20. Milion pierwszy powód.
ARCHER
Półtora miesiąca wcześniej
Budzę się cały oblany potem. Przed oczami widzę tylko mroczki. Brak mi tchu. Nie mogę złapać oddechu, czuję się tak, jakby moją klatkę piersiową oplatał mocny sznur. Powietrza!
Powietrza!
Otwieram usta, by zacząć krzyczeć, ale nie jestem w stanie. Mogę tylko starać się poruszać ustami jak ryba, w pozbawionym wody akwarium. Czuję jak przestrzeń w mojej sypialni się zawęża. Napiera na mnie strach i poczucie bezsilności, bo nie mogę się ruszyć. Czuję się jak mumia, owinięty od pasa do samego dołu. Pozbawiony kontrolowania własnych odruchów. Nagły ucisk w klatce piersiowej, puls napieprza mi pod czaszką.
Dłonie mam lepkie i wilgotne. Kołdra, którą tak usilnie trzymam wyślizguje mi się. Dmucha we mnie gorąco niemal jak w saunie.
To znowu nadchodzi.
Znam już ten stan.
To się zbliża i niedługo mnie pochwyci w swoje macki.
Dzisiaj znów umieram.
Kiedy próbuję wziąć oddech, płuca protestują ostrym bólem. Duszę się w oparach tej bezlitosnej mgły, która spowija mnie całego.
Próbuję opanować ten lęk, który zbiera we mnie nowe pokłady swej siły, a jednocześnie go przezwyciężyć. Skupiam myśli na czymś innym i w tej chwili jedyne co widzę, to nas. Mnie i Melody.
Wokół mnie rozlega się jej dźwięczny śmiech, który brzmi jak dzwoneczki. Pragnę przetrzymać ten dźwięk jak najdłużej. Wcisnąć pauzę. Przypominam sobie te wszystkie dobre momenty z nią, starając się ich trzymać do czasu, aż nie zniknie to poczucie pustki.
Do czasu, aż zniknie to uczucie rozpierania klatki piersiowej.
Aż tętno nie przestanie wybrzmiewać ostre techno.
Biorę jeden wdech.
Potem wydech.
Znowu wdech.
To jak ujście wody, która próbuje przebić się przez tamę.
Próbuje walczyć z czymś silniejszym ode mnie.
Z czymś, co pozbawia mnie sił.
To wszystko jest we mnie.
Oślepia mnie światło, znajome uczucie palenia atakuje moje mięśnie i stawy.
Już przez to przechodziłem.
Muszę to tylko z siebie wyprzeć.
Przecież wciąż żyję.
Jestem w domu, nie w szpitalu.
W SWOIM ŁÓŻKU.
Nikt mnie nie ocenia. Nie krytykuje.
Jestem wolny, choć tak naprawdę czuję się jak więzień w swoim ciele.
Wiem, co może temu zaradzić.
Tylko raz.
Otwierają się drzwi, w holu pali się światło. Dochodzą do mnie odgłosy szybkich kroków. Ciepła dłoń dotyka mojego czoła.
Ściera kropelki potu delikatnym materiałem. Uchylam powieki, widzę jaskraworóżowy. Dołączają do niego groszki. A po chwili widzę już całość.
Ostatni raz.
Odrywam dłoń od poduszki i zmuszam swoje ciało do przekręcenia się. Jestem kompletnie oderwany od swojego organizmu. Przesuwam się, ciągnąc swoje bezwładne ciało, obawiając się, że zaraz zaatakuje mnie potworny ból. Ale pokusa i ulżenie sobie są silniejsze.
Dobywam pudełeczka zatrzaskiwanego na metalowe zapadki. Rozlega się ciężki dźwięk, pokrywka zaskakuje, lecz zamiast spodziewanego widoku -widzę tylko dno wypełnione mnóstwem fotografii i różową Huba Bubą.
Ze wściekłością odrzucam je od siebie. Metal uderza o podłogę.
Otwierają się drzwi, w holu pali się światło. Dochodzą do mnie odgłosy szybkich kroków. Ciepła dłoń dotyka mojego mokrego czoła. Ściera kropelki potu delikatnym materiałem. Uchylam powieki, widzę jaskraworóżowy. Dołączają do niego groszki. A po chwili widzę już całość.
Moja rodzicielka ubrana w swoją ulubioną, elegancką bluzkę wpatruje się we mnie przemęczonym i wypełnionym troską wzrokiem. To ona była przy mnie od samego początku mojego najczarniejszego okresu w życiu.
Wspierała mnie w najtrudniejszych momentach, znosiła moje ataki agresji, wybuchy silnej złości, epizody bipolarności, ataki paniki. Trzymała mnie w ramionach, kiedy wyłem jak zraniony szczeniaczek.
Pozwalała się wykrzyczeć, a po wszystkim siedziała przy mnie, aż się uspokoję.
Czasami to puszczało po kilku godzinach, czasem po półtorej.
Ale była przy mnie do końca.
Moja mama.
Kobieta spogląda w dół, na rozsypane rzeczy. Schyla się zamierzając to posprzątać, ale mamroczę, żeby tego nie robiła.
–Mamo, proszę, zostaw to.
–To mój bałagan.
Kręci głową i zbiera wszystko do pudełka, które wsuwa dalej pod łóżko. Po czym siada przy mnie i bierze moją dłoń w swoją.
–To nasz wspólny bałagan. Jesteś moim dzieckiem, a jak widzę, że moje dziecko potrzebuje pomocy to nie waham się ani chwili.
Przekręcam powoli głowę w jej stronę i smyram swoim policzkiem zewnętrzną część jej lewej dłoni. Uśmiecha się łagodnie.
– Znowu to czułem. Ból był tak silny, że nie mogłem oddychać. Czułem się sparaliżowany. Natłok myśli nie pozwalał mi odetchnąć.
Jej oczy wpatrują się w moje.
Zaciskam pięść i przymykam powieki.
–Wtedy przypomniałem sobie jak mogę sobie pomóc. Wiesz, w takich chwilach jak ta, po prostu nakładałem uśmiech i szedłem w ustronne miejsce, aby złapać moje szczęście. Na galach i eventach było o wiele łatwiej. Kiedy otwierałaś drzwi do łazienki widziałaś, że każdy tam to robił. Inni w ten sposób się rozluźniali, ja wyciszałem się. Nie było nic. Tylko to utopijne miejsce, w które się udawałem. Bo znowu to się działo. Znowu umierałem. Znowu spadałem w jedną wielką nicość. Znowu byłem przegrywem. Bo zostałem pokonany. Przez własną słabość.
– Nie, synku. Nigdy nie byłeś przegranym. Przenigdy.
Rozchylam powieki i patrzę się pustym wzrokiem przed siebie.
–Jestem jednym Wielkim Wstydem dla was– szepczę.
Słyszę wciąganie powietrza.
Po chwili moja mama pochyla się i chwyta obie moje ręce w swój nadgarstek.
– Pamiętasz, jak odniosłem swoją porażkę, wracając z konkursu lirycznego, tego, na którym prezentowałem „Kamień" ?Nie odniosłem żadnego sukcesu, ale czekałaś na mnie z dyplomem za zajęcie pierwszego miejsca, choć nie dostałem nawet wyróżnienia. Wdziałem w twoich oczach dumę, ba zaprosiłaś potem całą rodzinę i opowiadałaś im o tym, że z pewnością zajdę daleko. Tata podczas mojego występu nie okazał żadnej emocji. Nie miałem pojęcia, co myśli, czy mu się podoba. Potem usłyszałem od niego, że było super. A następnego dnia zabrał mnie na lodowisko i kazał przećwiczyć ustalone wcześniej strategie. Dodał, że w przyszłości samym śpiewaniem człowiek nie wyżyje. A skoro miałem moment zawahania, uznał, że to znak. Nie powinienem iść w muzykę. Wiedział, że jestem za słaby, aby utrzymać się w tym bezlitosnym medialnym świecie i miał rację.
– To nieprawda. Dla mnie synku jesteś wyjątkowy. Zawsze tak było i będzie. Tu, gdzie widzisz swoją porażkę, ja świętuję twój sukces. Bo pomimo wszystkich i wszystkiego szedłeś po swoje. Nie było łatwo. Kłóciłeś się z nauczycielami, bo nie rozumieli twojej artystycznej duszy. Miałeś odmienne zdanie na temat panujących trendów. Kiedy twoi koledzy puszczali jakaś remix klubowej piosenki, tobie w słuchawce leciał Silent Circle Stop The Rain In The Night.
Na moich wargach pojawia się uśmiech, a serce wypełnia smutek za powrotem do ostatniego deszczu młodzieńczych lat.
–Upadłeś synku, ale podnosimy cię na nogi. Robimy wszystko, co w naszej mocy.
Za jej ramienia wychyla się mężczyzna. Jego zmęczenie też dotknęło. Zwykle nienaganny wygląd, teraz nieokrzesana fryzura i skarpetki nie do pary.
– I będziemy walczyć do samego końca, bo jesteśmy drużyną.
Kładzie swoją rękę na nasze i trzyma tak przez kilkanaście sekund.
Kiedy spoglądam w górę, widzę, że jego oczy są czerwone.
Nie pytam o nic. Jestem zbyt zmęczony na cokolwiek. To jednak daje mi nadzieję na poprawę relacji ojciec-syn. Bo takie małe gesty z jego strony znaczą dużo. Nigdy nie był wylewny w słowach, ani w okazywaniu uczuć, więc doceniłem to, że pokazał, że jest tu i będzie kiedy ponownie się osunę.
***
– Nawet najlepszemu zdarza się po drodze potknąć. Możemy chodzić daną trasą wiele razy, znać ją na pamięć, a mimo to nie zauważyć przeszkody. Powiedziałeś mi przed chwilą, że chciałeś być perfekcyjny. Czego to dotyczyło, Archerze?
Jej pytanie sprawia, że marszczę czoło, choć to przecież proste pytanie.
– No, ogólnie. Całego życia.
Potrząsa blond głową, a na jej czerwonych wargach pojawia się smutny uśmiech.
– Uważasz, że nie sprostałeś temu?
– To chyba oczywiste. Zobacz w jakim jestem teraz położeniu. Kiedyś, byłem przekonany, że to nigdy nie będzie mnie dotyczyć.
–Podejmujesz walkę.
Przytykam pięść do brody i wpatruję się przez chwilę w widok pięknej panoramy, którą widać z mojego apartamentu. Jest zaledwie ósma rano, słońce próbuje się przedrzeć przez szare chmury.
– Możesz zamknąć oczy?
Terapeutka spogląda na mnie zdziwiona.
– Chyba nie chcesz mnie zrzucić z tego balkonu, tak jak ostatnio, co?
Spinam się, a wyrzuty sumienia gryzą mnie w tyłek.
– Ja... nie chciałem. Nie panowałem nad tym. Ja nawet zbytnio tego nie pamiętam.
–Bo nie ma o czym.
– Przepraszam –szepczę skruszony i nerwowo pociągam zębami za dolną wargę.
Kładzie uspokajająco dłoń na moim ramieniu.
– Spokojnie. Musisz wyzdrowieć. Fizyczne objawy wkrótce ustaną, ale my musimy pomóc głowie.
– Ponawiam swoją prośbę.
– Mam zamknąć oczy?
Kiwam głową.
I przyglądam się jej jak wykonuje moje polecenie.
– A teraz powiedz mi co widzisz?
– Archer.. to...
– Powiedz co, widzisz.
– Kompletnie nic.
– A teraz je otwórz.
Patrzy na mnie skonsternowana.
– Kompletnie nic. Bo kompletnie nic nie zobaczysz.
Wstaję, chcąc zakończyć sesję.
– Jestem tu po abyś po trudnej walce zobaczył najpiękniejsze horyzonty. I je ujrzysz, Archer.
***
Przysłuchuję się rozmowie mojego managera, który podczas niej jest wyraźnie sfrustrowany i wkurzony.
– Mówiłem ci, żebyś niczego jeszcze nie zatwierdzała. Zobaczę się z nim i powiem ci jak stoimy...
Klapek spada mi ze stopy przez co mało nie spadam ze schodów w połowie drogi.
Corner zawiesza połączenie, kiedy mnie zauważa.
– Dzień Dobry. Jak się masz. Pocałuj mnie w dupę, czy cokolwiek –witam się z nim i unoszę wyzywająco brwi.
– Tak. Jak się czujesz, Dzieciaku? –Lustruje mnie wzrokiem.
– Z kim rozmawiałeś?
– Z prezeską.
-Nie stój tak, chodź. Moja mama upiekła racuchy z jabłkiem. –Biorę go pod ramię i prowadzę do stołu, przy którym siedzi mój tata i mama.
– Witamy! Czego się napijesz?
Corner wydaje się lekko skrępowany I OSZŁOMIONY WIDOKIEM SPOREJ GÓRY PLACKÓW.
–A to. To poczułem zapach cynamonu i mój żołądek po raz pierwszy od długiego czasu się odezwał, więc mama nasmażyła ich tyle z racji, że je uwielbiam.
Corner posyła mi uśmiech i zasiada przy reszcie.
– Miałeś już dosyć trybu jaskiniowca, co? Ilekroć przychodziłem nigdy nie opuszczałeś swojego pokoju.
Spinam się i wsadzam ręce w kieszeń.
– Dzieciaku, chodź do nas. Tylko się wygłupiam.
Tata unosi kubek w górę i klepie krzesło obok siebie. Posyłam mu szczery uśmiech. Nadal pracujemy nad jakością spędzanego czasu razem, ale jest znaczna poprawa. Zauważa, kiedy nie jestem w nastroju, ale nie usuwa się w bok, tylko stara się ze mną porozmawiać o tym, co mnie dręczy. To jednak za długa opowieść, może kiedyś puszczę ją światu.
– Co chciała od ciebie Cynthia? –Zwracam się do swojego managera.
– Nick Jagger chciał cię zaprosić do zaprezentowania waszego duetu. Występ na żywo. W klubie.
– I co?
– O to pytam ciebie.
Telefon zaczął mi wibrować.
Od Jagger
Szkoda stary, że odmawiasz, ale rozumiem.
Wracaj szybko do zdrowia. Trzymam za ciebie kciuki.
Unoszę mu ekran przed nos.
– Chyba jednak nie. Już zdecydowaliście. Beze mnie. Czy mnie to, kurwa dziwi? – prycham i wstaję gwałtownie.
On też się podnosi.
– Znowu mi to robicie. Znowu podejmujecie decyzje za mnie. A może ja chciałem się zgodzić?
– To nieodpowiedzialność. Klub i ty to nienajlepszy pomysł.
Parskam cholernie sztucznym śmiechem.
– Chcę wystąpić. Jeden występ. Potem sam ci powiem, czy to jest dobre dla mnie.
– Zgadzasz się, bo to twój dobry kumpel. Nie jesteś jeszcze na siłach. Pomyśl, ze to jeszcze nie ten czas.
– Chcę spróbować. Tylko tyle.
–Publiczność będzie spora.
– Dobra. Dam radę.
Przygląda mi się oceniająco.
– Archer, twój stan fizyczny nie pozwala ci na jakikolwiek wysiłek.
– Zatańczę pod koniec i to solo. Dacie mi jakąś tancerkę z klubu.
Nie wygląda na przekonanego.
– Nikt nie będzie wiedział, że wystąpię. To będzie tajemnica.
– Dobra, ale jeśli coś ci się stanie, to Cynthia mnie rozszarpie.
–Towar wadliwy to żaden towar, co? –pytam uszczypliwie, ale chcę, żeby wiedział, że mnie zawiódł.
***
W dzień koncertu -niespodzianki tylko kilkanaście razy chciałem nasrać ze stresu w gacie. Pomógł mi mój strój kamuflaż.
Dzięki masce na twarz, nikt nie mógł mnie rozpoznać. Podczas solo miałem nieodparte wrażenie, że coś jest nie tak. Dziewczyna, z którą tańczyłem idealnie wpasowywała się do mnie, jakby było tak od zawsze. Dowiedziałem się, dlaczego tak jest, kiedy zobaczyłem jej naszyjnik.
– A-Archer... to ja. Melody. – Chrypi postać podobna do mojej dawnej przyjaciółki. Ale to nie ona. To nie może być ona.
To kolejna laska szukająca atencji poprzez rozsiewanie kłamliwych newsów na mój temat. Kolejna, która chce mojego upodlenia. One tylko na to czekają. Czają się, a potem wychodzą z ukrycia i atakują jak sępy.
– Proszę...– słyszę ciche skomlenie.
– Tak. To się zawsze tak zaczyna.
Zawsze błagają.
Kiedyś byłem głupi. Ustępowałem, nie chcąc afer.
Teraz zamierzam im zapobiegać.
Kładę dłoń obok jej głowy, a palce drugiej niemal wbijam jej w gardło.
–Jesteś jedną z nich. Ja też błagałem wiesz? Kiedy po raz kolejny widziałem te wszystkie bzdury wyssane z palca, kiedy oglądałem filmiki ze mną w roli głównej, kiedy przekręcaliście moje wypowiedzi, a potem puszczaliście je w obieg, robiąc ze mnie tego najgorszego. A ja...
Ktoś się dobija do drzwi. Słyszę trzaski, jakieś krzyki, ale je olewam. Dość.
–Archer...to my. Otwórz, proszę drzwi!
Różowowłosa patrzy się na mnie nieco nieprzytomnym wzrokiem. Moje palce zaciskają się wciąż na jej szyi. Dyszę prosto w jej twarz.
Złość napełniła mnie aż po brzegi.
Jej ręka chwyta za mój nadgarstek, próbując poluzować uścisk. Z spomiędzy rozchylonych ust, walczących o oddech, wydobywa się krótkie:
-Karmelowy chłopaku..., p-proszę.
Jakbym dostał obuchem w łeb i na dokładkę ktoś przejechał mi płozą po skórze.
Tylko jedna osoba mnie tak nazywała.
Kiedyś, dawno temu.
Kamienieję, rozszerzam oczy, kiedy nagle zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, co ja wyrabiam. I komu.
Odrywam dłoń z jej szyi i spanikowanym wzrokiem błądzę po jej twarzy.
Jej ogromne z przerażenia oczy wpatrują się w moje.
-Kurwa. Kurwa. Ja nie chciałem. – Słyszę jak gwałtownie wciąga powietrze, widzę, jak trzyma się za szyję i się krzywi.
Nie. Nie. Tylko nie ona.
Nie, Melody.
– Nie, Melody... ja nie – szepczę, czując się jak ścierwo. – nie chciałem. – Podchodzę do niej powoli, a jej oczy przeskakują to ze mnie na drzwi.
Ona się mnie boi.
ONA SIĘ CIEBIE BOI.
Żyje się tylko raz, ale umierać można milion razy.
To był mój milion pierwszy powód.
Strach w jej oczach i ból niemal przebił mi trzewia.
Dłonią wciąż rozmasowywała szyję, a we wszystko się skręcało. Poczucie winy uderzyło we mnie z siłą ogromnego pocisku. Dlatego nie waham się ani chwili i chwytam ją za ramiona, nieustannie powtarzając jak mantrę, że nie chciałem.
Tą chwilę wybiera sobie mój management.
Drzwi do łazienki otwierają, a Corner wpada przez nie jakby go ktoś gonił. Przeskakuje wzrokiem na mnie i na Melody.
– Odsuń się od niej, dobrze? Tylko spokojnie.
Mrugam, nie wiedząc o czym on mówi, dopóki nie spoglądam na swoje dłonie, które wciąż ściskają jej ramiona i nie zamierają puścić.
– Archer, mówię do ciebie. Nie pogarszaj sytuacji.
Chwyta mnie od tyłu i zamierza od niej odciągnąć, ale zapieram się i wolna dłonią obejmuje jej nadgarstek.
Patrzy na mnie tymi pięknymi oczami.
– Melody, powiedz, że wiesz, że nie chciałem ci tego zrobić. – Kieruję rękę do jej twarzy i chwytam za podbródek. Muszę wiedzieć, że ona faktycznie to wie.
– Archer czy wszystko z tobą w porządku? – To ją tylko interesuje, albo robi to w celu zbycia tematu.
Ale ja tak nie potrafię.
– No powiedz to! Musisz mi uwierzyć, że nie chciałem. – Potrząsam nią, czując nagłe trzęsienie, a wtedy mnie od niej odciągają.
Ale to nie znika.
Trzęsienie nie ustaje.
Ktoś coś do mnie mówi, ale nie mogę się skupić.
Głosy się na siebie nakładają.
W klatce czuję znajomy uścisk.
Muszę wyjść.
I to zaraz.
– Wdech. I wydech. – Ktoś próbuje zwrócić moją uwagę, Czuję ciepło na swoich policzkach. Tyle, że to moje łzy.
Opuszczam pomieszczenie, ignorując nawoływania.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top