Rozdział I

I wtedy stało się najgorsze, pomyślał John Nowakowski. Na naszą dzielnicę wprowadziła się kolejna rodzina Azjatów – powiedział cichym głosem. Jak ja ich kurna nienawidzę – odrzekł wpatrując się w swojego psa, leżącego tuż obok bujanego krzesła, na którym chybotał się mężczyzna. Czterdzieści lat temu, kiedy zagnieździłem się tutaj wraz z moją żoną Dorothy, było spokojnie i przejrzyście. Kiedyś te dzielnice zamieszkiwali amerykanie, a teraz czuję się jakbym mieszkał w pierdolonym getcie z żółtkami w roli głównej – dodał krzywo spoglądając na wprowadzającą się rodzinę, tym samym głaszcząc psa po ciemnawym pysku. Ehh... Nie dziwię się, że ludzie zwą mnie głupcem, czy dziwakiem skoro gadam z psem – wtrącił, po czym wstał z bujanego krzesła i rozprostował kości, a następnie udał się do domu.

John Nowakowski to osiemdziesięcioletni staruszek, który żyje we własnym poukładanym świecie. W 1972 roku wyjechał na wojnę do Wietnamu, gdzie spędził tam trzy lata, aż do jej zakończenia. Po wojnie przeprowadził się wraz ze swą żoną Dorothy McKlein do dzielnicy Avondale w Chicago, gdzie mieszka właśnie teraz. John nigdy nie lubił i nie szanował ludzi pochodzenia azjatyckiego. Zawsze miał o nich gorsze zdanie, a doświadczył tego podczas walk w Wietnamie, gdzie widział ich tysiące. Staruszek pasjonował się samochodami, dlatego już w 1972, kilka miesięcy przed wyjazdem, swojej żonie podarował prezent, ponieważ chciał jej coś po sobie zostawić jakby nie wrócił z Wietnamu. A mianowicie był to Chevrolet Biscayne z '72 roku.

Następnego dnia John szykował się do wyjścia. Ubrany w koszulę oraz granatowe spodnie, wyszedł na taras. Wtem ujrzał nowych sąsiadów, którzy grzebali w swym ogródku prawdopodobnie sadzili nowe krzewy. Mężczyzna spojrzał jedynie na nich skrzywionym wzrokiem, chwilę później udał się do samochodu. John pojechał do miasta, a dokładnie odwiedzić fryzjera, którego nawiedzał co dwa tygodnie. Staruszek wszedł powolnym krokiem do salonu i pierwszy zarzucił słowa.

- Jak się masz „hiszpański torreadorze"?
- Było dobrze, aż do teraz. Właśnie spieprzyłeś mi dzień – powiedział delikatnym głosem.- Jak tam interesy? – zapytał, po czym usiadł na fotelu fryzjerskim – Ilu niewidomych dzisiaj okradłeś? – dodał z uśmiechem na twarzy.

- Zabawny jesteś... Jak zwykle musisz zaczynać mnie wkurzać tymi swoimi gatkami stara klecho.

Po dwóch godzinach fryzjer zakończył pracę.

- Należy się dwadzieścia dolców
- Ehh... - sapnął John, wręczając mężczyźnie pieniądze – Czasami myślę, że jesteś pół Hiszpanem i pół Żydem – dodał wstając z siedziska.

- John, masz może ochotę wyskoczyć na piwo dzisiaj wieczorem? – zapytał roześmiany.

- Tak... Ale nie z tobą – dopowiedział chropowatym głosem, a następnie opuścił salon kierując się z powrotem do samochodu.

Staruszek wrócił do swego domu. Wziąwszy z kuchni skrzynkę piwa, usiadł na tarasie i popijając ulubiony alkohol, skupił swój wzrok na pracujących Azjatach, remontujących dom naprzeciwko. Chwilę później z sąsiedniego tarasu odezwała się głośnym krzykiem staruszka, która siedząc na podobnym bujanym krześle gapiła się na Johna groźnym wzrokiem.

- Patrz Berta – zerknął na swego psa - Skośnooka ma jakiś problem – dodał, po czym wsunął jednego papierosa w kącik pobrużdżonych ust – Dobrze, że nawija po chińsku, bo nie chciałbym słyszeć, o czym ona tam bełkocze – odrzekł wyciągając z kieszeni, starą wojskową zapalniczkę. Podpalił bez filtrowego, miękkiego papierosa, próbując nie zwracać uwagi na wciąż krzyczącą sąsiadkę.

Kiedy nastał wieczór, John udał się do pobliskiego baru, aby napić się piwa. Staruszek przyłączył się do gromadki myśliwych siedzących przy ladzie. Szybko oswoił się z mężczyznami, a po paru butelkach piwa, zaczęli opowiadać między sobą rasistowskie żarty, z których się śmiali dobre kilka godzin. Niedługo potem do baru wszedł młody facet o ciemnych włosach ubrany w marynarkę takiego samego koloru. Nie był umięśniony, z twarzy raczej też nie przypominał groźnego, lecz odwagi mu nie brakowało. Śmiało ominął gang motocyklowy, a kiedy zbliżył się do lady, powiedział pewnym i udawanym, pogrubionym głosem.
- Panie Nowak.
- Czego chcesz młody? – zapytał staruszek, ledwo trzymając się na nogach.
- Możemy porozmawiać na osobności? – dodał młodzian.
- Nie widzisz, że jestem aktualnie zajęty?
- To ważne, chodzi o pana żonę – odrzekł poważnym tonem.
- Ehh... - sapnął, po czym zerkną na zegarek – Masz dziesięć minut, a potem nie chce cię widzieć – oznajmił kierując się w stronę wolnego stolika na końcu pomieszczenia.
- Dziękuję.

Kiedy mężczyźni zasiedli przy stoliku, elegancko ubrany chłopak rzucił pierwsze pytanie.

- Jak się trzymasz?
- A co cię to do cholery obchodzi?
- Bardzo współczuję, po śmierci żony musi być ci ciężko – powiedział delikatnym głosem.
- Co ty możesz wiedzieć o śmierci, eleganciku? – zapytał John, popijając piwo.
- Jestem księdzem, wiem dużo o życiu i śmierci – dodał pewnym tonem.
- Wiesz tyle, ile udało ci się przeczytać w podręcznikach, które nadstawiano ci w seminarium – odrzekł chropowatym tonem.
- Pana żona przed śmiercią kazała mi się tobą zaopiekować, dlatego chcę, abyś najpierw przystąpił do szczerej spowiedzi.
- Ślepy jesteś? Chodzić jeszcze umiem, nie potrzebuję niańki – powiedział, po czym zauważył, że butelka z piwem zrobiła się pusta – A co do spowiedzi, to wolę wyznać grzechy komuś doświadczonemu, a nie przed młodym chłopakiem, który „tydzień temu" wyszedł z seminarium – dodał poważnym tonem, następnie wstał i udał się z powrotem do swoich pijanych towarzyszy.

Zasmucony ksiądz opuścił budynek, lecz był przygotowany na taką reakcję starca. Młody Billy nie zamierza się tak szybko poddawać, zaplanował, że odwiedzi Johna za tydzień, kiedy ten już zdąży ochłonąć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top