✞Rozdział 1✞
Promienie słońca leniwie wdzierały się do mojej sypialni, uniemożliwiając dalszą drzemkę. Niechętnie zrzuciłam z siebie kołdrę i wsunęłam stopy w kapcie, rozciągając powoli wszystkie mięśnie. Odsłoniłam kremowe zasłony i złapałam słoneczny blask na twarz. Tchnęło to we mnie nowe życie.
Podświadomie czułam, że to dzisiaj jest ten dzień, kiedy moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Dokładnie cztery lata temu, Marcel Gerard uratował mnie przed atakiem wilkołaka i przygarnął do siebie. Ożywił moje smutne, szare życie nowymi kolorami. Podarował mnóstwo miłości, a nawet namiastkę dzieciństwa, którego nigdy nie zaznałam u boku mojego ojca...
Mnie i ciemnoskórego łączyła ogromna, przyjacielska więź, chociaż on sam zachowywał się wobec mnie nadopiekuńczo. Zastępował mi rodzinę, ale momentami przesadzał. Ciężko mu było przede wszystkim zaakceptować, że nie jestem już przestraszoną dziewczynką, a młodą, atrakcyjną kobietą. Moje demony odeszły, a ja sama byłam żądna przygód i nowych doznań. Dzięki Marcelowi nie porzuciłam edukacji, więc mogłam się teraz poszczycić mianem studentki pierwszego roku. Studiowałam historię sztuki, bo lubiłam łączyć swoje zainteresowanie przeszłością z artystyczną duszą. Chociaż natura poskąpiła mi talentu plastycznego, to wynagrodziła to umiejętnością do pisania. Lubiłam pisać wiersze i krótkie opowiadania. Chowałam je jednak do szuflady, bo bałam się krytyki.
- Colline! - moje rozmyślania przerwał głos ciemnoskórego – Wstałaś wreszcie? - krzyknął donośnie – Może zachęci cię fakt, że zrobiłem śniadanie? - użył broni ostatecznej. Zachichotałam pod nosem, narzuciłam na siebie szlafrok i pobiegłam na dół. Marcello nie kłamał. W jadalni czekała na mnie prawdziwa uczta.
- No, no, no – zakasałam rękawy – Francja elegancja – zaczęłam pożerać wzrokiem zawartość stołu.
- Łatwo cię przekupić, Collie – zaśmiał się ciemnoskóry i usiadł naprzeciwko mnie.
- Jak to wszystko pachnie – oblizałam się, zajmując miejsce i nakładając na talerz wszystko, na co miałam ochotę.
- Użyłem perswazji na najlepszym piekarzu w Nowym Orleanie – mruknął czarnooki – Ponoć za te bagietki, można zabić – dorzucił.
- Zgadzam się – pokiwałam głową, rozkoszując się chrupkością pieczywa – A ty nie jesz? - posłałam mu zaskoczone spojrzenie.
- Wiesz, że nie muszę – parsknął, upijając łyk z kieliszka. Zawartość naczynia była czerwona i już od dawna wiedziałam, że to nie wino.
- Jakim cudem, ten zapach nie robi na tobie wrażenia? - nie dowierzałam – Boże, jakie pyszności – jęknęłam, pałaszując omleta polanego sosem czekoladowym.
- Jedna z zalet wampiryzmu – zaśmiał się.
- Jedzenie jest sensem życia – mruknęłam z przekonaniem, próbując rozbawić Marcela, ale mężczyzna miał nietęgą minę – Coś się stało? - zagaiłam.
- Nic, Col. Nie przejmuj się – zbył mnie.
- Mnie nie oszukasz – rzuciłam – Mów, co się dzieje – nakazałam. Czarnooki westchnął ciężko.
- Moje obawy zostały potwierdzone – odparł.
- Jakie? - spytałam. Marcel miał wiele obaw, jako Król Nowego Orleanu. Martwił się, że czarownice spiskują przeciwko niemu, wampiry nie są lojalne, albo ktoś chce mu przysporzyć innych problemów. Cóż, ciemnoskóry nie był ugodowy i narobił sobie wielu wrogów. Miał jednak jedną, konkretną obawę...
- Mikaelsonowie wrócili do miasta – mruknął cierpko. Odruchowo się wzdrygnęłam. Rodzina Mikaelsonów wychowała Marcela, zmienili go w wampira i dali poczucie przynależności, ale wiele razy go zawiedli i zaszkodzili. W szczególności jego stwórca, Klaus Mikaelson. Potężna, bezlitosna hybryda, która nie miała problemów z niebywałym okrucieństwem. Prym w bezwzględności dzielił również jego brat, Elijah Mikaelson. Oprócz tego rodzina Pierwotnych składała się z kilku innych osób, ale to dwaj bracia wzbudzali największy strach. Na sam dźwięk imienia jednego z nich, paraliżował mnie lęk. Nikt o zdrowych zmysłach, nie chciałby stanąć im na drodze...
- Co teraz będzie? - jęknęłam cichutko.
- Nie pozwolę im się tutaj panoszyć – Marcel wstał i podszedł do mnie – A już na pewno nie pozwolę im cię skrzywdzić – dodał, kładąc mi dłoń na ramieniu.
- Moje szanse byłyby zwiększone, gdybyś mnie przemienił – powiedziałam to, co od dawna leżało mi na sercu.
- Colline, rozmawialiśmy o tym – czarnooki potarł twarz ręką – Ostatnia rzecz, jakiej bym chciał, to przemienić cię w wampira – westchnął, patrząc mi w oczy. Wezbrała we mnie irytacja.
- Rekrutujesz każdego przygłupa do swojej armii! - wybuchnęłam, wstając gwałtownie od stołu – Ale kiedy ja cię proszę, już od roku! - zacisnęłam zęby – To za każdym razem odmawiasz! - wyrzuciłam z siebie wszystkie emocje – To niesprawiedliwe – zakończyłam zimno i pobiegłam do swojego pokoju. Marcel nawet nie próbował mnie zatrzymać. Tego typu rozmowa, zawsze wyglądała tak samo. Ja go błagałam o przemianę, a on kategorycznie odmawiał, twierdząc, że nie udźwignę takiego brzemienia. Jednocześnie, werbował do swojej wampirzej społeczności każdego, kto tylko zrobił słodkie oczka. Okropnie mnie to drażniło.
Cały dzień spędziłam w pokoju i słuchałam muzyki. I tak miałam wolne, więc nic nie stało na przeszkodzie, żebym spędziła je na leniuchowaniu. Marcel mnie nie niepokoił, tylko zajął się swoimi sprawami. Był pewien, że Mikaelsonowie mogą uderzyć w każdej chwili, a mnie to nie obchodziło. Byłam zła na ciemnoskórego. Znowu się pokłóciliśmy o moją prośbę, której on za wszelką cenę nie chciał spełnić. A ja marzyłam o zostaniu wampirem. Chciałam być silna, nieśmiertelna i niepowstrzymana. Szkoda tylko, że egoistyczne pobudki czarnookiego, skutecznie mi to uniemożliwiały. Także, za oknem już zmierzchało, a ja przeznaczyłam dzień na muzykę, refleksje i oglądanie śmiesznych filmików. Marcel kiedyś stwierdził, że stąd już tylko krok do depresji.
Nie mogłam w nieskończoność koczować w czterech ścianach, ale nie miałam pomysłu na urozmaicenie wieczoru. Nagle, coś mnie tknęło i wysłałam wiadomość do dobrej przyjaciółki. Dostałam potwierdzenie, więc z uśmiechem na twarzy, poprawiłam makijaż, zgarnęłam torebkę i wyszłam z domu. Nawet nie pokwapiłam się, żeby zawiadomić o tym Marcela. Po pierwsze, nie czułam już takiego obowiązku. Miałam dwadzieścia lat i może nie byłam najdojrzalsza, ale jednak dorosła. Nie musiałam już się spowiadać czarnookiemu i nie zamierzałam tego robić. Po drugie, chciałam go zirytować, a po trzecie, potrzebowałam zaszaleć.
- Hayley! - ucieszyłam się, gdy tylko zobaczyłam dziewczynę na horyzoncie – Wieki cię nie widziałam! - zażartowałam i przytuliłam przyjaciółkę.
- Nie przesadzaj – zaśmiała się – Raptem kilka tygodni temu się widziałyśmy – dodała, odwzajemniając uścisk – Wchodzimy? - wskazała ruchem głowy na jedną z okolicznych knajp.
- Absolutnie – potwierdziłam i ochoczo weszłyśmy do środka.
- Aż tak tęskniłaś? - spytała, gdy już siedziałyśmy na kanapie i popijałyśmy piwo.
- Dobrze wiesz, że nie mam nikogo prócz ciebie – przewróciłam oczami.
- A Marcel? - rzuciła.
- Pół na pół – ucięłam, robiąc znaczącą minę.
- Zgaduję, że znowu się pokłóciliście – posłała mi charakterystyczne spojrzenie.
- Tia – upiłam łyk piwa.
- O przemianę – dodała.
- Yhm – pokiwałam głową.
- Czemu tak bardzo chcesz być wampirem? - zagaiła.
- A co? Rekomendujesz wilkołactwo? - zażartowałam.
- To nie jest śmieszne – odparła szatynka. Hayley była wilkołaczką, porzuconą przez biologicznych rodziców i odrzuconą przez adopcyjnych. Przez większość życia, klątwa przysparzała jej więcej problemów, niż korzyści, dlatego nie lubiła, jak ktoś robił sobie żarty z wilkołactwa. Dodatkowo była zdystansowana, ostra i nie przepadała za pokazywaniem emocji, dlatego ciężko było ją czasami rozszyfrować.
- Wiesz, że nie chciałam cię urazić – sprostowałam.
- Wiem – uśmiechnęła się lekko – Ale jestem trochę przewrażliwiona na tym punkcie – odparła, upijając łyk piwa – Szczególnie, odkąd dowiedziałam się, że należę do watahy Półksiężyca, a twój durny kumpel rzucił na nich klątwę – warknęła.
- Nieustannie szukam sposobu, żeby ją zdjąć – odparłam.
- Jestem ci za to wdzięczna, Colline, ale też wkurza mnie, że się narażasz – mruknęła Hayley.
- To moja sprawa – odrzekłam hardo – Obiecałam, że pomogę ci zdjąć urok z twojej watahy? Obiecałam – posłałam jej uśmiech – I zgodziłam się dobrowolnie, a nie pod groźbą rozstrzelania – dodałam. Wilkołaczka parsknęła odruchowo.
- Skąd w tobie tyle optymizmu? – szatynka pokręciła głową.
- Może limit tragedii wyczerpał się, kiedy zabiłam ojca tyrana? - wzruszyłam ramionami, a Hayley spoważniała.
- Nie wyobrażam sobie, co musiałaś przeżywać – położyła mi rękę na dłoni.
- Jest tak dobrze, że czasami zapominam o przeszłości – mruknęłam.
- Też bym tak chciała – odparła dziewczyna i wychyliła cały pokal – Dobra, ja spadam, bo zaraz wzejdzie księżyc, a wiesz, co się ze mną wtedy dzieje – dodała półszeptem.
- Tak, wiem – przewróciłam oczami – Idź, biegnij, ale obiecaj, że będziemy się spotykać częściej – rzuciłam.
- Pożyjemy, zobaczymy – odparła wymijająco, zakładając skórzaną kurtkę.
- Hayley! - uniosłam brwi.
- Coś się wymyśli, Colline – jej usta rozpromieniły się w uśmiechu – Do zobaczenia! - pomachała mi i zniknęła za drzwiami knajpki. Nie chciałam siedzieć tu samotnie, więc dopiłam swoje piwo i wyszłam.
Szłam chodnikiem, zaglądając w witryny sklepowe i zapatrywałam się w pełnię księżyca, która właśnie zaczynała widnieć na niebie. Przystanęłam na chwilę, bo miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale odgoniłam te myśli i ruszyłam dalej.
Niestety, kilka kroków później, moje obawy zostały uzasadnione, bo ktoś szarpnął mnie za nadgarstek i wciągnął do zaułka. Zakapturzony napastnik groził mi nożem i żądał natychmiastowego oddania mu zawartości mojej torebki.
- Ale ja nic nie mam... - pisnęłam przerażona.
- Nie kłam, kurwo! - warknął bandyta i szarpnął za moją kurtkę – Widzisz, co tu mam?! - zbliżył ostrze do mojej twarzy.
- Ładnie to tak napadać bezbronną dziewczynę? - usłyszałam czyjś głos i przerażona spojrzałam w jego kierunku. Zdecydowanym krokiem, podchodził do nas wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Miał niebieskie oczy i kręcone blond włosy. Posiadał delikatne, aczkolwiek męskie rysy twarzy i lekki zarost. Wyglądał groźnie i wzbudzał respekt, szczególnie kiedy jego tęczówki pociemniały, a skóra uwidoczniła żyły.
- Spadaj stąd, cwelu! - warknął napastnik, odwracając się w stronę tego dziwnego człowieka.
- Widzę, że nie obejdzie się bez przemocy – westchnął blondyn i odsłonił ostro zakończone zęby. Zanim zdążyłam się zorientować w sytuacji, niebieskooki zatapiał swe kły w szyi bandyty, czemu towarzyszyły jego stłumione krzyki. Nie wiem, dlaczego zamiast uciekać, gdzie pieprz rośnie, oglądałam to widowisko z zainteresowaniem.
Nie minęło kilka sekund, a napastnik leżał martwy, ku uciesze tajemniczego wybawcy. Mężczyzna odwrócił się w moim kierunku, a po brodzie spływała mu czarna posoka.
- Dziękuję – powiedziałam, zbliżając się do blondyna.
- Nie ma za co, kotku – odparł niebieskooki i podszedł maksymalnie – A teraz, zapomnisz o tym, co tu się stało, zapomnisz o mnie i spokojnie wrócisz do domu – mruknął hipnotyzującym głosem i zniknął.
Stałam jeszcze chwilę oszołomiona i próbowałam dojść do siebie. Tajemniczy wybawiciel okazał się wampirem i próbował użyć na mnie perswazji, zapewne nie wiedząc, że od kilku lat zażywam werbenę. Tym samym, jeśli kiedyś go znowu spotkam, na pewno będę pamiętać jego twarz...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top