koniec potopu

Deszcz wciąż padał i padał, bezustannie. Cóż, nie nauczono go umiaru, toteż wody lały się z nieba, jak z Wodospadu Niagara. A trwało to czterdzieści dni i czterdzieści nocy, gdyż Bóg lubił, kiedy było wszystkiego po równo, toteż — dla ustatkowania — tak właśnie zarządził. Przez tę ogromną ilość H2O Arka Noego podnosiła się coraz wyżej i wyżej, aż przewyższyła nawet najwyższe górskie szczyty, które zniknęły, skąpane w przezroczystej cieczy.

Gdy powódź zalała lądy, wszystkie żywe stworzenia utonęły. Zginęli wszyscy, na Ziemi nie pozostało ani jedno suche miejsce, w którym można było przetrwać. (Dopiero teraz zauważyłem sadystyczne zapędy Starego.) Woda była wszędzie, nawet tam, gdzie nie powinno jej być. Gdzie? To już pozostawiam Wam i Waszej chorej wyobraźni, kochani.

Dni ciągnęły się niemiłosiernie, powoli przedłużając się w tygodnie, jak podczas, gdy jest gorąco i nigdzie nie chce się wychodzić. (Wtedy Lucek serwuje nam w Niebie drinki z palemką.) Noe wraz z rodziną wciąż pozostawali wewnątrz arki, bo w sumie, gdzie mieliby iść, skoro wszędzie wokół królowała Wielka Woda? Nie było widać słońca, zasłoniętego ciemnymi deszczowymi chmurami. Gdyby na lądzie pozostali jacyś ludzie, pewnie właśnie zbieraliby deszczówkę, by później podlać nią kwiaty w ogródkach, aczkolwiek Ojciec postanowił ich unicestwić. Jednakże nie zapomniał on o obietnicy danej Noemu — kiedy upłynęło czterdzieści dni, zesłał na Ziemię wiatr. (Pewnie obawiał się, że jeżeli jej nie dotrzyma, to Noe pozwie go za oszustwa na tle biznesowo-inwestycyjnym.)

Noe obudził się w ciemnościach, jak zwykle po ostrym balu. Jedyne, co pamiętał, to samego siebie, uwieszonego na szyi jednej z żyraf i śpiewającego serenadę, później urwał mu się film. Zapewne jego zawstydzona rodzina przywlokła go tu nieprzytomnego, bądź walczącego o wolność. (Nie wiem, czy wiecie, ale Noe to prawdziwy król imprez i nie zabiera mu się ich, dopóki sam nie odpuści.) Zastanowił się czy coś się zmieniło i po chwili już wiedział. Zapomniałem wspomnieć — był w posiadaniu zdolności błyskawicznego dochodzenia do siebie, toteż mógł uczestniczyć w imprezach z dnia na dzień, za co szczerze nienawidzili go jego sąsiedzi. Noe słyszał fale, uderzające w jego arkę. Dotąd nie był w stanie ich usłyszeć, gdyż odgłos ten był skutecznie zagłuszany przez deszcz, bądź miał zbyt słaby słuch. Oznaczało to, że deszcz nareszcie ustał.

Przebiegł po całej arce, wrzeszcząc w niebogłosy; tym samym budząc wszystkich na pokładzie.
"Koniec deszczu, potop się skończył! Podziękujmy Bogu!" — krzyczał.

Upłynęło jednak jeszcze kilka miesięcy, zanim woda opadła na tyle, by można było wypuścić całe to zoo na zewnątrz. Oczywiście, jak na te niewychowane stwory przystało, narobiły jeszcze większego hałasu, niż przy wchodzeniu na pokład arki, jednakże teraz nie było przy nich narzekających sąsiadów Noego.
Wszyscy dziękowali Bogu za to, że ich ocalił.

Kiedy Ojciec usłyszał te dziękczynne okrzyki, zrobiło mu się trochę głupio, więc obiecał więcej już nie niszczyć żyjących stworzeń. (Założę się, że podczas składania tej obietnicy miał skrzyżowane palce za plecami.)

Ojciec rozejrzał się wokół, zerknął w swój podręczny elementarz kolorów, który zwykle nosił pod pachą i postanowił stworzyć coś, co nazwał tęczą — znak jego obietnicy, że nigdy więcej nie ześle potopu, który umieścił na obłokach. (Równie dobrze może teraz zesłać coś innego, dobrze to rozegrał, skubany.)

CIĄG DALSZY NASTĄPI...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top