✞Rozdział 12✞
Kto w ogóle wymyślił coś tak genialnego jak test sprawności fizycznej w sobotę na ósmą rano? A, zapomniałam! Trener McCormack uwielbia robić nam piekło z życia. I co z tego, skoro mamy wf w środy, jak kochany gościu wspaniałomyślnie zaproponował, żeby zrobić nam egzamin w sobotę!
Gdzie ja byłam, kiedy ten tyran wybierał datę, a żadna z dziewczyn nie odważyła się zaprotestować? A tak! No przecież zamknięta w rezydencji, bo na ulicach Nowego Orleanu było zbyt niebezpiecznie...
Tak szczerze, Marcel jest odpowiedzialny za większość moich problemów. Wszystko przez jego nadopiekuńczość. Ostatnio trochę spuścił z tonu, ale dalej ma lekkiego świra na punkcie mojego bezpieczeństwa...
- Collie? - poczułam dłoń na ramieniu. Cała inscenizacja złożona z moich myśli i rozterek zniknęła i na powrót stałam z dziewczynami w szatni, przebierając się na test sprawnościowy.
- Co? - warknęłam mało przyjaźnie.
- Po co ci ta piersiówka? - usłyszałam głos Sary.
- A jak myślisz? - prychnęłam, odwracając się do rudej plecami.
- Collie, razem z Sarą zauważyłyśmy, że ostatnio nie jest z tobą najlepiej – Lauren zrobiła zatroskaną minę.
- Powiedzcie mi coś, czego nie wiem – sarknęłam, wiążąc włosy w kitkę.
- Byłaś wczoraj na jakiejś imprezie? - spytała brunetka.
- Może – ucięłam.
- Ale przecież wiedziałaś, że mamy dzisiaj test sprawnościowy z McCormackiem – powiedziała Sarah.
- Mam go w dupie – warknęłam, biorąc łyka bourbona, który przelałam do piersiówki. Mój mózg nie potrafił sobie poradzić ze świadomością, że całowałam się z Kolem Mikaelsonem. Muszę jakoś wyprzeć to wspomnienie z pamięci...
- Zostaw to – syknęła ruda, wyrywając mi piersiówkę – Martwimy się o ciebie...
- Ja o siebie też – skomentowałam, zabierając jej moją własność i chowając ją do torebki – Dobra, idę zaliczyć ten durny test i mieć go z głowy – mruknęłam, zakładając okulary przeciwsłoneczne.
- Dasz radę w takim stanie? - Lauren ściszyła głos.
- Wzięłam łyk, żeby się jakoś obudzić. Jestem nieżywa – ziewnęłam odruchowo.
- To nie mogłaś jakiegoś energetyka, czy coś? Od razu musi być wódka? - warknęła rudowłosa.
- Bourbon – poprawiłam ją.
- Jeszcze gorzej! - westchnęła Lauren.
- Dziewczyny, nie chce mi się o tym gadać, ok? - zawiązałam sznurek przy różowych, sportowych spodenkach i naciągnęłam na nie szarą koszulkę. Wyminęłam moje koleżanki i wyszłam na boisko, na którym trener zamierzał nas wykończyć.
- Uwaga panienki! - huknął McCormack. Debil wszędzie łazi ze swoim megafonem – Żeby zaliczyć, musicie przebiec minimum dziesięć okrążeń wokół boiska – powiedział.
- Chyba cię pojebało, gościu – mruknęłam pod nosem, na co Sarah zachichotała. Lauren posłała mi zgorszone spojrzenie.
- Zanim zaczniemy, zrobicie jeszcze rozgrzewkę – rzucił, podgryzając jabłko – Jakieś pytania? - przebiegł wzrokiem po zgromadzonych – Świetnie – mruknął – Bellworte, do dzieła – zerknął na mnie.
- Dlaczego ja? - założyłam ręce na siebie – Ja już mam ocenę z prowadzenia rozgrzewki – odparłam.
- Colline, co ty wyprawiasz? - brunetka szturchnęła mnie w ramię.
- Coś ci nie pasuje? - trener podszedł do mnie, bezczelnie żrąc jabłko. Nienawidziłam śmiecia z całego serca.
- Całe życie – uśmiechnęłam się drwiąco. Dziewczyny wymieniły śmiechy.
- Słuchaj, Bellworte – warknął McCormack – Albo zrobisz to, o co cię grzecznie proszę, albo wpiszę ci pałę – uśmiechnął się ,,życzliwie'' – W ogóle, ściągaj te okulary. To nie rewia mody! - prychnął.
- Nie mogę. Słońce mnie razi – odparłam.
- A mnie razi twoje lenistwo – nie ustępował – Robisz tę rozgrzewkę, czy nie?
- Dobra, już zrobię – jęknęłam pretensjonalnie – Ok, to stajemy w kółku i się rozciągamy – rzuciłam do dziewczyn.
- Nie można było tak od razu? - westchnął trener – Mam cię na oku, Bellworte – dodał jeszcze i poszedł usiąść na ławkę.
- Jesteś moją idolką, Collie – Sarah wystawiła dłoń do przybicia piątki. Przybiłam bez wahania.
- Zwariowałaś? - Lauren zgromiła ją wzrokiem – To było niegrzeczne jak pyskowała do McCormacka – dodała – Nie jesteśmy już w liceum, Colline – zmierzyła mnie ostrym spojrzeniem.
- Nienawidzę wfu od podstawówki – burknęłam – A tego gada w szczególności – piłam do nielubianego trenera.
- I co ci to dało, że wdałaś się z nim w pyskówkę? - brunetka nie odpuszczała.
- Masz jeszcze jakieś komentarze w zanadrzu, świętoszko? - ruda stanęła w mojej obronie – Sama chciałabym coś odpowiedzieć temu dziadowi, ale nie mam odwagi – dodała.
- Mamy po dwadzieścia lat – syknęła Lauren – Nie sądzicie, że wypadałoby dojrzeć emocjonalnie? - skupiła swój wzrok głównie na mnie.
- Nie? - parsknęłam – Nie ma bata – mruknęłam, robiąc kilka skłonów.
- W ogóle tego nie rozumiem – wtrąciła nagle brunetka, razem z rudą naśladując moje ruchy – Twój brat jest taki kulturalny i opanowany, a ty jak z innej parafii! - rzuciła. Oczywiście dziewczyny nie mają pojęcia, że tak naprawdę Marcel nie jest moim bratem, a wampirzym przyjacielem, pełniącym bardziej rolę ojca. Nie wiedzą również, że jestem sierotą, która zabiła ojca tyrana, ale nigdy nie udowodniono jej morderstwa. Aczkolwiek kilka lat temu, policja węszyła tu i ówdzie, żeby rozwiązać zagadkę tajemniczej śmierci biznesmena. Nigdy im się to nie udało, bo Gerard odpowiednio zadbał o zatuszowanie sprawy. W przeciwnym razie, zostałabym prawdopodobnie umieszczona w zakładzie psychiatrycznym, a tak poznałam czarnookiego i on dał mi nową rodzinę.
- Bo ja nie jestem z parafii – burknęłam, rozciągając udo – Z piekła co najwyżej – dodałam żartobliwie.
- I poruszyłaś drażliwy temat – westchnęła rudowłosa.
- Nie kpij sobie z tak poważnych rzeczy, Colline – fuknęła Lauren. No tak. Szarooka była osobą wierzącą i traktowała te sprawy bardzo serio. Niestety, ja czasami zapominałam ugryźć się w język i palnęłam jakiś mało subtelny żart związany z wiarą, co Lo brała często do siebie. Nie inaczej było w tym przypadku.
- Przecież tylko żartowałam – mruknęłam do brunetki.
- Nie wolno sobie żartować z Boga – poczuła się urażona i zaczynało być niezręcznie.
- Lauren, nie zaczynaj – jęknęła Sarah.
- Tobie radzę to samo – odparła.
- W sensie? - rudowłosa uśmiechnęła się głupio, a ja wiedziałam, że to początek gorszej dyskusji.
- Obie odwróciłyście się od Boga – powiedziała szorstko.
- Kurwa – westchnęłam cicho, biegając w miejscu.
- A ty, Colline grzeszysz bluźnierstwem – bąknęła.
- Pardon? - spojrzałam na nią jak na idiotkę.
- Sorry, Lauren, ale niezła z ciebie fanatyczka – skwitowała Sarah.
- Fanatyczka? - oburzyła się szarooka – Wy łamiecie jedno z dziesięciu przykazań, wierząc w coś, co nie istnieje!
- A masz dowody na istnienie Boga? - jak zwykle zapomniałam się powstrzymać.
- Zajrzyj do Biblii – ucięła.
- Żelazne argumenty – mruknęłam, na co ruda posłała mi znaczące spojrzenie – Dobra, kwestia wiary to coś, o czym się nie dyskutuje – westchnęłam, robiąc serię pajacyków.
- Odezwała się ta, co wierzy w jakieś nadprzyrodzone stworzenia! - prychnęła, odsuwając się ode mnie.
- Miłe oderwanie od rzeczywistości – rzuciłam – Pomijając fakt, że moi kumple regularnie wysysają twoją krew – dodałam ciszej.
- Co ty tam mamroczesz? - łypnęła podejrzliwie.
- Nic nic – wyszczerzyłam się słodko.
- Ja tam bym chciała, żeby wampiry istniały – rudowłosa zrobiła rozmarzoną minę.
- Nie opieraj swojej wiedzy na Zmierzchu, błagam – rzuciłam kąśliwie.
- Nie moja wina, że Edward Cullen jest boski...
- Dobra, idę sobie – wywróciłam oczami, oddalając się od Sary.
- Och, no co ty, Collie – zaśmiała się dziewczyna – Nigdy nie wzdychałaś do jakiegoś ciacha? - zagaiła, wydymając pełne usta. Dzisiaj w odcieniu nude.
- Znasz moje zdanie na temat tego filmu – spojrzałam na nią znacząco. Wiele razy wzdychałam do przystojnych facetów. Na przykład wczoraj. Przelizałam się z takim jednym, a fakt, że mój kochanek jest wampirem wywodzącym się z potężnej rodziny nieśmiertelnych krwiopijców, to to już drobny szczegół...
Ja chcę iść do domu i zamknąć się w pokoju z moją piersiówką...
Przez resztę rozgrzewki starałam się myśleć pozytywnie. Gbur McCormack zaliczył mi bieg, po którym o mało nie umarłam i wszystko wskazywało na to, że mogę spędzić sobotę na własnych warunkach.
Sarah zaproponowała wyjście na lody, żeby jakoś udobruchać urażoną Lauren, ale ja miałam ciekawsze rzeczy do roboty. Dostałam wiadomość od Sophie Deveraux. Prosiła o przyjście do Rosseau's, bo miała aktualnie zmianę, ale chciała mi coś ważnego powiedzieć.
Miałam nadzieję, że jest to związane z eliksirem. W dodatku byłam zaskoczona, że pomimo mojego zachowania względem czarownicy, ona dalej chciała mi pomóc. Sojusz to jednak potężna sprawa jak się okazuje.
Dzisiejszy dzień był wyjątkowo gorący, albo przynajmniej ja to gorzej znosiłam. Słońce przygrzewało mi w czerep i w tamtym momencie naprawdę żałowałam, że nie jestem blondynką, albo chociaż rudą jak Sarah. Założenie krótkiej spódniczki było świetnym rozwiązaniem, bo przynajmniej nie gotowałam się w spodniach, ale na niewiele się to zdawało, skoro miniówka miała czarny odcień.
Z pogodą tak jak z babą w trakcie okresu. Nie wiesz, czego możesz się spodziewać. Dlatego, kiedy wychodziłam z domu, przyjemny wiaterek ochładzał moje nogi. Teraz wiaterek zniknął, a słońce podpiekało mi kończyny, zahaczając jakimś cudem nawet o pośladki!
Czułam się jak kurczak na rożnie i naszła mnie refleksja, że zostanie wampirem nocnym to wcale nie jest taka zła sprawa. Przynajmniej mam pewność, że księżyc nie usmaży mnie żywcem, tak jak teraz próbuje to zrobić to cholerne słońce!
Jasny gwint! Czemu mam wrażenie, że tylko ja cierpię z powodu narastającego upału, a inne laski celowo prężą ciała jak zadowolone kotki?
A może to mentalny syndrom wampira? Wsiąkłam w towarzystwo sztywnych już tak bardzo, że może rzeczywiście brakuje mi tylko kłów? Spójrzmy na rękę. Hm, nie topi się, skóra nie płonie, a ja nie widzę światełka w tunelu. Dobra. Trzeba iść do tej Sophie, a potem jak najszybciej schować się w domu, ku uciesze Marcela.
- Czemu nie chcesz iść z nami na lody? - spytała Sarah, kiedy we trójkę szłyśmy ulicami miasta.
- Właśnie. Ciągle narzekasz, że ci gorąco, a teraz pasujesz? - zdziwiła się Lauren, której trochę przeszło.
- Przepraszam, laski, ale nie mam czasu – ucięłam, zawiązując sobie koszulkę pod biustem. Nie da się żyć w takim skwarze...
- A może ty coś ukrywasz? - szepnęła konspiracyjnie ruda.
- Zwłoki w piwnicy na pewno – mruknęłam. W zasadzie, nie kłamałam. Wampiry trzymały w lochach swoje ofiary, które utrzymywały przy życiu, by krew smakowała lepiej. Teoretycznie, to przyszłe trupy jakby nie patrzeć.
- Czemu nie możesz być chociaż przez chwilę poważna? - Lauren chyba zaczynałam wkurzać.
- Po co? - pokazałam jej język.
- Laski, zluzujcie – Sarah klasnęła parę razy w dłonie.
- Pff. Jedyna rzecz, która jest sztywna, to nóż w mojej kieszeni – rzuciłam beztrosko, na co rudowłosa parsknęła śmiechem, a brunetka coś mruknęła pod nosem.
- Kiedy robimy nasz projekt? - zaczęła nagle Lo.
- Chodzi ci o interpretację jakiegoś anonimowego dzieła? - zgadywałam.
- Czas nam ucieka – wtrąciła – Nie chcę tego oblać, Collie – dodała.
- Możemy się spotkać jutro – zaproponowałam.
- O której? - spytała.
- Piętnasta? - mruknęłam.
- Właściwie, to czemu nie możemy robić tego zadania we trójkę? - ruda dorzuciła swoje trzy grosze.
- Zapytaj pana Jest tylko jedna słuszna wizja Mollock'a – prychnęłam.
- A co? Nie podoba ci się współpraca z Andym? - Lauren zachichotała znacząco.
- Z czego rżysz? - warknęła ruda.
- Bo ja myślałam, że między wami coś jest... - kontynuowała.
- Tak. Celibat i obojętność – odgryzła się Sarah.
- Błagam, Lo!- jęknęłam – Nie mów, że ich shipujesz!
- Shipujesz nas? - wzdrygnęła się dziewczyna.
- No... Moim zdaniem pasujecie do siebie – brunetka wzruszyła ramionami.
- Fuj, nie... - ruda zmarszczyła brwi – Andy to mój kumpel i podchodzi do tego zadania bardzo nieodpowiedzialnie... - zaczęła.
- Można podchodzić do czegoś bardziej nieodpowiedzialnie, niż Colline? - weszła jej w słowo.
- Żałosne – skomentowałam – To ja jestem królową olewania – dodałam urażona.
- Ale wiesz, że to nie jest zaleta? - burknęła brunetka.
- Jak to nie? - droczyłam się – W dzisiejszych czasach takie podejście to klucz do trzeźwości umysłu – wyjaśniłam.
- W twoim przypadku to się nie sprawdza – prychnęła – Dobra. To jutro o piętnastej na placu artystycznym? - upewniła się.
- Yhm – potwierdziłam.
- Collie, chodź z nami na te lody! - prosiła Sarah.
- Innym razem, ok? - posłałam jej przepraszającą minę i zatrzymałam się. Tutaj nasz spacer się urywał, bo dziewczyny szły w stronę kawiarni, a ja skręcałam w boczną uliczkę i kierowałam się prosto do Rousseau's.
- Wtedy się nie wymigasz! - zastrzegła ruda.
- Przysięgam – przyłożyłam dłoń do serca i pożegnałam się z przyjaciółkami. Żwawym krokiem dotarłam w progi baru, zastanawiając się, czy o tej porze jest pusty, oraz dlaczego Deveraux ma zmianę tak wcześnie.
Weszłam do środka i zauważyłam kilka zajętych stolików. Tłumów nie było, ale pustek też nie. Za barem nie stała Cami, a jakaś mniej sympatycznie wyglądająca blondynka. Podeszłam do niej i powiedziałam, że przyszłam porozmawiać z Sophie. Kazała mi usiąść i zaczekać.
Zajęłam miejsce w kącie, a po chwili dosiadła się do mnie wiedźma.
- Co to takiego ważnego się stało? - zagaiłam, ściągając okulary i opierając brodę na złączonych dłoniach.
- Przeanalizowałam recepturę na eliksir – powiedziała czarnooka.
- Wreszcie jakieś konkrety – na moich ustach wykwitł uśmiech – Mów dalej.
- Ogółem, zaklęcie nie jest skomplikowane, poza jednym szczegółem – westchnęła.
- Jesteś skłonna zaryzykować? - zdziwiłam się.
- Właśnie o to chodzi – Sophie zacisnęła wargi – Nie wiem, czy branie się za to ma sens, nie wiem, czy podołasz – zerknęła na mnie znacząco.
- Do brzegu – syknęłam, tracąc cierpliwość.
- To, że ja ryzykuję własne życie dla twojej zachcianki, to pikuś w porównaniu do tego, co ty musiałabyś zrobić – ściszyła głos.
- Wciąż wiem tyle samo co nic – warknęłam – Możesz być bardziej konkretna? - uśmiechnęłam się jadowicie.
- Jeśli dalej chcesz w to grać, będziesz musiała narazić swoje zdrowie psychiczne – wypaliła.
- Ono i tak już jest nie do uratowania – wywróciłam oczami.
- Colline, to akurat poważne – chwyciła mnie za dłoń – Wiem, że nasza relacja ostatnio się pogorszyła, ale nie chciałabym, żebyś tego potem żałowała – spojrzała na mnie znacząco.
- Sophie, mówiłam już tyle razy, że nic mnie nie powstrzyma przed przemianą – odparłam chłodno.
- Chcesz nie tylko przemiany. Chcesz ominięcia linii rodu Mikaelsonów – popatrzyła na mnie, marszcząc brwi.
- To coś złego?
- To wynaturzenie – powiedziała spokojnie – Wszyscy wiemy, że klątwę wampiryzmu zapoczątkowała czarownica Esther, a każdy przemieniony jest połączony linią rodu z Pierwotnymi – mówiła dalej.
- I co z tego? - wydęłam usta.
- Stając się jedyną wampirzycą swojej linii, dokonujesz degeneracji gatunku krwiopijcy – szepnęła.
- Wiążą się z tym jakieś komplikacje? - dociekałam.
- Nie zrodzisz swojej nowej postaci naturalnie – tłumaczyła – Będziesz odmieńcem – ostrzegała.
- Mówisz tak, jakby bycie odmieńcem było czymś złym – westchnęłam – Przywykłam do tego określenia. Mój tatuś zwykł mnie tak nazywać, jeśli znudziło mu się mówienie do mnie dziwko lub szmato – zamrugałam oczami – Jestem w stanie poświęcić wszystko, więc powiedz mi wreszcie z czym wiąże się narażanie zdrowia psychicznego, jak to ładnie ujęłaś – zaćwierkałam słodko.
Sophie patrzyła na mnie w milczeniu. Odchyliła się na krześle, parę razy przeczesała dłonią włosy, aż wreszcie wypuściła powietrze z ust, nachyliła się i ponownie ściszyła głos do półszeptu.
- Dobra – westchnęła – Pomogę ci.
- Świetnie – zaśmiałam się – To chciałam usłyszeć od początku.
- Ale – czarownica uniosła palec wskazujący w górę – Pamiętaj, że cię ostrzegałam – mruknęła.
- Tak tak – machnęłam ręką – Zdradź mi wreszcie, co takiego muszę zrobić – jęknęłam znudzona.
- Musisz zabić człowieka – wypaliła w końcu. Brunetka wyczekiwała mojej reakcji i nagle spojrzała na mnie ze zgrozą. Nie dziwię jej się. Moją twarz zdobił lekki uśmiech. Tak jakbym w ogóle się nie przejęła ceną za życie wieczne.
- I tyle? - skomentowałam.
- Jak, tyle? - syknęła Deveraux – Czy do ciebie dotarło, co właśnie powiedziałam? Rozumiesz, ile kosztuje twoja durna mikstura? - ledwo opanowała nerwy.
- Słuch mam jeszcze dobry – warknęłam – Tak, Sophie. Dotarło – posłałam jej uśmiech – Muszę zabić człowieka, tak? - upewniłam się.
- Nie wierzę! - zrobiła wielkie oczy – Spływa to po tobie jak po kaczce! - założyła ręce na siebie.
- A co? Mam zrobić minę w stylu: O mój Boże, nie zrobię tego? - złapałam dłońmi za policzki i otworzyłam szeroko usta. Wiedźma nic nie odpowiedziała – Czekaj, czekaj – parsknęłam – Ty cały czas myślałaś, że mnie przestraszysz! - klasnęłam w dłonie – Byłaś pewna, że wymięknę, tak? - szczerzyłam się jak głupia – Musisz być teraz bardzo zszokowana – miałam ubaw z jej reakcji. Ta mina wyrażała więcej niż tysiąc słów.
- W ogóle się tym nie przejęłaś – Deveraux spuściła wzrok – A może ty już kogoś kiedyś zabiłaś, co? - popatrzyła na mnie gwałtownie. Zachichotałam.
- Chodź tutaj – poruszyłam palcem i brunetka nachyliła się nad stolikiem – I to nie raz – szepnęłam, wracając na swoje miejsce. Sophie miała osłupiałą minę.
- To chore – stwierdziła.
- Chcesz powiedzieć, że czarownice nie składają ofiar z ludzi? - prychnęłam.
- To nie jest to samo – syknęła.
- Śmierć to śmierć – wzruszyłam ramionami.
- Dostrzegam coraz większe podobieństwo między tobą, a Mikaelsonami i to mnie przeraża – skomentowała.
- A mnie obraża – fuknęłam – Zdradzisz mi szczegóły, do czego jest potrzebne ludzkie truchło? - rzuciłam beztrosko.
- Liczyłam na to, że zrezygnujesz – burknęła.
- Jak widzisz, nie zrezygnowałam – wydęłam usta, wyciągając piersiówkę z torebki.
- Co to jest? - syknęła – Nosisz piersiówkę w torebce? - popatrzyła zszokowana.
- Yhm – kiwnęłam głową.
- Cały czas?
- Nie. Na specjalne okazje – odpowiedziałam, upijając łyk.
- A jaka jest dzisiaj? - dociekała.
- Mój trener psychol wykombinował test sprawnościowy w sobotę na ósmą rano – ucięłam, chowając cacuszko do torebki.
- I to jest powód, żeby pić?
- Przynajmniej go zaliczyłam – mruknęłam.
- Trenera?
- Ohyda! - wzdrygnęłam się – Mówię o teście, idiotko – warknęłam – Pytam ostatni raz – omiotłam ją zimnym spojrzeniem – Do czego jest potrzebny trup?
- Nie tak głośno, kretynko – uciszyła mnie.
- Nie zmieniaj tematu – lekko uderzyłam pięścią w stolik.
- Z przygotowaniem eliksiru wiąże się pewien rytuał – westchnęła ciężko – Potrzebujemy ołtarza, na którym położymy ofiarę, żebyś mogła ją zabić na środku, upuścić jej krew i wypić w momencie, kiedy wypowiem zaklęcie.
- Dalej dalej – ponaglałam ją.
- Rozumiem, że nie robi to na tobie wrażenia? - burknęła.
- Po prostu mów – przewróciłam oczami.
- Liczy się przede wszystkim czas – kontynuowała – Krew ofiary dodajemy do eliksiru, podobnie jak twoją, ale jest haczyk – bąknęła.
- Jaki? - zapytałam.
- Ty musisz się zranić ostrzem z prawdziwego srebra – wyjaśniła.
- Z tym akurat nie będzie problemu – westchnęłam – Co jeszcze?
- Po wypiciu mikstury, musisz natychmiast pożywić się krwią ofiary.
- To oczywiste – rzuciłam – I po tym wszystkim stanę się jedyną wampirzycą swojego rodu? - zrobiłam teatralną minę.
- Jak wiesz, wampiry to istoty martwe.
- Yhm – pokiwałam głową.
- Będziesz musiała się zabić – spojrzała na mnie znacząco.
- W jakiś wyszukany sposób? - zażartowałam.
- Tutaj akurat jest to bez znaczenia – mruknęła – Wykorzystaj swoją kreatywność – zakpiła.
- A bardzo chętnie – zachichotałam złowieszczo – Nie wydaje się to jakoś bardzo zawiłe – zauważyłam – Dlaczego masz z tym taki problem? - spytałam.
- Bo ten rytuał jest zabroniony – wypaliła.
- Zabroniony? - powtórzyłam.
- Tak – potwierdziła – Już pal licho to, że Marcel zabija każdą wiedźmę za czarowanie – machnęła ręką – Dałam ci słowo, że pomogę za zwrot ciała Jane Anne, a nie rzucam słów na wiatr – dodała.
- Honorowa wiedźma – uśmiechnęłam się.
- Rzecz w tym, że czarownice z naszego sabatu nie powinny bratać się z wampirami, ani rzucać zaklęć transformacyjnych – westchnęła.
- To eliksir – poprawiłam ją.
- Bez mojej mocy jest bezużyteczny – odparła.
- Wiem, że kawał ze mnie suki – spuściłam wzrok – Ale naprawdę doceniam to, co robisz dla mnie, Sophie – mój głos nabrał łagodnych barw.
- Wierzę – ucięła – Jest jeszcze coś – rzuciła.
- No?
- Skoro ten rytuał jest zabroniony, nie wykonamy go na terenie cmentarza Lafayette – popatrzyła znacząco.
- Rozumiem – kiwnęłam głową.
- Znasz jakieś zaciszne miejsce, gdzie można by było zrobić ołtarz i przeprowadzić całą ceremonię? - spytała.
- W zasadzie tak – przygryzłam wargę – Tylko, musiałabym kogoś wtajemniczyć...
- Jeśli ten ktoś będzie godny zaufania, mi to obojętne – odparła – Ale nie mówisz o Marcelu, prawda?
- Oszalałaś? - warknęłam – On jest ostatnią osobą, którą poprosiłabym o pomoc – dodałam smętnie.
- To dobrze – mruknęła – Znaczy, przykro mi, że wasze relacje są jakie są, ale to dobrze, że nie o niego ci chodzi – dopowiedziała szybko.
- Mam przyjaciółkę wilkołaczkę – powiedziałam cicho.
- Chyba nie przepadasz za towarzystwem ludzi, co? - zaśmiała się.
- Trafiłaś w sedno – uśmiechnęłam się słabo – A no właśnie. Coś mi się przypomniało! - złapałam Sophie za dłoń – Wataha Półksiężyca. Ciąży na nich klątwa.
- Wiem. Słyszałam – westchnęła – Marcel to szuja – warknęła.
- I tak się z nim bzykałaś – prychnęłam, a Deveraux spąsowiała.
- Skąd o tym wiesz?
- Ślepa nigdy nie byłam – parsknęłam – Wracając do wilków – ściszyłam głos – Moja przyjaciółka pochodzi z tej watahy. Chcę im pomóc przełamać to zaklęcie – popatrzyłam na brunetkę znacząco.
- Nie zrozum mnie źle, Colline – zaczęła – Ale nie dysponuję aż tak wielką mocą, żeby złamać tak potężną klątwę.
- Kapuję – westchnęłam zrezygnowana – A znasz kogoś, kto dysponuje? - dociekałam.
- Może Sabrine mogłaby pomóc – zamyśliła się.
- To świetnie! - ożywiłam się.
- Ale... - zawiesiła głos – Nie ma nic za darmo – zastrzegła.
- Jak zwykle – skomentowałam – Co tym razem?
- Sabat chce odzyskać Davinę Claire – powiedziała.
- Cholera jasna, znowu ta mała wiedźma – wywróciłam oczami – Jeszcze jej nie poznałam, a już działa mi na nerwy...
- To teraz nieistotne – ucięła Sophie – Kiedy możemy rozpocząć przygotowania do rytuału? - rzuciła.
- To zależy od mojej przyjaciółki – odparłam – Muszę z nią o tym porozmawiać.
- Umówmy się, że dasz mi znać do końca następnego tygodnia, dobra? - zaproponowała – Ja muszę już wracać do pracy – wstała od stolika – A, nawet nie spytałam – puknęła się w czoło – Chcesz coś do jedzenia? Picia?
- Nie dzięki. Też się zbieram – zaoponowałam, również podnosząc się z miejsca.
- Dobra. To do następnego razu – pomachała mi na pożegnanie i odeszła. Ja też zgarnęłam torebkę, poprawiłam spódniczkę i skierowałam w stronę wyjścia. Już chwytałam za klamkę, gdy poczułam na sobie czyjś wzrok.
- Panna Colline – do moich uszu dobiegł znajomy głos. Z lekkim opóźnieniem obróciłam się w kierunku, z którego dochodził.
- Elijah? - zapytałam głupio, przecież z daleka można rozpoznać tego wampira...
- Cóż za niespodziewane spotkanie – uśmiechnął się lekko – Usiądziesz? - wskazał dłonią na kanapę naprzeciwko.
- Właściwie, to się spieszę i... - zaczęłam, ale brunet wszedł mi w słowo.
- Ależ nalegam – posłał mi kolejny uśmiech.
- No... chwila mnie nie zbawi – uciekałam wzrokiem w bok, ale wreszcie zajęłam miejsce naprzeciwko Pierwotnego.
- Co ci zamówić? - spytał, a ja zamrugałam oczami jak idiotka.
- Nie, dziękuję. Naprawdę... - przebywanie z tym mężczyzną sam na sam było lekko onieśmielające.
- Moja droga – zaśmiał się – Kiedy dżentelmen proponuje damie, że za nią zapłaci, wręcz wymagane jest się zgodzić – patrzył na mnie tymi ciemnymi jak węgiel oczami, a ja zapominałam języka w gębie.
- To, może kawa – powiedziałam w końcu.
- Z mlekiem?
- Yhm – kiwnęłam głową.
- Wedle życzenia – dlaczego muszę przy nim tak teraz głupieć? To niedorzeczne.
- Elijah? - zagaiłam.
- Słucham, Colline – wpatrywał się we mnie z zainteresowaniem.
- Co właściwie ode mnie chciałeś? - starałam się brzmieć spokojnie.
- Chciałem spędzić czas w twoim rozkosznym towarzystwie – odparł wampir.
- A tak naprawdę? - posłałam mu zadziorny uśmiech, wreszcie się rozluźniając. Brunet zaśmiał się lekko.
- Nie sposób oszukać taką bystrą kobietę, czyż nie? - mruknął.
- Nie przesadzałabym z tą bystrością – palnęłam nagle.
- W twoim przypadku, inteligencja idzie w parze z urodą – poczułam jak przeszywa mnie spojrzeniem. Odruchowo zacisnęłam nogi. Poczułam się taka obnażona przez tę krótką spódniczkę...
- Czy to był komplement? - spróbowałam.
- Naturalnie – uśmiechnął się.
- Dziękuję – odwzajemniłam uśmiech.
- Proszę bardzo – odrzekł.
- Czyli, jaki jest prawdziwy powód twojego zainteresowania? - dociekałam.
- Jedno, proste pytanie – odparł Elijah.
- Jakie? - rzuciłam lekko.
- Co cię łączy z Sophie Deveraux? - spytał, unosząc brwi. Poczułam, że gorąc oblewa moje policzki...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top