Rozdział XI. Spokój

Marion zrealizowała swój pomysł. Zamieniła swoją bordową suknię na przebranie wędrowca i opuściła mury zamku. Przedarła się przez gęsto rosnącą zieleń swoją standardową trasą i omijając strażników, znalazła się już w mieście.

Przeszła nie więcej niż pół kilometra, gdy ktoś wciągnął ją do ciemnej, wąskiej uliczki. Marion wydała z siebie zduszony okrzyk, ale zaraz potem zastygła w wyrazie niemego zdumienia. To był Vali, ale nawet w ciemności zdołała zauważyć, że coś jest mocno nie tak. Był przygarbiony, co nigdy mu się nie zdarzało, w dodatku mogła przysiąc, że ma podbite oko.

— Ułatwiłaś mi zadanie, wiesz? — powiedział, uśmiechając się krzywo. — Chciałem jakoś się z tobą zobaczyć, ale nie bardzo przemyślałem, jak to zrobić.

— Vali! — w głosie Marion przerażenie było aż za mocno wyczuwalne. — Na miłość bogów, co ci się stało?!

— Miałaś rację. Tu wcale nie chodziło o tego księcia. Dopiero co napadł na mnie jakiś kretyn, którego skutecznie pozbawiłem chęci do patrzenia w lustro.

W oczach Marion dostrzegł strach zmieszany z troską. Nie chciał, żeby tak się o niego martwiła. Nawet się cieszył, że to na niego kierowane są te napaści, bo mogła być bezpieczna. Chciał przekonać ją, że wszystko jest w porządku. Chociaż absolutnie nie było.

— Wcale nie jestem zadowolona, mając rację. Ale, och Vali, ty...

— Nic mi nie jest — zapewnił gorliwie. — Naprawdę bywało już gorzej.

— Ale...

— Koniec tematu! Musimy się zebrać i zacząć poważnie działać. Jeśli ktoś tak usilnie chce się mnie pozbyć, to znaczy, że ma coś złego do ukrycia.

— Hundiger? Czyżby to on mógłby nasyłać tych Asów? — Marion w końcu się poddała, wiedząc, że nie przemówi mu do rozumu i zaczęła myśleć nad przyczyną tego wszystkiego.

— Niewykluczone — stwierdził Vali — no, bo kto inny? Wszystko kręci się wokół jego osoby.

— A właśnie! Przypomniałam sobie o czymś!

Zaczęła grzebać w swojej torbie. Wyjęła pergamin przewiązany kawałkiem brązowego materiału.

— To są plany konstrukcyjne — dodała, uśmiechając się nieśmiało.

— No, to już jest coś! — zawołał podekscytowany Vali, biorąc cenną rzecz.

— Mi to nie mówi za wiele, ale ty się na tym znasz. Może znajdziesz jakiś istotny szczegół.

— Zajmę się tym — zapewnił — ale dopiero pojutrze. Jutro mam ważną sprawę do załatwienia.

— Jaką? — zapytała Marion podejrzliwie.

— Nie tylko tobie śledztwo się powiodło. Dogadałem się z pewnym Asem, który opowiedział mi o kimś, kto chętnie porozmawiałby o Hundigerze. Podobno w przeszłości strasznie mu utrudnił życie. Teraz za odpowiednią łapówkę jest gotów zrobić wszystko byle mu dokopać. Jutro mam zamiar się z nim spotkać.

— Nie.

— Co?! — oburzył się.

— Nigdzie nie idziesz. Mowy nie ma.

— Oszalałaś? Co ty pleciesz?

— Nie oszalałam — Marion mówiła spokojnie, kompletnie nie zważając na jego wybuch. — Po prostu mam zdrowy rozsądek. Cokolwiek zrobisz, ktoś na pewno będzie o tym wiedział, bo z pewnością jesteś śledzony. Nie będziesz się narażał, w każdym razie nie teraz. Musisz odpocząć i wrócić do siebie. Ja pójdę.

— Ty pójdziesz? — powtórzył z niedowierzaniem.

— A co? — wzruszyła ramionami. — Przecież sobie poradzę.

— Wiem... ale jak zamierzasz zniknąć z pałacu na tak długo?

— O to się nie martw. Coś wymyślę — zapewniła.

Vali miał jeszcze sporo wątpliwości, ale w końcu uległ. I tak dobrze wiedział, że Marion nie odpuści. Niechętnie, ale się zgodził. Opowiedział dokładnie o wszelkich potrzebnych szczegółach. Kiedy jednak już blisko było rozstania, Marion przypadkowo dostrzegła to, co miał dopiero od niedawna.

— Co to za nóż? — zapytała.

— To tamten facet próbował mnie tym zadźgać — powiedział z niechęcią i podał jej ostrze.

Przyjrzała mu się okiem eksperta. Marion nie potrafiła dobrze walczyć mieczem. Jej umiejętności strzelania z łuku były bardzo przeciętne. Ale noże i sztylety to co innego. Uważała je za broń doskonałą, łatwą do ukrycia, a jednocześnie bardzo niebezpieczną.

— Świetnie wykonany. Taka rękojeść to rzadkość — orzekła z podziwem. — Facet miał gust.

~*~

Następnego dnia Marion została zaciągnięta przez Fandrala na huczną biesiadę wyprawioną na cześć Thora. Choć naprawdę się starała zrezygnować z tej uciążliwej przyjemności, niestety nic nie pomogło. Nie komentowała tego głośno, ale zaczynała mieć już dość biesiadników, którzy po jakimś czasie zamieniali się w rozwrzeszczaną hałastrę. Za jedyną rekompensatę mogła uznać jedzenie, jak zawsze wyborne.

Już od rana Asgardczycy świętowali wybranie nowego władcy. Co prawda termin koronacji nie był jeszcze określony, ale mogło to nastąpić już bardzo niedługo. Thor, buchający szczęściem, spędzał czas na wspólnym świętowaniu. Zasiadł u szczytu długiego, drewnianego stołu, rozprawiając o czymś, czego Marion w całym tym gwarze nie mogła usłyszeć.

Miejsce obok Thora było puste. Marion była więcej jak pewna, że Loki znów się gdzieś zaszył i będzie unikać innych jak ognia. Jakież więc było jej zdumienie, gdy zobaczyła księcia zbliżającego się do stołu. Zachował się tak jakby nic się wczoraj nie stało, a minę miał tak wyniosłą, jakby to on został królem. Nie usiadł jednak obok brata. Bezceremonialnie wcisnął się na miejsce między Marion a Fandralem i jak gdyby nigdy nic, zaczął przyglądać się przygotowanym daniom.

Wojownik zrobił obrażoną minę, ale nic poza tym nie mógł uczynić. W końcu Loki był księciem i nikt nie miał prawa dyktować mu warunków. Natomiast Marion mimowolnie była mu wdzięczna. Czuła się przytłoczona namolną osobą Fandrala, który nie dawał jej spokoju. Jednak jego zachowanie uznała za dostatecznie dziwne by zapytać półgębkiem:

— Co ty wyprawiasz?

— Zamierzam zjeść, nie widać? — odrzekł, nie patrząc na nią.

— A od kiedy to książę nie siedzi u szczytu stołu?

— Odkąd moje miejsce zostało zajęte — powiedział z godnością.

— A czy nie uważasz, że...

— Nie — przerwał, dając Marion do zrozumienia, że nic go nie przekona do zmiany zdania. — Nie mam ochoty na rozmowę z Thorem.

— A ze mną? — zapytała ostrożnie.

Loki najwyraźniej zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią, usilnie gapiąc się na swój talerz.

— Jesteś mniej denerwująca niż inni — stwierdził w końcu.

— Och, czuję się niezmiernie zaszczycona, wiedząc, że jestem mniej wkurzająca niż inni — prychnęła na wpół rozbawiona, na wpół obrażona.

Cały ten dialog toczył się półgębkiem. Wśród gwaru głośnych rozmów nikt nawet nie usłyszał, że w ogóle o czymś mówią. Do tej pory Loki nawet nie spojrzał na Marion. Jednak szybko utkwił w niej wymowne spojrzenie, gdy Fandral zdołał się wreszcie do niej zwrócić z pytaniem o dzisiejszy wieczór. Odmówiła grzecznie tak, jakby już dawno miała przygotowaną wymówkę.

— Mam rozumieć, że wybierasz się dziś w sprawach służbowych — mruknął Loki, tak aby tylko Marion mogła to usłyszeć.

— Nazywaj to sobie jak chcesz — odparła obojętnym głosem. — Mam dziś do załatwienia ważną sprawę i naprawdę nie potrzebuję więcej problemów.

— To znaczy?

Marion przewróciła oczami. Nawet mimo ciągłego unikania wszystkich, Loki nadal był nią strasznie zainteresowany. Nie miała chęci do tłumaczenia się komukolwiek z własnych planów, ale ponieważ książę nie odpuszczał, musiała się poddać.

~*~

Wieczorem Loki nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. Włóczył bez większego celu po pałacu. Zdołał już opanować targane nim emocje i znów wyglądał na cichego i obojętnego przechodnia.

Marion już nie było. Wymusił na niej przynajmniej częściowe zdradzenie swoich planów. Oczywiście już od dawna wiedział, że nie mówi mu całej prawdy. Jej rzeczywiste zamiary były owiane tajemnicą, której nie chciała zdradzić. Czy mógł coś zrobić by to zmienić? Nie. Nie ufała mu, a on jej. W pewnym sensie ten opór stanowił dla niego spore utrudnienie, jakby dodatkowe wyzwanie. Loki obmyślił sobie plan, żeby zdobyć jak najwięcej informacji o Białych Łowcach, ich działaniach, a wreszcie samej Marion, ale tej prawdziwej. Tej, której fałszywy wizerunek tworzyła śmiertelnie niebezpieczna, w dodatku bardzo sprytna kobieta. Potrzebował tego jako argumentów w ewentualnej rozmowie z Odynem. Nie podjął jednak ostatecznej decyzji. Co gorsza, ile razy z nią rozmawiał lub po prostu widział, ogarniało go to dziwne wrażenie, które pierwszy raz uderzyło w niego w czasie kłótni w lesie. Wydawało mu się, że wcale nie chce, żeby odeszła. Zrozumiał już, że gdyby ktoś dowiedział się prawdy o Marion, zamknęliby ją na zawsze w więzieniu lub skazali na karę śmierci. Przywykł do jej obecności, był szczerze zainteresowany Białymi Łowcami i stwierdził, że rzeczywiście była mniej wkurzająca niż inni mieszkańcy zamku.

Ale wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby nie była tak okropnie uparta.

Nagle wyrwał się z rozmyślań i przystanął, nasłuchując. Z oddali dostrzegł Fandrala i Volstagga pogrążonych w rozmowie. Poczuł przemożną chęć ich podsłuchania. A jeśli mówią o nim? Miałby wtedy świetny powód by jakoś uprzykrzyć im życie, co zresztą chętnie robił, mszcząc się za to, że otwarcie sobie z niego podkpiwali.

Użył iluzji by nie mogli go zobaczyć i zaczął słuchać.

— Nie przyjdziesz dziś na dalsze świętowanie? — zdumiał się Volstagg, postawny wojownik, mający krzaczaste rude wąsy i długą brodę, a także zadziwiająco donośny głos. — Chcesz odmówić sobie wina i towarzystwa uroczych dam? Nie poznaję cię, przyjacielu!

— Niestety obowiązki wzywają — Fandral nie krył rozczarowania. — Dostałem pewną bardzo ciekawą informację od starego znajomego. Podobno w karczmie, tej pod znakiem niedźwiedzia, będę mógł dziś znaleźć bardzo ciekawych osobników.

Fandral rozgadał się na dobre. Opowiedział przyjacielowi okropnie długą opowieść o jakimś nielegalnym zgrupowaniu, które jego zdaniem specjalizowało się w kradzieżach wyjątkowo cennych rzeczy. Innymi słowy, paplał o doświadczonych złodziejach.

— I co? — Volstagg zdążył wreszcie coś wtrącić i przerwać potok jego słów.

— I to, że zamierzam się tam udać. Chętnie posłucham sobie ich rozmowy, a potem, kto wie? Może będę ich śledził, a może nawet uda mi się dotrzeć do tej nory w której się ukrywają?

— Nie potrzebujesz pomocy?

— Nie trzeba — zapewnił. — Zresztą, lepiej nie robić sztucznego tłumu. Jeszcze się spłoszą.

— No dobrze — zgodził się z wyraźną niechęcią Volstagg — jak chcesz. Przygotuję się w takim razie na wino i pieczeń z dzika.

Fandral przystanął, robiąc wielkie oczy jakby sobie o czymś przypomniał.

— Nie widziałeś może Marion?

— Tej kobiety z Wanaheimu?

— Właśnie.

— Nie widziałem. A co? Znów chcesz ją męczyć?

— Moja obecność wcale jej nie przeszkadza — stwierdził, przewracając oczami jakby mówił o czymś zupełnie oczywistym. — Chciałem się z nią zobaczyć jeszcze przed podróżą.

— Ależ się na nią uwziołeś — powiedział Volstagg z przekąsem.

— Obok takiej ślicznotki trudno przejść obojętnie!

— Nie wiem. Jakoś nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia.

— Jak to? — zdumiał się Fandral. — Przecież jest piękna!

— Jej uroda jest mi obojętna — stwierdził Volstagg, który miał to do siebie, że zawsze twardo stąpał po ziemi i rzadko dawał się na coś nabrać. — Ale wydaje się jakaś taka... zimna i pusta. Pozbawiona uczuć. Zupełnie jak sopel lodu.

Ich rozmowa ciągnęła się jeszcze dalej, ale Loki już nie słuchał. Nie chciał też ich gonić by przypadkiem nie narobić hałasu. Zwrócił jednak uwagę na coś innego. Gospoda pod znakiem niedźwiedzia? Zdołał wyciągnąć od Marion, że to właśnie tam zamierza udać się w tych „sprawach służbowych". Jeśli Fandral ją tam rozpozna, to był pewien, że wówczas już nie wymyśli racjonalnej wymówki. Choć ciężko w to uwierzyć, kompan Thora nie jest aż tak głupi na jakiego wygląda i może zacząć coś podejrzewać. Książę zastanawiał się, czy da się coś zrobić w tej sprawie. Właściwie mógłby spróbować przegonić Fandrala i ostrzec Marion, ale jak zawsze dopadła go myśl, czy to mu się opłaci. Nie miał w zwyczaju, jak Thor, działać bezinteresowanie. Dążył do zdobywania korzyści, ale wyjątkowo tym razem nie mógł rozważać wszystkich „za" i „przeciw".

Teraz liczył się czas.

~*~

Marion bez trudu znalazła właściwe miejsce. Była tu już raz, kiedy Vali jej o tym napisał. I tak jak zapamiętała, było koszmarnie daleko. Widziała już docelowy budynek i charakterystyczny szyld. Nie zdążyła jednak tam dojść, bo nagle rozległ się znajomy hałas. Ktoś jechał konno. Szybko schowała się w jakiś zaułek. Wyjrzała jednak by zobaczyć, dokąd zmierza jeźdźca.

Nagle Marion pobladła i nogi prawie się pod nią ugięły. Już po raz drugi widok księcia Lokiego na koniu uderzył w nią jak piorun. Z powrotem wcisnęła się w zaułek, nie chcąc by ją dostrzegł. Nie miała pojęcia, co tutaj robił, ale nie zamierzała pozwolić by zawracał jej głowę.

Stała i czekała, nie mając drogi ucieczki. Niestety słuch jej nie mylił i Loki zbliżał się w jej stronę. Zatrzymał konia, jakby czegoś szukał i sekundę później spojrzał prosto na Marion. Na jego twarzy natychmiast pojawił się cień kpiącego uśmiechu, co tylko jeszcze bardziej ją wkurzyło. Zsiadł z wierzchowca i podszedł w jej stronę.

— Czego ty znów chcesz?! — powiedziała z lodowatym błyskiem w oczach. — Po coś tu przylazł?

— To tak się w Wanaheimie wita pomoc? — zapytał Loki z ironią w głosie.

— Pomoc? Chyba sobie żartujesz.

— Owszem, pomoc. Na twoje szczęście Fandral okropnie się guzdrze.

— Fandral? — powtórzyła, zapominając na moment o swojej złości. — Ale o co chodzi?

— A o to, że jest właśnie w drodze do tej samej gospody. Ciekaw jestem, co by pomyślał, gdyby zobaczył tam ciebie, wśród najbardziej szemranych typów z całego Asgardu.

Marion wydało się do kompletnie nieprawdopodobne.

— Ale skąd ty to wiesz? Nie uwierzę, jeśli mi wmówisz, że sam ci to powiedział.

— A czy to teraz takie istotne? — rozłożył ręce w geście kompletnej obojętności. — Lada chwila może się tu zjawić. A ty zamiast się kłócić, powinnaś mi okazać wdzięczność.

— Wdzięczność?! — zawołała. — Akurat! Sama świetnie bym sobie poradziła.

Marion dobrze wiedziała, że gdyby Fandral rzeczywiście ją zobaczył, kiepsko by się to skończyło, ale nie zamierzała tego przyznawać księciu. W życiu nie dałaby mu tej satysfakcji.

— Oboje wiemy, że tak by nie było, a teraz...

— Jeśli myślisz — przerwała mu — że tak...

— Och, ucisz się wreszcie i mnie posłuchaj — wtrącił niecierpliwie, ale wciąż z tą samą, okropną wyższością w oczach.

Marion początkowo blada ze strachu, teraz aż poczerwieniała z oburzenia.

— Jeśli teraz wrócisz do pałacu ze mną — kontynuował — nikt nie będzie cię o nic podejrzewać.

— A skąd ta pewność? — zapytała drwiąco, krzyżując ręce na piersi.

— No wiesz — zaczął, uśmiechając się szarmancko — ktoś może ewentualnie pomyśleć, że wybraliśmy się na wspólną przejażdżkę, co po części jest nawet prawdą.

— Ty dobrowolnie miałbyś mnie zabrać na konną przejażdżkę? Wskaż mi choć jedną osobę, która w to uwierzy — prychnęła.

— A kto powiedział, że to była moja inicjatywa?

— Sugerujesz... — wykrztusiła Marion, czerwieniejąc jeszcze bardziej.

— Sugeruję, że uprzejmie się na to zgodziłem za sprawą twojego bardzo uciążliwego namawiania.

— Jesteś niemożliwy. Nie ma mowy! — Marion była oburzona do tego stopnia, że zabrakło jej słów by to wyrazić.

— Za to ty jesteś zbyt nieostrożna — wzruszył ramionami. — Nie mam zamiaru dokładać sobie problemów, a zważywszy na to, że właśnie ratuję twój niewdzięczny tyłek, możesz się za mnie trochę pomęczyć. Trzeba być sprawiedliwym.

Marion dopisała to przedostatnie zdanie do listy tych, za które powinna go kiedyś udusić. Książę, nic sobie nie robiąc z jej oburzenia, z powrotem dosiadł konia i popatrzył na nią wyczekująco.

— To jak?

Niestety, ale nie miała wyjścia. Co prawda nie wiedziała, czy to, co mówił Loki było prawdą, ale wolała nie ryzykować.

Koń ruszył i po chwili już jechali w kierunku pałacu. Marion pomyślała, że cały ten podstęp rzeczywiście może się udać. Teraz to wyglądało tak jakby faktycznie wybrali się razem w jakąś podróż. Nawet jej przebranie w miarę pasowało do całej sytuacji. Ponieważ było dość wcześnie, wszędzie kręciło się mnóstwo strażników, dlatego nie chciała wybijać się z tłumu. Miała na sobie prostą suknię w brunatnym odcieniu z elementami białego materiału. Była gdzieniegdzie przybrudzona, co stanowiło celowy zamysł. Do tego materiałowa torba, w której schowała sakiewki z pieniędzmi. Wyglądała jak zwykła asgardzka kobieta, mieszkająca gdzieś na obrzeżach i wiecznie zapracowana.

Jechali dość szybko, a wiatr przyjemnie muskał jej twarz i rozwiewał czarne włosy, związane w zwykły luźny warkocz, co stanowiło dość niecodzienny widok, ponieważ zwykle jej włosy były upięte w misterne fryzury. Marion czuła, że złość ją opuszcza. Bardzo żałowała, że nie mogła spotkać się z tamtym mężczyzną, ale gdyby wpadła na Fandrala, straciłaby tę okazję już na zawsze. Potrzebowała jednak wyjaśnień. Miała za dużo pytań by po powrocie ona i Loki tak po prostu się rozstali, udając, że nic się nie wydarzyło. Jeśli wcześniej wydawało jej się, że rozumie księcia, teraz miała pewność, że na pewno tak nie jest. Jego zachowanie było dziwne. Zupełnie tak jakby był w ogóle niezdecydowany. Dlaczego teraz postanowił jej pomóc? Przecież jeszcze wczoraj zachowywał się tak jakby nie chciał widzieć jej na oczy. Czy to może oznaczać, że postanowił ją oszczędzić? Czy ten gest był milczącym przyzwoleniem na jej działania i uznaniem Białych Łowców za sprzymierzeńców?

Chciała, żeby tak było.

Marion postanowiła zacząć rozmowę. Musiała wreszcie wyciągnąć od Lokiego wszystkie wyjaśnienia.

— Loki? — zaczęła.

— Tak?

— Chciałabym coś wiedzieć — powiedziała z dobrze znanym mu już spokojem w głosie. — Czy jeśli cię o coś zapytam, obiecasz odpowiedzieć mi szczerze?

Znów trzymała dłonie na jego ramionach i przez to poczuła, że książę zesztywniał. Ogarnęła go obawa. Wiedział dobrze, że Marion domaga się w końcu wyjaśnień. Szczerych. Na tym przecież polega zaufanie. Szczerość za szczerość.

Pytanie za pytanie.

— Chyba nie mam wyjścia — odpowiedział bezbarwnym głosem.

— Po co wybrałeś się tamtej nocy do lasu? No wiesz, kiedy wszystko się zaczęło.

Loki się tego nie spodziewał. Był pewien, że Marion zacznie wypytywać go o powody, dla których postanowił ją ostrzec. Poczuł jednak przemożną chęć dania jej tej odpowiedzi. Choć rozum podpowiadał mu by się od niej odsunąć, trzymać wszystkie swoje tajemnice wyłącznie dla siebie, w duchu bardzo chciał by ktoś wreszcie go wysłuchał, zrozumiał, ale przede wszystkim nie odrzucał.

Zatrzymał wierzchowca. Zrobił to tak gwałtownie i nieoczekiwanie, że Marion omal nie spadła. Zawrócił i skierował się na drogę prowadząca do lasu.

— Co się stało? — zapytała, orientując się wreszcie, dokąd prowadzi obrany przez Lokiego kierunek. — Dlaczego jedziemy w stronę lasu?

— Wybrałem dłuższą drogę — odrzekł.

Nie powiedział już nic więcej. Szybko znaleźli się wśród drzew. Byli nawet w pobliżu miejsca, gdzie Loki został napadnięty, ale odległość okazała się za duża, by Marion mogła dostrzec, czy ciało zamorodwanego przez nią Asgardczyka nadal tam leży. Książę jednak się nie zatrzymał. Pojechali dalej, w górę. W końcu znaleźli się na wzniesieniu, czymś w rodzaju pagórka. Z jego szczytu, ponad drzewami, roztaczał się widok na monumentalny pałac. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi. Różowawa poświata rozlała się na niebie, przez co złota budowla zdawała się być jeszcze bardziej błyszcząca... i jeszcze piękniejsza.

— To jest odpowiedź na twoje pytanie — powiedział Loki.

Marion natychmiast zrozumiała, że to miejsce dużo dla niego znaczyło. Była to swego rodzaju samotnia, kryjówka przed całym światem.

— A gdy wpadliśmy na siebie w stajni, też stąd wracałeś? — zapytała, przypominając sobie tamtą noc.

— A skąd wiedziałaś, że nie powiedziałem ci wtedy prawdy? — zdumiał się.

— Przeczucie — odrzekła tajemniczo, uśmiechając się delikatnie. — No wiesz, w końcu twoim zdaniem jestem doskonałym kłamcą.

— A nie mam racji? — zapytał, ale bez cienia ironii czy gniewu — Cały czas udajesz kogoś, kim nie jesteś, Marion.

— Co masz na myśli?

Loki wbił wzrok w dał, patrząc na błyszczące wieżyczki pałacowe. Uśmiechnął się lekko.

— Ty nie pochodzisz z tego świata. Nigdy nie wpasujesz się w to życie, bo tego nie chcesz, prawda? Widziałem jak patrzysz na tych wszystkich bogatych ważniaków. Z nieukrywaną niechęcią. Może nawet odrazą? W każdym razie nigdy nie widziałem kogoś tak odklejonego od przysłowiowego obrazka.

Książę myślał tak już od jakiegoś czasu. Słowa Volstagga tylko utwierdziły go w tym przekonaniu. Rzeczywiście Marion wydawała się być jak sopel lodu, bez krzty uczuć. Loki wiedział jednak, że to tylko maska, iluzja... kolejne kłamstwo. W tym sfałszowanym, skorumpowanym świecie, gdzie uczciwość jest pojęciem abstrakcyjnym, Marion nie potrafiła żyć. Swoją prawdziwą naturę głęboko ukrywała i przez zwykły przypadek on mógł ją poznać.

Ale wcale tego nie żałował.

— Mam poważne wątpliwości, czy to aby na pewno dobry moment na wytykanie mojego chłopskiego pochodzenia — prychnęła, marszcząc brwi. — Ale wcale się znów tak bardzo nie różnimy. Znaczna część tych osób, wśród których się obecnie obracamy, zastanawia się tylko jak coś dla siebie ugrać. I dobrze. W końcu zawsze wygrywa ten, kto najwięcej dla siebie zgarnie. Nie muszę chcieć się wpasować, bo to, co robię, to zwykły interes.

— W większości przypadków nieuczciwy.

— Nigdy nie twierdziłam, że jestem uczciwa.

— I przyznajesz się do tego z taką lekkością?

— Na tym świecie nie ma uczciwości. Całe szczęście, że zrozumiałam to dość wcześnie, by wyzbyć się wszelkich skrupułów.

Zabrzmiało to cokolwiek złowieszczo, wypowiedziane jej zimnym, obojętnym głosem. Loki drążył temat dalej, ale zaczynał się zastanawiać jakich rzeczy się dopuściła lub była świadkiem by mówić o świecie tak jakby nie było w nim ani krztyny dobroci.

— Ale dlaczego to robisz? — zapytał. — Dlaczego dobrowolnie narażasz siebie na niebezpieczeństwo, a nawet smierć skoro mogłabyś wieść długie, szczęśliwe życie, bez jakikolwiek poważnych problemów?

Zorientował się, że Marion nieświadomie zacisnęła dłonie na jego ramionach, co poczuł nawet przez gruby materiał swojego ubioru, zawierającego elementy zbroi. Nie widział jej twarzy, ale domyślał się, że jej odpowiedź będzie czymś więcej niż tylko tłumaczeniem się heroicznymi pobudkami.

— Pamiętasz jeszcze motto Łowców?

— Oczywiście — przyznał, nie bardzo wiedząc, co to ma do rzeczy. — „Nigdy się nie poddawaj."

— To dla nas bardzo ważne, by wcielić tę ideę w życie i naprawdę jej przestrzegać. A ja obiecałam komuś bardzo dla mnie ważnemu, że się nie poddam. Dokończę wielkie plany Białych Łowców choćby nie wiem co.

Loki, który nie bardzo wierzył w jakiekolwiek obietnice, zwrócił większą uwagę na dalszą część jej wypowiedzi.

— To Łowcy istnieli jeszcze wcześniej, zanim ty się pojawiłaś?

— Oczywiście! — zawołała trochę zbyt nerwowo, co go odrobinę zdziwiło. — Całą organizację powołał do życia Dellinger, były dowódca stacjonującego w pałacu oddziału strzelców. Łowcy już działali w całym Wanaheimie, kiedy ja... no cóż, z braku lepszego słowa powiem, że byłam zwykłą praktykantką.

— To nadal nie jest wystarczająca odpowiedzią na moje poprzednie pytanie — zauważył. — Czy naprawdę w imię jakiejś obietnicy jesteś w stanie tyle poświęcić? Komu, zresztą, złożonej?

— Dellingerowi — szepnęła, jakby bała wymówić się głośno to imię. — Nie ma takiej rzeczy, której bym dla niego nie zrobiła.

— To bez sensu — Loki nadal nie rozumiał fenomenu całej tej historii. — Obiecałaś to swojemu, jak zakładam, dowódcy, ale dlaczego miałabyś robić aż tak wiele? Twoje słowa brzmią, jakbyś była gotowa nawet dać się dla niego zabić.

Na twarzy Marion pojawił się cień smutnego uśmiechu.

— Na to nigdy by mi nie pozwolił. Za bardzo się o mnie martwił.

Książę wreszcie zaczął się domyślać, dlaczego Marion tak dziwnie o nim mówi. W jej głosie wyczuł bardzo silną tęsknotę. Jakimi więc uczuciami darzyła tego mężczyznę?

— Tęsknisz za nim — bardziej stwierdził niż zapytał.

— Bo Delli był całym moim światem. Dał mi wszystko, a nawet więcej. Nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobił.

Loki poczuł się jakoś dziwnie nieswojo, ale nie mógł teraz zrezygnować z poznania prawdy. Za bardzo go to zaintrygowało.

— Był? — powiedział ostrożnie. — To on...

— Nie żyje... — przerwała na chwilę by się trochę uspokoić. — To było cztery lata temu. Uratował mi wówczas życie, ale sam nie... byłam wtedy jeszcze za słaba, zbyt niedoświadczona, żeby się skutecznie obronić... a on uznał, że to jego wina, bo niewystarczająco mnie przygotował do niebezpieczeństw, kryjących się za tytułem Białego Łowcy, które każdy wymawia jak przekleństwo. Umierając, kazał mi obiecać, że choćby nie wiem co nigdy się nie poddam. Delli wierzył, że będę w stanie dokończyć jego plany. I chcę mu to udowodnić.

Loki wreszcie odważył się spojrzeć na Marion. Otworzył szerzej oczy. Dostrzegł w niej coś, co sprawiło, że się trochę wystraszył.

Marion nie płakała, bo już dawno wylała wszystkie swoje łzy, a także nadmierne okazywanie słabości nie leżało w jej naturze. Pozostała w niej jedynie żałosna pustka, której nic, a raczej nikt nie potrafił wypełnić. Jej słowa przepełnione były tak ogromną tęsknotą, bo mimo wszystko czuła się okrutnie samotna. Latami skrywała rozdzierający jej wnętrze ból, bo przecież nikt nie mógł poznać prawdy.

Poza Łowcami nikt nigdy nie dowiedział się o tym, co łączyło ją i Dellingera. A przecież był to najszczęśliwszy czas w jej życiu!

Poznali się już w pałacu. On był wówczas nieprzyzwoicie przystojnym wojskowym wyższej rangi, a ona zarozumiałą szlachcianką, nie mającą zielonego pojęcia o świecie. Dellinger szybko pokochał w niej wszystko, a nawet to, że nie mówiła do niego pełnym imieniem, uparcie skracając je do formy „Delli", co początkowo strasznie go irytowało. Ufał Marion na tyle, żeby zdradzić jej sekret utworzonej grupy, mającej za zadanie chronić Wanaheim. Widział w niej to, czego ona sama nie dostrzegła i miał pewność, że byłaby świetnym Łowcą. Marion, wtedy zupełnie jeszcze niedoświadczona i nieobeznana z prawdziwymi problemami, rwała się do działania, chcąc iść na przekór wszystkim obowiązującym ją zasadom. Dellinger cieszył się, że stworzył doskonałego szpiega, który mógł mu donosić nieosiągalne do tej pory informacje z pałacu, ale nie przewidział jednego. Był to szpieg, którego kochał nad życie. Nie mógł pozwolić, żeby coś jej się stało, dlatego dokładał wszelkich starań by Marion stała się wystarczająco silna, rozważna, a przede wszystkim niezależna i umiejąca o sobie zadbać.

Ale do tego potrzebny był czas.

Marion nigdy sobie nie wybaczyła tego, co stało się cztery lata temu. Bez względu na to, co próbowano jej wmówić, dobrze wiedziała, że to była jej wina, za którą do końca życia miała cierpieć. Nikt tak naprawdę nie rozumiał, ile straciła tamtej nocy. Co gorsza, musiała sobie z tym ciężarem poradzić sama. Nie mogła liczyć na pomoc, nawet rodziny, bo stając się Białym Łowcą, obowiązywała ją ścisła tajemnica.

Od tamtej pory zaczęła kłamać i tego nie żałować.

Loki umiał doskonale czytać między wierszami i zrozumiał więcej niż Marion mogła się spodziewać. Pojął przede wszystkim, skąd jest w niej tyle zaciętości. Już wcześniej widział w jej oczach determinację, która jest bardzo charakterystyczna dla osób pracujących w branży wysokiego ryzyka, ale nie wiedział, skąd ją czerpała. Teraz rozumiał, że chciała za wszelką cenę udowodnić wszystkim, a przede wszystkim sobie, że poświęcenie tego całego Dellingera nie poszło na marne.

— I chyba całkiem nieźle ci to idzie — stwierdził łagodnym głosem, nie chcąc znów zabrzmieć zbyt obcesowo.

Marion uśmiechnęła się nieśmiało.

— Teraz wiesz już o mnie więcej niż chyba ktokolwiek inny — powiedziała cicho. — Ale ja chcę poznać ciebie, Loki.

— Obiecałem odpowiedzieć na jedno twoje pytanie — przypomniał. — Oczekujesz, że zmienię reguły gry?

— Nie masz wyjścia.

— Dlaczego?

— Bo ja wciąż szukam odpowiedzi.

— Wiesz, że czasem nadmierna ciekawość wiąże się z ryzykiem?

— Gdybym nie zaryzykowała, nie byłoby mnie tutaj.

Marion uderzyła w czuły punkt księcia - godność. Umiejętnie lawirowała słowami, ale Loki dobrze wiedział, że nawiązywała do tamtej nocy w lesie. Gdyby nie jej decyzja, wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej, a tym samym nie byliby tu i teraz.

Westchnął teatralnie, udając zbolałą minę i powiedział:

— Nie odpuścisz mi, prawda?

— Nie ma takiej opcji.

— Zamierzasz przeprowadzić przesłuchanie?

— Odkąd się poznaliśmy ty nie robisz nic innego — stwierdziła. — Czas na rewanż.

— Więc słucham, Marion — rzekł, przyznając samemu sobie, że z jakiegoś powodu podoba mu się to imię i lubi je wypowiadać.

— Dlaczego postanowiłeś mnie ostrzec?

— Bo taki miałem kaprys.

Marion uniosła brwi.

— Pytam o prawdziwy powód. Nie uznajesz mnie już za wroga? Dlaczego w ogóle mi pomagasz?

— Jakby na to nie patrzeć — Loki wzruszył ramionami. — Mam wobec ciebie dług wdzięczności.

Nie naciskała, bo ostatecznie ta odpowiedź brzmiała na dość zadowalającą. W każdym razie Loki nie traktował jej już jako wroga, co w zupełności Marion wystarczyło. Musiała jednak wyglądać na nie do końca przekonaną, bo książę stwierdził:

— Widzę, że zastanawiasz się nad czymś jeszcze.

Kiwnęła głową.

— Wiem, że nie powinnam... ale nadal nie rozumiem twojej odpowiedzi „Bo nie jestem Thorem".

— Aż tak cię to interesuje? — Loki wydawał się być szczerze zdziwiony.

Jeszcze raz kiwnęła głową.

— Tak... poza tym, widziałam jak przeżywałeś wczorajszy wieczór.

— Nie przeżywałem — sprostował, choć oboje wiedzieli, że to nieprawda. — Ja po prostu się nie zgadzam z decyzją ojca.

— Dlaczego? Czy uważasz, że Thor nie byłby dobrym władcą?

— Mówiłem ci już, że mój brat nie nadaje się na to stanowisko. Jest zbyt wybuchowy... zbyt otwarty i pewny siebie, co często prowadzi do zguby. Nie myśli dwa razy, lecz działa. Potencjalny wróg miałby każdy jego ruch jak na talerzu.

— W takim razie, czemu on został królem?

— Nie wiem — przyznał szczerze, bo naprawdę nie miał pojęcia. — Przygotowywałem się do tej roli całe życie. Myślałem, że...

— Zostaniesz doceniony?

Marion trafiła w sedno. Loki odkąd tylko pamiętał, robił wszystko by ktoś, a zwłaszcza ojciec, go wreszcie docenił. Zdobywał wiedzę i doświadczenie potrzebne dobremu władcy. Potrafił korzystać z magii na wybitnym poziomie, a nawet ciężko trenował, oczywiście w wielkiej tajemnicy, by choć trochę upodobnić się do brata pod względem fizycznym, co było miłe widziane u władcy, przestrzeganego jako wojownika.

A jednak to nie on został królem. To był dla niego tak wielki cios, bo czuł się tak, jakby te wszystkie jego starania poszły na marne, nie mając żadnego znaczenia. Czy naprawdę nikt nie zauważał tego, że jedyne co potrzebuje do szczęścia, to odrobina uwagi? Ojciec zawsze chwalił Thora, który żył beztroską i głupimi wybrykami, a jego krytykował prawie na każdym kroku. Do tej pory sądził, że robił to po to, żeby solidnie przygotwać go do objęcia tronu. Ale jeśli tak się nie stało, to dlaczego był wobec niego tak surowy?

— Doceniony... tak, to chyba dobre słowo — powtórzył jak echo, spuszczając głowę.

Marion już nic nie powiedziała. Ona także zrozumiała z jego wypowiedzi więcej niż mógłby się spodziewać. Nie kierowała się już ani słowami, ani rozumiem. Po prostu czuła, co powinna zrobić.

Przysunęła się do Lokiego, obejmując go w pasie. Brodę oparła na jego ramieniu i wyszeptała bardzo, bardzo cicho:

— Tak w ogóle to cudowne miejsce, wiesz?

Słońce już zaszło i Asgard otulała właśnie noc. Z miejsca, w którym byli, rozpościerał się naprawdę piękny widok na zasypiające miasto.

Marion była tak blisko, ale Loki w ogóle nie czuł się tym skrępowany. Miał wrażenie, że jej obecność działa na niego kojąco. Dzięki niej był spokojniejszy. Czuł się dobrze, wiedząc, że wreszcie jest z nim ktoś, kto jest nim szczerze zainteresowany. Przy niej nie czuł się lekceważony ani spychany na bok jak miał w zwyczaju traktować go każdy począwszy od głupich kompanów Thora, a skończywszy na własnym ojcu. W tym momencie nie bardzo miało to dla niego znaczenia, że Marion była szpiegiem, może nawet i mordercą. Kwestia tego, czy Biali Łowcy byli wrogami czy sprzymierzeńcami także go nie interesowała. Chciał, żeby po prostu była.

I nawet, jeśli poznali się w tak dziwnych okolicznościach... cieszył się, że tak się stało.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top