś idzie nie po mojej myśli. To przecież krok od alkoholizmu...

Moje rozmyślania i tak przerwał dźwięk telefonu.

- Marcel, miałeś mi dać swobodę – zaczęłam swobodnie – Poza tym, mówiłam ci, że ten debil McCormack wymyślił test sprawnościowy w sobotę – nie dałam mu dojść do słowa.

- Wyluzuj się, Col – westchnął – Nie dzwonię, żeby cię kontrolować – dodał – Właściwie, chciałbym cię o coś prosić – bąknął.

- Coś się stało? - przystanęłam, marszcząc brwi.

- Po prostu przyjdź do kościoła św. Anny – poprosił.

- Gdzie to niby jest? - prychnęłam, wyraźnie zła, że moje plany nie dojdą do skutku.

- Nigdy tam nie byłaś? - zdziwił się.

- Odwróciłam się od Boga – zacytowałam słowa Lauren.

- Nie wnikam – uciął – To Rumour Street 12. Kojarzysz? - spytał.

- Tia – burknęłam.

- Czekam – odparł i się rozłączył.

- Rzucaj wszystko, twoje plany są nieważne – burknęłam pod nosem – Nawet nie masz co liczyć na głupie pytanie w stylu, hej Collie, masz może czas? - zirytowana zmieniłam kierunek spaceru. Żeby dostać się na Rumour Street 12, powinnam wziąć tramwaj, bo to spory kawałek drogi stąd. Najpierw muszę jednak pójść na przystanek i żywić nadzieję, że linia 64 ma akurat w zanadrzu pokonać właściwą trasę. Nowy Orlean bywa strasznie zatłoczony, zwłaszcza w weekendy. Każdy szanujący się mieszkaniec nie jeździ pojazdami szynowymi w takie godziny szczytu, szczególnie, jeśli nie ma ochoty gnieździć się jak sardynka w puszce...

Mało tego. Najbliższy przystanek jest kilka przecznic stąd, co gorsza, będę musiała przejść obok Rousseau's. Mam nadzieję, że Elijahy już tam nie ma...

Ten skwar drażnił mnie coraz bardziej. Wstąpiłam po drodze do sklepu i kupiłam sobie loda na patyku. Może on odwróci moją uwagę od lejącego się z nieba żaru.

Poczułam nieprzyjemny dreszcz, kiedy zbliżałam się do Rousseau's. Przez tę szatańską dwójkę, to miejsce będzie mi się źle kojarzyć. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć Cami. Tak to by może zrozumiała, dlaczego unikam zbyt częstych wypadów do tego lokalu.

Odepchnęłam od siebie jakiegokolwiek myśli związane z Mikaelsonami i przeszłam pewnym krokiem obok przezroczystego okna, za którym oczywiście wciąż siedział Elijah. Mało tego! Nie był sam, bo towarzyszył mu Klaus, Kol i jakaś atrakcyjna blondynka. Podejrzewam, że to była Rebekah.

Czyżbym była świadkiem narady rodzinnej Pierwotnych? Jeśli tak, to prawdziwe kłopoty dopiero się zaczną...

Muszę jak najszybciej stać się wampirem...

Usiadłam na ławce na przystanku i czekałam na tramwaj, który według rozkładu, miał się pojawić za kilkanaście minut. Z każdą sekundą, spędzaną w niebezpiecznym pobliżu tej rodzinki psychopatów, nachodziła mnie refleksja, że może lepiej byłoby iść z buta, zamiast czekać tutaj w upale i narażać się na zagrożenie...

Jak mijałam szybę, poczułam na sobie wzrok wszystkich. Elijah musiał mnie rozpoznać, podobnie jak reszta jego rodzeństwa.

Siedziałam jak sparaliżowana, jedząc tylko tego loda i zerkając na boki, czy któremuś z Mikaelsonów nie przyszło do głowy tu podejść. Popadałam w paranoję, serce działało na przyspieszeniu.

- Colline, weź się w garść – syknęłam do siebie – Nie możesz przecież cały czas żyć w strachu – dodałam, słysząc swój nierównomierny oddech.

- Jak to nie? - przed oczami zamajaczyła mi sylwetka ojca – Jak jest się słabą, tchórzliwą kurwą, to zawsze będzie się żyło w strachu – zaśmiał się szyderczo.

- Spierdalaj – warknęłam pod nosem.

- Dalej wierzysz w to, że przemiana w żywiącego się krwią trupa coś ci da? - prychnął.

- To to tylko wierzchołek góry lodowej – parsknęłam – Muszę jeszcze znaleźć sposób, żeby zejść do piekła i pozbyć się twojej duszy – posłałam zjawie szeroki uśmieszek – Wtedy przestaniesz istnieć na zawsze – dodałam obojętnie.

- Nigdy ci się to nie uda – warknął.

- Udało mi się ciebie zabić, śmieciu – zachichotałam sukowato – To już połowa sukcesu.

- Po co te nerwy – głos ducha złagodniał – Przecież nie musimy na siebie warczeć, Collie... - zaczął ugodowo.

- Pardon? - prychnęłam – Jak mnie nazwałeś? - wydęłam usta – Teraz przegiąłeś. Nie masz prawa mnie nazywać w ten sposób – syknęłam – Zjeżdżaj – ścisnęłam w dłoni Krwawy Cierń. Upiór krzyknął żałośnie i jego postać rozwiała się niczym mgła.

- Dobrze, że nikogo nie ma na tym przystanku poza mną – westchnęłam, wyrzucając patyczek po lodzie do kosza – Zamknęliby mnie w ośrodku dla chorych umysłowo – dodałam smętnie, gdy na horyzoncie zobaczyłam tramwaj numer 8. Mogę nim podjechać na plac św. Jakuba, a potem przejść przez park. Stamtąd już tylko rzut beretem do Rumour Street i kościoła św. Anny. Na pewno będę szybciej, niż jakbym miała czekać te kilkanaście minut na 64.

Wychyliłam się do przodu, by nie zrywać się niepotrzebnie z miejsca i powoli wstałam, obciągając spódniczkę w dół. Nagle poczułam czyjąś dłoń na ramieniu i odskoczyłam jak oparzona, omal nie spadając na szyny.

- To ty – stał przede mną Kol Mikaelson i taksował wzrokiem od stóp od głów.

- Co ja? - warknęłam niemiło.

- Dziewczyna z klubu – uśmiechnął się bezczelnie.

- No i co z tego? - prychnęłam, zakładając ręce na siebie.

- Nie pamiętasz mnie, skarbie? - zaśmiał się.

- Słuchaj, nie jesteś jednym kolesiem, z którym całowałam się na imprezie – odwróciłam się bokiem do szatyna, wypatrując tramwaju. Stał na światłach.

- Nie wątpię, że masz branie – rzucił, a ja spojrzałam na niego z pogardą – Szczególnie, jeśli zakładasz takie ciuszki, każdy zdrowy facet zgłupieje – dodał, obrzucając moje odkryte nogi spojrzeniem.

- Skończyłeś? - zakpiłam.

- Czemu wczoraj uciekłaś, Colline? - mruknął, a mnie sparaliżowało na dźwięk mojego imienia.

- Skąd wiesz, jak się nazywam? - syknęłam.

- Twoje imię krąży między moim rodzeństwem – wyjaśnił – Ty zapewne też znasz moje, racja? - uniósł brwi.

- I co ci da ta informacja, Kol? - podeszłam do szatyna i uśmiechnęłam się jadowicie – Co to zmieni?

- Bardzo dużo – odparł z zadowoleniem – Bo wiesz, nie spodziewałbym się, że dziewczyna, którą mamy przekabacić na swoją stronę, jest jednocześnie tą gorącą laską z wczorajszej imprezy – zaśmiał się – Teraz będzie to dużo prostsze – dodał.

- Rozczaruję cię, Kol – parsknęłam – Ale właśnie znienawidziłam waszą rodzinę dwa razy bardziej – przechyliłam głowę na bok – Druga sprawa, właśnie jedzie mój tramwaj i nie zamierzam dłużej marnować tlenu na rozmowę z tobą – dodałam, odchodząc kilka kroków.

- Przestań, skarbie – mruknął – Chociaż, ja też wolałbym marnować z tobą czas w inny sposób... - posłał mi przebiegły uśmiech.

- Marzenia ściętej głowy – prychnęłam.

- Da się zrobić – rzucił – Interesuje cię coś szczególnego? - zagaił.

- Tak. Przynieś mi swoją – warknęłam.

- No co ty, kotuś. Wtedy będę martwy.

- Dokładnie – syknęłam, wsiadając do tramwaju, który właśnie nadjechał.

Kupiłam bilet, skasowałam go i zajęłam miejsce przy oknie. Kogo jeszcze z Mikaelsonów będę miała nieprzyjemność spotkać? Ten dzień robi się coraz gorszy...

Podróż nie zajęła długo, w dość przystępnym czasie znalazłam się na placu św. Jakuba. Teraz pozostało tylko przejść przez park, dowiedzieć się czego chce Marcel, zrobić to, a potem wrócić do domu i autentycznie zamknąć się w pokoju z piersiówką...

Na szczęście, obyło się bez nagłych spotkań z Pierwotnymi. Gdybym miała zgadywać, w następnej kolejności to Klaus mi wejdzie w drogę. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie...

Pchnęłam wielkie drzwi kościoła, odwiązując koszulkę i naciągając ją na spódniczkę. Obowiązują jakieś zasady, a mój strój był, jak to się mówi... gorszący, jak na takie okoliczności.

Nie chciałam krzyczeć w takim miejscu, więc wysłałam Marcelowi SMSa, że już jestem. Niecałą minutę później, czarnooki stanął przede mną, uśmiechając się lekko.

- Collie – Gerard rozłożył ramiona, więc zrobiłam to samo i nasze ciała scalił uścisk.

- Hej, Marc, co się stało? - zapytałam, kiedy już przestał mnie obejmować.

- Chciałbym, żebyś kogoś poznała – powiedział spokojnie.

- Wiesz, że nie jestem specjalnie reli... - zaczęłam, ale mnie uprzedził.

- Nie o tym mówię – parsknął – To ktoś dla mnie ważny, tak samo jak ty.

- Aha – poczułam lekkie ukłucie zazdrości. Zawsze ja byłam dla niego najważniejsza, a teraz, jest ktoś jeszcze...

- Zależy mi na tym, żebyście się dogadały – mruknął.

- Kto to jest? - nie brzmiałam zbyt sympatycznie.

- Sama zobaczysz – odparł i zaprowadził mnie na strych kościoła.

- Zaczynam się trochę bać – skomentowałam, gdy oboje stanęliśmy przed drewnianymi drzwiami.

- Spokojnie – uspokoił mnie i złapał za klamkę – D? - zawołał – Jesteś? Mam dla ciebie towarzystwo – rzucił.

- Chcesz mnie wrobić w niańczenie jakiegoś dziecka? - nie kryłam swojej irytacji.

- Col, bądź miła. Bardzo mi zależy – powiedział, jakby drugie zdanie miało rozwiązać wszystkie problemy.

- Nie ma nic za darmo – syknęłam.

- Nie sądziłem, że będzie łatwo – westchnął – Co chcesz? Ciuchy? Kosmetyki? Biżuterię? - wyliczał.

- Nie jestem materialistką – oburzyłam się – Już ja coś wymyślę, o to bądź spokojny – dodałam cierpko. Marcel skomentował to westchnięciem.

- Jasne – burknął – Davina? - zawołał, a mi zabłysły oczy.

- Przepraszam, spałam – usłyszałam delikatny, dziewczęcy głos, który należał do niskiej szatynki o krągłej, rumianej twarzy. Więc to jest Davina Claire...

- Nie szkodzi – odparł ciemnoskóry – Poznaj Colline – rzekł łagodnie.

- Tę Colline? Twoją Colline? - dopytywała dziewczyna.

- Co rozumiesz, przez ,,twoją Colline''? - zwróciłam się do mężczyzny.

- Nie łap mnie za słówka, Col – odparł.

- Cześć, miło mi cię poznać – czarownica podeszła kilka kroków, uśmiechając się przyjaźnie. Rzuciłam okiem na jej strój. Delikatna, biała sukienka, zakrywająca kolana. Ona musi być ode mnie o kilka lat młodsza – Marcel dużo mi o tobie opowiadał – dodała, nagle, wyrywając mnie ze stanu zamyślenia.

- Tak? - uniosłam brwi – Mi o tobie słowem nie wspomniał – spojrzałam oskarżycielsko na Gerarda.

- Domyślam się, ale to ze względów bezpieczeństwa – odparła – Jak widzisz, jestem nastoletnią wiedźmą, która mieszka na dachu kościoła, bo włada potężną mocą, której nie potrafi okiełznać – westchnęła.

- Przerąbane – skomentowałam.

- Nie masz pojęcia – poparła mnie.

- To co? Pogadacie ze sobą? - mruknął Marcel – Davina czuje się trochę samotna...

- Bo ją więzisz na strychu, geniuszu – wtrąciłam.

- Robię to po to, żeby ją chronić – syknął.

- A przed czym? - prychnęłam.

- Jestem czarownicą ze żniw – wyjaśniła Davina – Zamiast umrzeć, wchłonęłam moc innych wybranych dziewczyn, a sabat nie może teraz przejąć magii przodków, bo żniwa nie zostały ukończone – zakończyła.

- Teraz już rozumiesz? - spytał czarnooki – Wiedźmy chcą ją zabić, żeby zwiększyć moc.

- Ja nie mogę znieść przymusowego trzymania mnie w domu – odrzekłam – Myślisz, że Davina się nie skarży?

- Nie będę o tym dyskutował – mruknął i wyszedł wampirzym tempem.

- Debil – mruknęłam pod nosem.

- Bywa nadopiekuńczy – westchnęła wiedźma.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, że on cię tu więzi? - rzuciłam, siadając w jakimś fotelu.

- Mówi, że to dla mojego dobra – odparła, przysuwając pufę bliżej mnie.

- Więc, ty jesteś Davina Claire – spojrzałam na dziewczynę.

- Słyszałaś o mnie? - zmarszczyła czoło.

- Twoje imię parę razy obiło mi się o uszy – mruknęłam – Czyli, z tego co zrozumiałam, posłano cię na pewną śmierć, żeby złożyć ofiarę dla przodków? - zapytałam, udając, że słyszę o tym wszystkim pierwszy raz.

- Dokładnie – kiwnęła głową – Rytuał został przerwany, a wiedźmy nie dostały nowej mocy.

- Dysponujesz mocą swoją i trzech innych czarownic? - dociekałam.

- Tak. Nie mogę nad nią zapanować. Jest zbyt silna – odpowiedziała.

- Czy Marcel trzyma cię tu tylko dla twojego bezpieczeństwa? - spytałam. Davina spuściła wzrok.

- Nie – wypaliła.

- A w jakim celu? - byłam zaintrygowana.

- Nie wiem, czy mogę ci ufać.

- Jasne, że możesz – użyłam nieco łagodniejszego głosu – Marcel nie ma pojęcia o moim życiu, bo mu się nie zwierzam – zapewniłam ją.

- Nie jestem pewna...

- Ej. Mamy się bliżej poznać, tak? - wiedźma popatrzyła na mnie nieśmiało – Więc, dobrym tematem na przełamanie lodów, jest chociażby to, dlaczego Marcel ukrywa cię przed światem – rzuciłam.

- Ale... - zawahała się – Obiecaj, że nikomu nie powiesz – jej głos był dość poważny.

- Masz moje słowo – przyłożyłam dłoń do serca.

- Potrafię wyczuć magię innych czarownic – powiedziała – Dzięki moim zdolnościom, Marcel ma nad nimi pełną kontrolę – dodała.

- A to podstępna szuja – wymsknęło mi się – Więc tak inwigiluje wiedźmy z Francuskiej Dzielnicy – pokręciłam głową z niedowierzaniem – Wykorzystuje cię – przeniosłam swój wzrok na Davinę.

- Być może, ale dba o mnie – mruknęła.

- Nie daj sobie zamydlić oczu – prychnęłam – Jesteś w jego rękach narzędziem. Bez ciebie nie miałby takiej władzy – dodałam.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - pisnęła.

- Jak to co? - otworzyłam szeroko usta – Nie dość, że zamyka cię na strychu jakiegoś kościoła, to wykorzystuje twój dar do własnych celów! - podniosłam głos – Davina, ty powinnaś chodzić do szkoły, spotykać się z rówieśnikami i wieść normalne życie nastolatki – wypaliłam.

- Nie jestem normalna – skwitowała.

- Mówisz tak, bo Marcel ci to powiedział? - zakpiłam – Ile razy dziennie chcesz opuścić to więzienie? - rozłożyłam ręce na boki – Tak szczerze?

- Myślę o tym co sekundę – przyznała.

- No właśnie – klasnęłam w dłonie – Ja wiem, co czujesz – dodałam.

- Naprawdę? - nie dowierzała.

- Tak. Mnie też uwielbia więzić w domu i usprawiedliwiać to troską – prychnęłam – Musisz zerwać łańcuchy.

- Teraz?

- Nie od razu – rzuciłam – Ale nikt jeszcze nie umarł od małego buntu – zaśmiałam się złowieszczo.

- Co masz na myśli, Colline? - wiedźmie chyba spodobał się mój pomysł, bo jej usta prezentowały lekki, aczkolwiek zadziorny uśmieszek.

- Widzisz – założyłam nogę na nogę – Ja też mam pewien sekret, o którym nikt nie powinien wiedzieć – zaczęłam.

- Zdradzisz mi go? - spytała.

- A nie wygadasz nikomu? - łypnęłam na nią podejrzliwie.

- Przysięgam – przyłożyła dłoń do serca.

- Moim marzeniem od wielu lat jest zostanie wampirem – mruknęłam.

- Marcel coś o tym wspominał – wtrąciła.

- Właśnie – uśmiechnęłam się – Moja determinacja zawiodła mnie tak daleko, że postanowiłam wziąć udział w pewnym ryzykownym rytuale, wiążącym się nie tylko z przemianą w krwiopijcę, ale i stworzeniem własnej linii – kontynuowałam.

- Eliksir wampiryzmu? - zgadywała.

- Skąd o tym wiesz? - przestraszyłam się.

- Jestem czarownicą – wzruszyła ramionami.

- No tak – puknęłam się w czoło – Pewna czarownica ma mi pomóc w metamorfozie i tutaj pada prośba do ciebie – złączyłam dłonie – Czy mogłabyś rzucić zaklęcie maskujące na niejaką Sophie Deveraux, na czas ceremonii? - spytałam.

- Żeby Marcel wam nie przeszkodził – dopowiedziała.

- Dokładnie! - klasnęłam w dłonie – Obiecuję, że w podzięce wyrwę cię ze szponów tejże niewoli – kusiłam.

- Już zapomniałam, jak to jest żyć – westchnęła smutno.

- A czyja to wina? - podjudzałam ją – Marcela – syknęłam – Dziewczyna w twoim wieku ma prawo korzystać z uroków młodości – dodałam – A nie siedzieć w zamknięciu...

- Chyba masz rację.

- Oczywiście, że mam, Davina – mruknęłam – Oprowadzę cię po najlepszych zakątkach Nowego Orleanu, ale dla bezpieczeństwa powinnam być nieśmiertelną, krwiożerczą istotą. Chyba rozumiesz o czym mówię?

- Tak – zaśmiała się.

- Laski muszą się trzymać razem – dodałam – Spytam tylko, ile właściwie masz lat?

- Szesnaście – odparła, a mną targnęło odruchowo. Była w tym samym wieku, co ja, gdy to wszystko się zaczęło.

- Wolno ci pić alkohol? - mruknęłam.

- Nigdy nie piłam – odparła.

- Aha – skomentowałam, wyciągając piersiówkę i upijając łyk. Intensywny smak trochę pobudził mój mózg.

- Co to jest? - spytała z ciekawością.

- Bourbon – rzuciłam – Dałabym ci, ale chyba jeszcze nie możesz – powiedziałam, wychylając kolejny raz.

- Kiedy miałabym rzucić zaklęcie maskujące? - zapytała nagle.

- Dałabym ci znać – odparłam, obracając się na fotelu bokiem – Muszę wszystko dopiąć na ostatni guzik – dodałam.

- Opowiedz mi coś o sobie, Colline – poprosiła.

- Nooo, a co chcesz wiedzieć? - bąknęłam, pijąc alkohol.

- Jak poznałaś Marcela?

- Em, myślałam, że to akurat ci powiedział – burknęłam.

- Mówił, że znalazł cię w lesie, ale nie powiedział w jakich okolicznościach.

- Aha – wypuściłam powietrze z ust i zakręciłam piersiówkę, chowając ją do torebki – No, ta historia nie jest zbyt wesoła – zaczęłam, opierając dłonie na brzuchu. Półleżałam na tym fotelu, a nogi wystawały poza podłokietnik.

- Chcę ją usłyszeć – zaciekawiła się.

- Dobra, ale przyrzeknij, że nigdy nie powiesz nikomu, że znasz szczegóły – zastrzegłam – Zwłaszcza Marcelowi – dodałam.

- Jasne – obiecała.

- Uciekłam do lasu po tym, jak zabiłam swojego ojca tyrana – mruknęłam bez emocji. Sama nie wiem, czy powinnam takie rzeczy mówić nastoletniej wiedźmie, ale musiałam zdobyć jej zaufanie. Davina Claire mogłaby być dużo lepszym sojusznikiem niż ta nędzna Sophie.

- Byłaś ofiarą przemocy domowej? - powiedziała cicho.

- Tak – westchnęłam – To było cztery lata temu – kontynuowałam – Pewnego razu, gdy po raz kolejny mnie skatował, nie wytrzymałam i zadźgałam śmiecia – niechętnie wróciłam do wspomnień – Nie mogłam zostać na miejscu zdarzenia. Powiązaliby mnie z zabójstwem i zamknęli w szpitalu psychiatrycznym – parsknęłam odruchowo – Uciekłam, spotkałam Marcela i tak to się zaczęło i trwa do dziś – zakończyłam.

- Przykro mi – Davina podeszła niespodziewanie i położyła mi dłoń na ramieniu – Nie potrafię sobie wyobrazić, przez co przechodziłaś – dodała – Moja matka też nie była idealna – burknęła – Świadomie posłała mnie na śmierć.

- Moja świadomie zostawiła mnie z ojcem katem – syknęłam.

- Czyli twoja mama żyje?

- Lepiej dla niej, żeby była martwa – zacisnęłam zęby. Czarownica wróciła na swoje miejsce.

- Czemu tak mówisz?

- Bo jej nienawidzę – warknęłam.

- Zmieńmy temat – bąknęła – Marcel mówił, że studiujesz. Jaki kierunek?

- Historia sztuki – odparłam.

- Ciekawy? - dociekała.

- Tak jak wszystko – burknęłam – Są zajęcia pasjonujące, a są i nudne jak flaki z olejem – dorzuciłam.

- Ja nie wiem, czy kiedyś pójdę na studia – westchnęła.

- Wybór należy do ciebie – bawiłam się kosmykami swoich włosów.

- Nie jestem zwyczajną dziewczyną – jej głos miał smutny wydźwięk.

- Normalność jest nudna – skwitowałam.

- Tak myślisz? - zaśmiała się.

- Oczywiście – odparłam.

- Wiesz kim są Pierwotni? - rzuciła nagle.

- Jakie gładkie przejście z jednego tematu na drugi – skomentowałam.

- Wiem – mruknęła – To wiesz, kim oni są?

- Niestety – potwierdziłam i natychmiast wzięło mnie obrzydzenie, że całowałam się z Kolem Mikaelsonem...

- Wyczuwam ich obecność – powiedziała.

- Co? - podskoczyłam nerwowo – Są tu gdzieś w pobliżu? - zaczęłam się paranoicznie rozglądać na boki.

- Tak – zmarszczyła brwi.

- Dlaczegoooo... - jęknęłam teatralnie – Nie chcę już dzisiaj spotkać żadnego Mikaelsona, litości... - schowałam twarz w dłoniach.

- Nachodzą cię? - spytała Davina.

- Powiedzmy – sarknęłam – Potrafisz określić, gdzie są dokładnie? - zerknęłam na nią z nadzieją.

- Niestety nie – pokręciła przecząco głową.

- Mam dość – skwitowałam, ponownie wyciągając piersiówkę – Nie zwracaj na mnie uwagi – dodałam, podnosząc ją do ust.

- Spoko. Nie musisz mi się tłumaczyć – odparła – Masz chłopaka?

- Co to za pytanie? - prawie zakrztusiłam się bourbonem.

- Wybacz – kajała się – Ale przez tę samotność wariuję i mogę być bardziej wścibska, niż bym tego chciała.

- Nie mam – ucięłam – Nie bawię się w związki.

- Wolny strzelec?

- Słucham?

- Tak to się nazywa – parsknęła – Cenisz sobie wolność, prawda?

- O! I tu się rozumiemy – dodałam, chowając piersiówkę do torebki. Naprawdę wpadnę w ten alkoholizm.

- Zagramy w pytania? - zaproponowała.

- Dobra, czemu nie – rzuciłam.

- Czerwony, czy niebieski?

- Czerwony – odparłam.

- Noc, czy dzień?

- Zdecydowanie noc – przeciągnęłam się na fotelu niczym kotka.

- Cięty język, czy powściągliwość?

- Pół na pół.

- Czarna magia, czy biała.

- Czarna.

- Dlaczego? - zdziwiła się.

- Nie potrafię tego wyjaśnić, ale to co złe, zawsze wydawało mi się lepsze – spojrzałam na nią obojętnie.

- Ok – nie ciągnęła dalej – Bruneci, czy blondyni?

- Bez różnicy – przewróciłam oczami – Moja kolej! - zawołałam.

- Pewnie – Davina usiadła wygodnie na pufie, krzyżując nogi.

- Czarny, czy biały?

- Biały – odpowiedziała.

- Pies, czy kot?

- Oba – uśmiechnęła się.

- Urok, czy seksapil?

- Nie wiem – jej policzki oblał rumieniec.

- Powaga, czy beztroska?

- Raczej chyba powaga – mruknęła.

- Ou, no to się nie dogadamy – skwitowałam.

- Czemu? - wyraźnie posmutniała.

- O to jest przed tobą uosobienie nieodpowiedzialności, czyli ja – zaśmiałam się.

- Przestań. Nie wyglądasz na szaloną.

- Nie obrażaj mnie – udałam urażenie.

- Chcesz być tak postrzegana?

- Jak najbardziej – rzuciłam.

- Chodziło mi, że na pierwszy rzut oka wyglądasz normalnie. Później może być różnie – poprawiła.

- Świetnie – posłałam jej uśmiech – Podnosimy poprzeczkę? - oblizałam usta.

- Trudniejsze pytania? - zgadywała.

- Yhm – kiwnęłam głową – Teraz ja zacznę – zadecydowałam.

- Ok.

- Myślałaś kiedyś o tym, żeby kogoś zabić? - przygryzłam wargę. Davina spuściła wzrok. No proszę! Niewinny aniołek Marcela nie był taki święty...

- Możliwe...

- A zabiłaś kiedyś kogoś? - dociekałam, nie panując nad emocjami.

- Nie, no skąd! - obruszyła się.

- Nawet przypadkiem? - zachichotałam.

- Ta gra chyba schodzi na złe tory – zaczęła wiedźma, uśmiechając się głupio – Wypiłaś całkiem sporo tego alkoholu, Colline...

- Rzeczywiście – zaśmiałam się – Może to już uzależnienie? - mruknęłam do siebie.

- Może chcesz się położyć? - Claire wskazała na łóżko na środku pokoju.

- Nie ma takiej potrzeby! - wstałam gwałtownie z fotela – Czuję się świetnie! - rozłożyłam ręce na boki – Jestem pełna energii, radości do życia i mogę wyrywać serca gołymi rękoma! - wybuchnęłam wariackim śmiechem.

- Collie? - Davina posłała mi głupią minę – Naprawdę miło mi było cię wreszcie poznać i spędziłam z tobą fajny czas – powiedziała – Ale wolałabym, żebyś już poszła, a najlepiej wezwała taksówkę i...

- Jaką taksówkę? - prychnęłam – Taryfę wzywa się w sytuacji, kiedy nie możesz ustać na nogach – wyjaśniłam – A ja kroczę dumnie, niczym gazela po wybiegu – dodałam.

- Dobrze, ale może tak byłoby bezpieczniej? - próbowała mnie przekonać – Trochę się o ciebie martwię...

- D – położyłam jej dłoń na ramieniu – Colline Bellworte jest dużą dziewczynką i nie raz wracała w takim stanie do domu – uspokoiłam ją.

- Jesteś pewna? - nie była przekonana.

- Yhm – pokiwałam głową – Zawsze mogę ci obiecać, że zadzwonię, jak dotrę do domu – zaoferowałam.

- W sumie, to nie głupi pomysł – mruknęła wiedźma i przyniosła swoją komórkę. Wymieniłyśmy numery i wydawała się spokojniejsza – Tylko uważaj na siebie, dobrze? - powiedziała, odprowadzając mnie do drzwi.

- Spokojnie – przewróciłam oczami, zarzucając torebkę na ramię. Pożegnałam się z czarownicą, zeszłam z tego strychu i wyszłam z kościoła. Spędziłam z nią dwie godziny. Miało to swoją zaletę, bo słońce przestało tak mocno przygrzewać i nie musiałam podwijać koszulki, żeby jakoś przeżyć.

Gdy szłam chodnikiem, czułam na sobie bezczelne spojrzenia kierowców i męskiej części przechodniów. A byłam akurat w takim nastroju, żeby i jednym i drugim wypruć flaki.

Niestety, nie można się obnosić ze swoją niepoczytalnością publicznie. A szkoda...

Pomimo niezbyt trzeźwego stanu, rozglądałam się na boki, czy nie śledzi mnie żaden Pierwotny. Miałam ich serdecznie dosyć na ten dzień. Jeszcze muszę do jutra wytrzeźwieć bo obiecałam Lauren, że zajmiemy się tym cholernym projektem. Nie w smak mi interpretacja jakiegoś anonimowego dzieła.

Oby udało się wrobić Lo w większość roboty, hehe...

Mijałam jakąś ślepą uliczkę, gdy zostałam zaatakowana. To zaczyna być już naprawdę smutne. Nie mogę nawet spokojnie wrócić do domu, a ktokolwiek wybrał mnie na ofiarę, zaraz tego pożałuje.

- Nie dam się okraść w biały dzień – warknęłam, sprzedając napastnikowi kopa w kroczę. Tak jak przewidziałam, bandyta zwinął się z bólu i mogłabym spokojnie uciec, gdybym nie była nabuzowana i żądna krwi.

Wyciągnęłam nóż z torebki, wykorzystałam jeszcze w miarę działający refleks, zaszłam typa od tyłu i poderżnęłam mu gardło.

- Tego się skurwielu nie spodziewałeś, co? - zaśmiałam się, słysząc jak napastnik charczy i próbuje złapać oddech. Po kilku minutach leżał martwy, a ja wyjęłam z torebki chusteczkę higieniczną i przetarłam ostrze. Zakrwawioną szmatkę rzuciłam na zwłoki, a potem zapaliłam zapałkę i patrzyłam jak dowód zbrodni płonie. Byłam w odizolowanej uliczce, więc nie obawiałam się świadków.

- Płoń, śmieciu – syknęłam, jak urzeczona oglądając spektakl palenia ciała.

- Cóż ciekawego? - usłyszałam znajomy głos.

- Palę zwłoki – odpowiedziałam machinalnie, a po chwili odwróciłam się na pięcie. Nieopodal stał nie kto inny jak Klaus – A ty co? Znowu mnie śledzisz? - warknęłam.

- Uważasz się za tak wyjątkową, żebym non stop za tobą podążał? - uśmiechnął się bezczelnie i podszedł bliżej.

- Mam to gdzieś – prychnęłam – Zastrzegłam, że jeśli jeszcze raz zobaczę któregoś z Pierwotnych, to dopilnuję, żebyście nie ocieplili relacji z Marcelem – syknęłam, oddychając ciężko.

- Kotku – hybryda przewróciła oczami – Po co te nerwy, co? - zbliżył się niebezpiecznie, świdrując mnie przenikliwym spojrzeniem.

- Nie nazywaj mnie kotkiem – wyminęłam blondyna i szybkim krokiem poszłam przed siebie. Niestety, musiało mu się to nie spodobać, bo przycisnął mnie do ściany.

- Znowu okazujesz brak manier, Colline – warknął – Odwracasz się plecami, kiedy nie skończyliśmy rozmowy – dodał chłodno.

- Moje odejście jest równoznaczne z końcem dyskusji – odparłam zimno.

- To tak nie działa – mruknął.

- Założymy się? - uniosłam prowokująco brwi.

- Innym razem – odrzekł – Powiedz mi, mała panterko – zaczął – Dlaczego z moim bratem możesz porozmawiać, a ze mną już nie chcesz? - spytał – Mnie wolisz unikać – syknął.

- Po pierwsze, dobrowolnie z Elijahą nie rozmawiałam, a po drugie, nie czuj się pokrzywdzony, Klaus, bo wszystkich was nienawidzę po równo – dodałam kąśliwie. Hybryda parsknęła śmiechem, drażniąc mnie jeszcze bardziej.

- Za co ty mnie tak nie znosisz, co? - zrobił minę zbitego psiaka – Co ja takiego zrobiłem? - dodał.

- Mam wymienić wszystko? - zakpiłam.

- Proszę bardzo. Mamy czas – uśmiechnął się.

- Ja nie – warknęłam – Chcę iść do domu – zanurkowałam i udało mi się ominąć Pierwotnego.

- Dobrze – zastąpił mi drogę – Opowiesz mi o tym w drodze do domu – rzucił.

- Nie mam ochoty na twoje towarzystwo – założyłam ręce na siebie.

- Kotku, kotku. Przestań być taka samowystarczalna – zaśmiał się, czym mnie wkurwił – Sama widzisz, czym skutkuje samotne chodzenie po mieście – wskazał dłonią na zwęglone zwłoki.

- Poradziłam sobie – uniosłam głowę do góry.

- Wiem, ale nie zaszkodzi ci obstawa niezniszczalnej bestii – mruknął.

- Pamiętasz, jak wczoraj powiedziałam, żebyś mnie zostawił w spokoju? - uniosłam brwi.

- Owszem – potwierdził.

- Czego nie zrozumiałeś? - zamrugałam oczami. Klaus parsknął.

- Coś mi po prostu mówi, że trzeba cię mieć na oku, słodka Colline – odrzekł, omiatając wzrokiem moją sylwetkę.

- To wciąż jest prześladowanie – burknęłam.

- Co robisz jutro? - rzucił nagle.

- Słucham? - palnęłam głupio.

- Masz na jutro jakieś plany? - spytał.

- O piętnastej jestem umówiona z koleżanką – powiedziałam po dłuższej chwili.

- A później? - drążył.

- Później nie mam planów... - do cholery jasnej, Colline! Czemu nie mogłaś skłamać?!

- Świetnie – hybryda uśmiechnęła się przebiegle – Wobec tego, zabiorę cię na spacer – zadecydował.

- Po co? - przełknęłam nerwowo ślinę.

- Żebyś mogła mi coś w końcu o sobie powiedzieć – spojrzał na mnie takim wzrokiem, że musiałam odwrócić swój – Jesteś bardzo tajemniczą istotką.

- Ja... - próbowałam jakoś zaprotestować.

- Bez dyskusji – uciął – Znasz tę wzmiankę o mnie? - zagaił.

- Jaką?

- Tę, że lubię przejmować kontrolę – odparł.

- Yhm – kiwnęłam głową.

- Wobec tego przejmuję kontrolę nad twoim zdaniem, a jedyne możliwe odpowiedzi to tak, naturalnie i oczywiście – posłał mi bezczelny uśmiech. Wiedziałam, że tego nie uniknę, choćbym bardzo chciała.

- Dobrze – warknęłam.

- Masz szczęście – zaśmiał się – Mógłbym cię rozszarpać za odmowę – dodał beztrosko, a ja wymusiłam uśmiech – Idziemy? - mruknął.

- Tak – odparłam i nagle zobaczyłam na ścianie wielkiego pająka. Krzyknęłam i odruchowo objęłam Klausa. Minęło kilka sekund, zanim zdałam sobie sprawę z tego, co robię. Chciałam odskoczyć gwałtownie, ale hybryda zamknęła mnie w mocnym uścisku.

- No no, kotku. Nasza relacja zaczyna mi się coraz bardziej podobać – zaśmiał się.

- Niczego sobie nie wyobrażaj, Klaus – syknęłam – I puść mnie – dodałam zirytowana.

- A było tak miło – westchnął smutno i uwolnił mnie ze swoich kleszczy.

- Ani słowa – spiorunowałam go wzrokiem i wystąpiłam kilkanaście kroków do przodu.

- Nie zaprzeczysz, że jestem czarujący – mruknął blondyn, a ja marzyłam już tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w rezydencji.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top