Rozdział VI. Morderca
Marion chciała uciec, schować się przed tym natarczywym spojrzeniem. Ile razy się nie spotkali, tyle razy miała wrażenie, że książę patrzy na nią tak jakby znał każdy jej sekret.
Czy to jest właśnie to uciekanie od problemów i podejmowania decyzji, o których mówił jej Gunnar? Nie może uciec, bo prędzej czy później i tak będzie się przed nim tłumaczyć. Musiała jakoś poprowadzić rozmowę i przy okazji nie dać po sobie poznać, że w środku cała się trzęsie.
Loki szybko otrząsnął się ze zdumienia. Zeskoczył z konia i z nieodgadnioną miną powiedział:
— Choć nie przeszkadza mi, że ostatnio całkiem często spotykamy, jestem niezmiernie zdziwiony, widząc cię tutaj. Zechcesz mi wyjaśnić, czemu w środku nocy jeździsz konno, w dodatku całkiem sama?
Marion jeszcze raz podziękowała sobie w duchu za tę suknię. Bez względu na to jak niewygodna była, wolała sobie nie wyobrażać reakcji księcia, gdyby zobaczył ją w męskich spodniach i koszuli, której pierwotny kolor dawno przestał istnieć.
Miała ogromną ochotę odpowiedzieć „Nie, nie zechcę", ale to tylko pogorszyłoby jej marną sytuację.
— Nie jestem sama — odpowiedziała, próbując odwrócić kota ogonem. — Również nie ja jedna próżnuję konno.
Loki wzruszył lekko ramionami.
— Musiałem wyjechać, by załatwić pewną sprawę dla ojca. Wcześniej nie udało mi się wrócić.
Powiedział to z lekkością, jakby to było coś oczywistego. A jednak Marion miała wrażenie, że mówił trochę za szybko by uznać to za naturalne.
Teraz jednak oczekiwał od niej odpowiedzi.
— A ja... — zaczęła, przeciągając słowa — ja się wybrałam na przejażdżkę.
— Tak po prostu?
— Tak po prostu.
— W środku nocy?
— W środku nocy.
— Sama?
— Jak widać.
Marion denerwowała się coraz bardziej za to Loki, choć minę miał poważną, był wyraźnie rozbawiony całą sytuacją.
— To doprawdy ciekawe. Jeszcze nigdy nie spotkałem damy, która tak sobie radzi z bezsennością.
— Każdy ma inne sposoby.
Loki, chcąc zmienić temat, wtrącił:
— Widziałem jak jeździsz. Jestem pod wrażeniem.
— Cóż, dziękuję — odparła niepewnie.
— Ale pozwolę sobie zauważyć, że księżniczki, jeśli w ogóle, to raczej nie posiadają takich umiejętności jeździeckich.
Marion zdębiała, czego na szczęście w mroku nie było widać.
— Nie jestem księżniczką — odrzekła, zdobywając się na wyniosły ton tak jakby to stwierdzenie miało ją w jakiś sposób obrazić.
Wyprostowała się, ukazując resztki swej godności i odeszła. Zanim Loki wpadł na pomysł by zacząć ją gonić, Marion była już daleko. Prawie biegiem pokonała drogę do swojej komnaty. Wiedziała, że ta rozmowa kiedyś będzie musiała się skończyć i prawdopodobnie będzie tego żałować, ale nie teraz. Po prostu nie teraz.
~*~
Vali nigdy nie tracił czasu. Ten nawyk pozostał mu jeszcze z wojska, gdzie miał na głowie mnóstwo obowiązków. Uczono go by wykorzystywać do działania każdą dogodną okazję, bo wówczas nigdy nie zostanie w tyle.
Już od rana przemierzał ulice Asgardu. Za radą Marion zawędrował do tak zwanego gniazda żmij, czyli dzielnicy zamieszkałej przez arystokratów. Na szczęście w ciągu zaledwie tygodnia, odkąd tu przybył, zdążył poznać kilku dość rozmownych barmanów, którzy za odpowiednią opłatą mogliby wskazać kogo trzeba.
Obejrzał tę część miasta dość dokładnie. Przyglądał się przechodniom, ale nikt nie zwrócił jego uwagi. Marion podała mu szczegółowy rysopis i był pewien, że kogoś takiego jak Hundiger trudno przeoczyć.
Po południu zaczął się kręcić po barach, gospodach i innych mniej lub bardziej wystawnych miejscach, gdzie można było zjeść, ale przede wszystkim wypić.
Niestety nigdzie się niczego nie dowiedział. Dziwiło go to, bo wiedział, że to As sukcesu, geniusz. Zbił ogromną fortunę, więc w kręgach bogaczy z pewnością budził szacunek. W takim razie, dlaczego każdy na dźwięk jego imienia milczał?
Vali był już trochę zmęczony, ale nie poddawał się. Wszedł do kolejnego miejsca. Wewnątrz panował tłok. Przy nieheblowanych drewnianych stolikach, ustawionych bez większego ładu i składu siedzieli głównie mężczyźni. Po stanie niektórych z nich stwierdził, że tu nikt nie dba o savoir vivre.
Choć na zewnątrz słońce grzało niemiłosiernie, panował tu półmrok. Drewniane okiennice wpuszczały nie wiele naturalnego światła, które zastępował ogień.
Goście stanowili ciekawą mieszankę. Widział grupy robotników roześmianych i krzyczących. Niektórzy byli kompletnie pijani, inni - na dobrej drodze do tego. Dostrzegł także wyróżniające się stroje przybyszów z innych krain i elegancko ubranych Asów, prawdopodobnie z wyższych sfer.
Vali uznał, że powszechnie chwalone asgardzkie piwo dobrze mu zrobi. Rozglądając się po wnętrzu, zatrzymał barmana.
— Zna pan może Asa zwanego Hundiger?
Barman, niski, nieogolony mężczyzna bardzo tęgi w barach spojrzał na niego jak na kretyna.
— Nie wiem, skąd żeś się pan wziął, ale tu każdy zna to imię — burknął.
— W pozytywnym sensie? — zagadnął, przyjmując nonszalancką pozę.
— Zależy dla kogo.
Vali już otwierał usta, ale barman go uprzedził:
— Nie pytaj pan o nic więcej, bo i tak nie odpowiem.
— To może ktoś inny byłby uprzejmy porozmawiać nieco dłużej?
Barman przez chwilę mu się przyglądał. W końcu wskazał na samotnego jegomościa siedzącego tuż przy drzwiach.
— W dogodnych okolicznościach on będzie bardzo rozmowny.
Vali wstał i spokojnym krokiem, niby od niechcenia zawędrował do jego stolika. Naturalnie te „dogodne okoliczności" stanowiła sakiewka wypełniona złotem.
— Można się dosiąść?
Jegomość o chytrym spojrzeniu uniósł głowę. Często odwiedzał to miejsce, ale jeszcze nigdy nie widział kogoś takiego. Vali bynajmniej nie wyglądał jak jakiś łachmyta. Jednak nie tylko schludny ubiór przyciągnął jego uwagę. Vali był bardzo wysoki, szczupły i prawie nigdy się nie garbił. Miał bardzo jasną skórę, co stanowiło kompletne przeciwieństwo Marion i doskonały przykład mieszkańca z północnej części Wanaheimu. Blond kosmyki opadały mu na czoło tworząc niesforną fryzurę. Jego bystre niebieskie oczy miały w sobie jakiś bliżej nieokreślony, hipnotyzujący blask.
Dannar skinął głową. Zainteresował go ten młodzieniec. Wyglądał na bardzo zdeterminowanego i zdecydowanego.
— Widzę, że czegoś ode mnie chcesz, chłopcze — powiedział — ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz?
— Vali.
Dannar jeszcze raz skinął głową. Z początku wydawało mu się, że chłopak jest synem jakiegoś arystokraty. Myśli, że może wszystko i jest ponad wszystkimi, bo ma tytuł i pieniądze. Miał już z takimi doczynienia i właśnie dlatego odrzucił to przypuszczenie. To imię nie było typowo asgardzkie, więc prawdopodobnie w ogóle stąd nie pochodził.
— Dannar — rzucił krótko.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Czego więc ode mnie oczekujesz? — dodał.
— Informacji. Słyszałem, że możesz mi ich udzielić.
— Informacji? Cóż, to narzędzie równie potężne jak miecz czy topór — stwierdził i upił łyk swojego piwa — a także i zysk. Słowem można handlować równie dobrze jak bronią, więc pozwól, Vali, że najpierw zapytam, co ty masz mi do zaoferowania?
Vali nie odpowiedział. Jeśli czegoś był w tym momencie pewien, to tego, że Dannar jest niezwykle pazerny. Pomyślał, że jeśli odpowiednio poprowadzi rozmowę, to zdoła wydobyć z niego, co zechce, a jednocześnie nie pozwoli by Asgardczyk czegokolwiek się o nim dowiedział.
Dalej w milczeniu, obrzucając rozmówcę uważnym spojrzeniem, sięgnął do kieszeni. Z głośnym pobrzękiwaniem złota rzucił sakiewkę na stół.
Dannar gapił się łapczywie na pieniądze, po czym wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu i powiedział:
— No, myślę, że się dogadamy.
~*~
Pierwszy raz od wielu dni wieczór w Asgardzie był naprawdę chłodny. Dannar przyspieszył kroku. Zmierzał do domu, ale miał do pokonania sporą odległość.
Mieszkał sam, nie miał rodziny i bardzo cenił sobie prywatność. Było to spowodowane tym, czym się zajmował. W kręgach przestępczego podziemia uchodził za prawdziwą skarbnicę wiedzy. Jeśli ktoś potrzebował informacji, zgłaszał się właśnie do niego. W ciągu wielu lat obracania się na czarnym rynku zdobył mnóstwo znajomosci i zawarł korzystne układy.
Choć był oszustem i złodziejem, nigdy nie zdarzyło mu się wydać klienta. Treść przebiegających rozmów zawsze pozostawała między nim a rozmówcą. Ta przymusowa uczciwość sprawiła, że zyskał powszechny szacunek.
Dannar dorobił się konkretnego majątku. Mógł sobie na wiele pozwolić, a jednak mieszkał w okolicy, która nie cieszyła się dobrą opinią. Miał tu bowiem coś, na czym mu bardzo zależało. Anonimowość.
Wszedł do domu, ale już od progu dostrzegł, że coś jest nie tak. Z pomieszczenia obok wylewało się światło. I tak było już za późno na element zaskoczenia. Ktokolwiek się tam znajdował, musiał słyszeć dźwięk otwieranych drzwi.
— Zapraszam, Dannarze. Mamy kilka spraw do omówienia.
Znał ten głos. Zawsze spokojny, aksamitny, uprzejmy. Tylko nieliczni potrafili wyczuć w nim lodowaty chłód, skrywany pod płachtą obojętności.
Hundiger.
Ostrożnie wszedł do własnego salonu. Przy kominku dostrzegł wysoką, smukłą postać mężczyzny. Hundiger był spokojny, rozluźniony. Sprawiał wrażenie kogoś, kto wpadł do starego znajomego w odwiedziny.
W kącie pokoju stało dwóch osiłków. Nawet się nie poruszyli, kiedy Dannar zwrócił na nich uwagę. Wyglądali jak dwa posagi, zakute w czerń. Zapewne uzbrojeni, ale po co im to skoro mieli do czynienia ze starszawym, samotnym Asem?
— Nie mam ci nic do powiedzenia, chłopcze — rzucił gniewnie. — Lepiej się stąd wynoś!
Czuł się oburzony tym, że jest zapraszamy do własnego salonu i zamierzał to pokazać. Hundiger nie budził w nim strachu jak w większości spotykanych osób. Zapamiętał go jeszcze jako młodego ulicznika, drobnego złodziejaszka pokroju kieszonkowców. Teraz patrzył na zobojętniałą twarz Asa, który zbudował swoje przemytnicze imperium, dokonując wręcz niemożliwego i nie rozumiał, gdzie podział się tamten młodzieniec. Wciąż wolał widzieć w nim zdeterminowanego chłopaka, z groźnym błyskiem w ciemnych oczach, któremu... no cóż, udzielił informacji.
— Już dawno minęły czasy, kiedy ktoś odważył się tak do mnie powiedzieć. Na szczęście teraz to ja wydaję rozkazy.
— A co tu w ogóle robisz?! Nie widzieliśmy się o lat i możesz mi wierzyć, że nie chcę mieć z tobą nic wspólnego!
— Przyszedłem porozmawiać — powiedział cicho — a właściwie... chcę, żebyś udzielił mi informacji.
Dannar spojrzał na niego nieufnie. Milczał, czekając aż rozwinie temat.
— Powiesz mi wszystko, co wiesz o pewnym chłopaku, z którym dziś rozmawiałeś. Jego imię brzmi Vali.
Dannar zastygł w bezruchu. Jego myśli natychmiast zaczęły krążyć wokół młodzieńca o niespotykanym imieniu, dzięki któremu nieźle zarobił.
— Mam swoje zasady, Hundiger. Osobom postronnym niczego nie zdradzam.
W obecnej sytuacji jego słowa zabrzmiały co najmniej śmiesznie. To oczywiste, że ktoś podsłuchiwał rozmowę. Był jednak pewien, że ów osobnik, któremu chętnie ukręciłbył kark, nie słyszał wszystkiego. Inaczej nie zastałby tych przyjemniaczków we własnym domu.
— Cóż za uczciwość — stwierdził cynicznie — ale dla mnie będziesz musiał nagiąć te swoje zasady.
— Nie!
— Nie? — powtórzył jadowicie uprzejmym głosem. — Obawiam się, że szybko zmienisz zdanie.
Jeden z osiłków uważnie przysłuchujących się rozmowę, nagle drgnął. W mgnieniu oka znalazł się za plecami Dannara, tak że ten nawet nie zdążył zareagować. Olbrzym zacisnął wielkie, silne łapy na jego szyi. Dannar próbował się bronić. Chciał się wyrwać, próbował go kopać, ale im rozpaczliwiej się szarpał, tym mocniejszy stawał się żelazny uścisk miażdżący mu gardło.
Oczy zaszły mu łzami, nie był w stanie złapać oddechu. Kiedy już był pewien, że nadszedł jego koniec, wszystko nagle ustało.
Opadł na podłogę, kaszląc i gwałtownie wciągać powietrze.
— To jak? — zapytał Hundiger tak spokojnie jakby przed chwilą nie był świadkiem próby morderstwa.
Dannar bardzo szybko podjął decyzję. Skoro tak mu zależało na poznaniu jakiegoś chłopaka z innej krainy, to niech jego tak torturują. Do licha z moralnością! Zamierza przeżyć, być albo nie być kompletnie nieznanej mu osoby go nie obchodzi!
— Nic mi nie zdradził! — wychrypiał, ledwo stając na nogi. — Był bardzo tajemniczy i nie dał się podejść.
— To już jest coś. No dalej, Dannar, znasz się na tym — ponaglił go.
Wtedy poddał się już zupełnie. Zrezygnował z jakiekolwiek próby podstępu i zaczął mówił z wyrzutem:
— To nie asgardzkie imię. Przypuszczam, że może być Wanem.
— Co jeszcze?
— Wychodziła z niego parafiańszczyzna, choć chciał sprawiać wrażenie dworskiego eleganta. Pewnych przyzwyczajeń najwyraźniej nie udało mu się pozbyć. Poza tym, jeszcze coś go zdradziło. Jego postawa. Był nienaturalnie sztywny, wyprostowany jak struna. Kiedy strąciłem ze stołu sakiewkę, on pochwycił ją z taką zwinnością i... i szybkością, czego mógłbym się spodziewać jedynie po kimś, kto w taki sposób wymierza ciosy przeciwnikom.
— Czyżby żołnierz?
— Nie wiem! To jedynie moje przypuszczenia.
— Które jakoś dziwnie nigdy nie zawodzą.
— Skąd możesz to wiedzieć? — żachnął się Dannar. — Od lat się tobą nie interesuję.
— Tak? A ja jestem innego zdania — po raz pierwszy w głosie Hundigera można było wyczuć gniew. — Doszły mnie słuchy, że zaczynasz węszyć wokół moich działań.
Dannar aż poczerwieniał z oburzenia.
— Kazałeś mnie śledzić?! — krzyknął, rzucając mu mordercze spojrzenie.
— Owszem — przyznał — a teraz sam jesteś sobie winien. Ostrzegałem cię już dawno temu, żebyś nie próbował mieszać się w moje sprawy.
Choć Hundiger ani razu nie podniósł głosu, nawet nie ruszył się z miejsca, to Dannar dobrze wiedział, że targa nim prawdziwa furia. Jeśli rzeczywiście był śledzony, nie wiadomo jeszcze jak długo, to sytuacja nie przedstawiała się dobrze.
Właśnie wtedy poczuł, że duszący go wcześniej zakapior znów szykuje się do ataku. Choć tym razem był na to gotowy, nie wiele to zmieniło. Po chwili już siłował się z nim, walcząc o każdy oddech.
Dannar zdobył się na ostatni desperacki krok. Za paskiem miał ukryty sztylet do rzucania. Gdyby zdołał go dosięgnąć...
Zaczął już balansować na granicy omdlenia, kiedy udało mu dosięgnąć ostrza. Uniósł ramię, chcą trafić w dłoń duszącego go mężczyzny. Nie zdążył nawet się zamachnąć, kiedy Hundiger wyrósł obok jak cień.
Dannar tracił kontrolę nad ciałem, dlatego przeciwnik bez problemu unieruchomił jego trzęsącą się dłoń.
Hundiger wyrwał mu nóż. Jednym, płynnym i bardzo stanowczym ruchem wbił ostrze aż po rękojeść prosto w jego pierś.
Wyprostował się, wygładzając ubranie. Bezwładne, wykrwawiające się ciało osunęło się tuż pod jego nogami.
— Miałeś rację, Dannarze. Informacja to rzeczywiście bardzo niebezpieczna broń — powiedział, patrząc w szklane, puste oczy martwego Asa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top