Prolog

Tętent końskich kopyt rozwiewał ciszę panującą w jednym z rozległych lasów Wanaheimu. Dellinger, jadący na przodzie, poczuł wreszcie ulgę. Jego oddech był płytki i nierówny, co za wszelką cenę próbował ukryć. Rana na boku zadana nożem przeciwnika wciąż krwawiła, ale nie na tyle, by go powstrzymać przed dalszym działaniem. Był pewien, że udało im się uciec przed grupą zadziwiająco dobrze uzbrojonych rabusiów, którzy napadli Białych Łowców po kryjomu ochraniających nadciągające z Asgardu transportowce. Niestety nie dali rady odeprzeć ich wyjątkowo brutalnego ataku, dlatego teraz zmuszeni byli uciekać jak najdalej się dało. On, jako dowódca, musiał dopilnować, żeby nikomu nic się nie stało.

Jednak przyjemne uczucie zwycięstwa szybko go opuściło. Jego umysł był przyćmiony piekącym bólem prawego boku, dlatego zbyt późno zorientował się, że odgłos pędzącej kawalkady staje się coraz mniej wyraźny. Natychmiast zawrócił konia i zaczął szukać reszty, najwyraźniej rozproszonych Łowców.

Minęło może kilka minut jazdy w ogromnym napięciu, a Dellinger usłyszał odgłosy walki. Z żalem stwierdził, że niestety tym razem tak łatwo im nie poszło. Przemytnicy dopadli Białych Łowców i znów trzeba było stawić im czoła.

Dellinger już dobywał miecza i zamierzał jak najszybciej pomóc pozostałym. Wtedy usłyszał kobiecy krzyk dochodzący z zupełnie innej strony. Poznał ten głos i przeszedł go nieprzyjemny dreszcz. Po raz pierwszy tej strasznej nocy poczuł strach.

Natychmiast ruszył w kierunku, skąd dobiegał krzyk kobiety. Odnalazł ją szybko, ale to tylko pogłębiło narastające w nim uczucie lęku. Wśród nocnego mroku, jedynie w świetle gwiazd i księżyca, dostrzegł cztery postacie.

Marion trzymała w dłoni sztylet, gotowa do ataku. Ale jakie miała szanse w walce z trzema uzbrojonymi mężczyznami? Nie miała nawet jak uciec. Jej koń leżał nieopodal na prawym boku albo ciężko ranny, albo już martwy.

Dellinger musiał jej pomóc. Obiecał, że będzie się nią opiekować i nigdy nie pozwoliłby, żeby stała jej się krzywda. Marion była prawie najmłodszym, ale i najmniej doświadczonym Łowcą, a właściwie jeszcze praktykantką. Czekała ją jeszcze długa droga, a on miał ją do tego przygotować. Ale do tego potrzebny był czas, którego Marion nie posiadała.

Jeden z przeciwników natarł na Marion, a dwoje pozostałych już się zbliżało. Dellinger, mimo osłabienia, zadziałał błyskawicznie. Jeden napastnik był wciąż na koniu, więc w jego stronę skierował swojego wierzchowca. Wyjął z cholewy buta krótki sztylet. Będąc dostatecznie blisko by trafić, wziął zamach i rzucił.

Ostrze trafiło dokładnie tam, gdzie chciał. Prosto w jego kark. Ciało mężczyzny, z którego szybko uchodziło życie, zwaliło się ciężko na ziemię. Spłoszony koń uciekł, szybko niknąc wśród drzew.

Nim Dellinger zdołał złapać nierówny oddech i ścisnąć krwawiącą ranę, natarł na niego trzeci zbir. Zeskoczył więc z siodła i, tak jak jego przeciwnik, trzymał w dłoni miecz.

Nieznajomy zaatakował pierwszy. Był w pełni sił i nic go nie hamowało przed zadawaniem szybkich i silnych ciosów. Jednak Dellinger szlachetną sztukę władania mieczem miał opanowaną tak doskonale, że nawet ranny i osłabiony był śmiertelnie niebezpieczny.

Paroma silnymi ciosami i unikatową taktyką walki zdołał zdezorientować przeciwnika, którego oczy pałały taką nienawiścią, jakby gotów był zaszlachtować każdego Wana, który przeszkodził mu w wykonaniu zadania. Dellinger kopnął go boleśnie w kolano, więc upadł, ale miecz utrzymał. Nie poddawał się i nawet będąc na ziemi, sparował śmiertelny atak.

Dellinger niestety zaczynał reagować za wolno, wciąż otumaniony bólem zranionego boku. Przeciwnik zdołał ugodzić jego przedramię. Zaniepokoił się tym w obawie, że płynąca krew sprawi, że rękojeść miecza stanie się śliska, a w rezultacie trudna do utrzymania. A przecież musiał jakoś brnąć do przodu! Poczuł przypływ determinacji, by wreszcie go wykończyć.

Zamarkował cios, który wstający napastnik błyskawicznie sprawował. Stał uderzyła o stał, w ostatnim szaleńczym zrywie na jaki było stać Dellingera. Zmrużył swoje ciemne oczy i z całą siłą jaka mu jeszcze pozostała, uderzył w przeciwnika. Zmusił go do uniesienia miecza i wtedy wbił ostrze w jego udo.

Mężczyzna zawył z bólu jaki go ogarnął, kiedy Dellinger próbował jeszcze głębiej wepchnąć swój miecz w jego i tak mocno już krwawiącą ranę. Jednakże targająca nim nienawiść do Białych Łowców sprawiła, że zdołał unieść swoją broń. Dellinger nie spodziewał się już ataku z jego strony, dlatego nie zdążył się obronić. Miecz przebił jego lewe płuco, zahaczył o żebra, kiedy napastnik go wyszarpnął, żeby szybciej nastąpiło to, czego już nie dało się uniknąć.

Śmierć.

Krzyk Marion był o wiele bardziej rozdzierający niż poprzedni. Z trudem udało jej się pokonać mężczyznę, który zaatakował ją na początku. Dopiero gdy uzyskała pewność, że go zabiła, mogła zorientować się, co się dzieje wokół.

Kiedy zobaczyła upadek Dellingera, czuła się tak jakby straciła grunt pod nogami. Coś w niej pękło i straciła nad sobą kontrolę. Przestała racjonalnie myśleć, targana taką wściekłością, która prowadziła do jednego - zemsty.

Zabójca Dellingera podejmował żałosne próby ucieczki. Mimo rwącego bólu w nodze próbował dostać się do konia, żeby na jego grzbiecie zniknąć pośród drzew. Marion, która czuła już palące łzy w oczach, dopadła go w połowie drogi. Z całej siły kopnęła go w zranione miejsce, tak aby cierpiał. Aby poczuł taki sam ból, jaki waśnie rozrywał jej wnętrze.

Mężczyzna upadł na ziemię i zwinął się z bólu, który jeszcze mocniej w nim eksplodował. Był już całkowicie niezdolny do obrony, pozbawiony swojego miecza i możliwości ruchu. Marion się nie zawahała. Nie istniał dla niej powód, dla którego ten Wan miał przeżyć, dlatego wyciągnęła swój zapasowy nóż. Miała w oczach lodowaty błysk, który bez wątpienia potrafił wzbudzić strach. I tak też się stało. Wbiła swoją broń w jego klatkę piersiową, a potem z całej siły wepchnęła ostrze jeszcze głębiej.

Wyprostowała się. Popatrzyła na jego wiotczejące ciało i zaczynało do niej docierać, czego właśnie dokonała pod wpływem uczuć, przed którymi zawsze ją przestrzegano.

Nie tak postąpiłby Biały Łowca.

Dopiero cichy jęk sprowadził ją na ziemię. Odwróciła się w tamtą stronę. Dellinger leżał na plecach. Już nie mógł się ruszać, ale głowę wciąż miał przechyloną na bok. Przez cały ten czas dokładnie ją obserwował.

Marion natychmiast do niego podbiegła. Upadła przy nim na kolana, niezdolna do mówienia, bo szloch zagłuszyłby każde jej słowo. Każda sekunda patrzenia jak Dellinger staje się coraz bledszy, coraz słabszy i... coraz bliższy śmierci, bolała ją tam samo mocno jak ugodzenie mieczem prosto w pierś.

— Najdroższa... — wyszeptał Dellinger tak cicho, że Marion musiała się trochę nachylić by go usłyszeć.

Objął swoją zimną ręką jej dłoń, która mocno drżała. Chciał tym gestem ją uspokoić. Nie żałować niczego, co się stało. Kochał Marion nad życie i był w pełni świadomy tych słów.

— Delli, nie rób mi tego... — załkała Marion, dla której świat się właśnie kończył —... błagam... nie zostawiaj mnie. Potrzebuję cię! Błagam...

Dellinger prawie niezauważalnie uniósł kąciki ust. Bardzo lubił, gdy tak wymawiała jego imię. Dobrze wiedział, że jego czas dobiegał już końca, ale doceniał to, że Marion z nim była. Jako Biały Łowca był świadomy, jakie zagrożenie z tego płynie i nie bał się. Śmierć była czymś, z czym przywykł obcować, a więc strach przed jej nadejściem nie paraliżował go ani nie mu sprawiał bólu. Żałował tylko, że nigdy nie stanie się to, o czym od dawna przywykł marzyć.

— Nigdy cię nie zostawię — mówił coraz ciszej i wolniej. — Przecież obiecałem, że zawsze będę przy tobie — ścisnął jej dłoń. — Ale przyrzeknij mi proszę, że... nigdy się nie poddasz. Dokończysz nasze plany... i zostaniesz wspaniałym Łowcą.

Marion wciąż głośno łkała, ale zdobyła się na odpowiedź:

— Obiecuję.

— Wierzę w ciebie, kochanie — wyszeptał.

Rozmowa wyczerpała już wszystkie jego siły. Rozluźnił uścisk na jej dłoni i jego ręka bezwładnie opadła na miękką trawę.

Dellinger do samego końca miał oczy otwarte, choć z każdą chwilą jego powieki stawały się coraz cięższe. Chciał patrzeć na, jak zawsze uważał, śliczną twarzyczkę Marion i jej cudne, szare oczy.

Chociaż nie znosił, gdy były czerwone od łez.


Rozdziały w każdy piątek :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top