V Garnek pod łóżkiem
(3487)
⋆𓄃
Następnemu dniu daleko było do bardziej męczącego niż poprzedni, ale do najlepszego jeszcze dalej.
Wyjechała z Hakkim po południu do miasta. Po drodze udało im się porozmawiać. Nie była pewna, czy chce zaczynać temat ciąży czy nie, ale z drugiej strony: już wiedział od Fieny. Poza tym nie miała pojęcia, jakiego sposobu na "poradzenie sobie z jej problemem" użyje demon. Może poroni za kilka dni, może w ósmym miesiącu ciąży, a może urodzi martwe dziecko. Nigdy nic nie wiadomo. Mimo wszystko drżała na takie myśli za każdym razem. Żałowała bardziej z każdą godziną. Nie chciała tracić ciąży, ale czuła, że musi. Musiała... Teraz nie jest dobry moment na dziecko.
Przyznała więc, siedząc za nim na Kaszce, nie patrząc na niego, że jest w ciąży.
— To nic — odpowiedział jej Hakki spokojnym tonem. — Ja ci ze wszystkim pomogę. Ślub weźmiemy ze spokojem, tak jak tego chcieliśmy. Tak naprawdę tylko nasi rodzice mają jakiegoś kręćka na punkcie seksu przed ślubem. Nikt nie będzie dziwnie patrzył ani na mnie, ani na ciebie.
— Jesteś strasznie... obojętny — wymsknęło się Krashnie.
— A jaki mam być? — Zauważyła, jak kącik ust mu się nieznacznie uniósł. — Nie będę na ciebie krzyczeć przecież. To nie twoja wina. Domyślam się, że wolałabyś być w ciąży w innych okolicznościach, ale trzeba pracować z tym, co się ma.
Zsiadła z Kaszki na rynku. Nie bardzo wiedziała, co chce tu robić, w zgiełku, hałasie i smrodzie ryb i egzotycznych serów, ale chciała się po prostu wydostać z domu, w którym się dusiła i myślała tylko o białych oczach. W ten sposób mogła przynajmniej oglądać białe płatki i sterty śniegu, co okazało się o wiele bardziej relaksujące.
Jej spokój podczas oglądania tkanin, glinianych figurek i jedzenia nie trwał długo.
Spomiędzy tłumu wyłoniła się starsza kobieta w siwiejących, kasztanowych włosach spiętych w niski kok wystający spod wysokiej, wełnianej czapki i z wiklinowym koszem, przykrytym czerwonym materiałem. Uniosła wolną dłoń w rękawiczce spod ciepłej peleryny długiej do łokci i pomachała w jej kierunku.
— Krashno! Myśmy się tak dawno nie widziały, dziecko drogie! — Pocałowały się nawzajem raz w policzek na powitanie.
— Dradno. — Skłoniła delikatnie głowę Krashna.
Potem nastąpiła pogaduszka na nieistotne tematy. Oczywiście, że tak, jak mogłaby nie? Co pani tu robi? Oh, haha, tak mnie przysłano tu. Jak u rodziców? Ah, świetnie!
Świetnie.
Prawdziwe męki nadeszły jednak, kiedy Dradna, służąca w domu jej rodziców i jej była niania, zaproponowała, żeby przyszła chociaż na herbatę. Nie miała gotowych wymówek, więc tylko by zabrzmiała niewdzięcznie. Skończyła więc w domu, z którego wyszła rok temu i najlepiej było, gdyby nie musiała nigdy tam wracać. Jak widać, jednak musiała.
Zaczęło się w porządku, nie licząc krzywego spojrzenia jej matki rzuconego ku jej bandażom na dłoniach. Później spojrzała jej w twarz z politowaniem. Spuściła wzrok na jej brzuch i Krashna od razu domyśliła się, że skądś musiała się dowiedzieć. Nie wiedziała, jakim cudem, ale nie miała siły o tym myśleć. Powieki opadły jej ciężko, gdy zaczęła pytać o ciążę i o to, czy "to było naprawdę konieczne".
— Wiesz, co będą mówić, kiedy ktoś zauważy?
— Mamo...
— Nie. Wiesz, że mam rację. Ludzie mówią! W miastach czasem gorzej niż na wsiach, uwierz mi! Jak się z tamtym chłopcem w Monthel pokazałaś w centrum o raz za dużo... Pamiętasz, co było.
Krashna cieszyła się, że jej ojca nie było, bo on by tylko wtórował matce i kiwał głową, a to okazywało się zwykle jeszcze gorsze dla jej własnego samopoczucia, a złego samopoczucia miała już dość.
Na jakiś czas dała jej spokój i rozmawiały o czymś innym. I znowu zeszło na ten temat. Co Hakki na to? Jest spokojny, mamo. Jak to spokojny? Normalnie, naprawdę, nie martwi się zbytnio niczym. A Fiena?
Bardziej obchodzi cię jej zdanie niż moje? — chciała zapytać, ale się powstrzymała. Nie potrafiła jej wygarniać takich rzeczy, mimo że miała te słowa, jak i wiele innych, na końcu języka.
Wyszła niedługo potem. Wielki zegar na rynku, obok którego musiała przejść pokazywał czwartą po południu, mimo że bez lamp rzucających biało-beżową poświatę na usłaną śniegiem ulicę, nie wiedziałaby, w jaką stronę idzie. Nie miała pojęcia, czy Vallë będzie już w domu czy nie, ale nie dowie się, póki nie sprawdzi. Nie da rady czekać z kolejną, poważną rozmową. Nie była tylko pewna, jak wróci do domu, bo Hakki kończy po siódmej wieczorem. Wątpiła, że zabawi u Vallë aż tak długo. Chociaż... Zależy, jak pójdzie.
Jedyny dźwięk, jaki wydawały jej ciepłe buty, to chrupanie śniegu pod nogami. Dźwięk urwał się w momencie, w którym weszła do holu kamienicy. Minęła wysokie biurko w kształcie litery L, gdzie siedział pewnego rodzaju woźny i znalazła się na skrzypiących, drewnianych schodach. Z determinacją, ale także strachem zżerającym ją od środka, szła wyżej i wyżej. Na początku tego nie zauważyła, ale zwalniała kroku coraz bardziej. W końcu zatrzymała się na szczycie schodów drugiego piętra. Spojrzała na półpiętro i zadrżała. Zacisnęła palce na balustradzie, czując, jak znowu zaczyna nad nimi panować chłód.
Odkąd "przybiła targu" z demonem, jej paznokcie były blade, ona sama też. Zimno jej nie opuszczało. Grube ubrania pomagały tylko trochę. To tak, jakby jego oddech, który wtedy czuła na twarzy i dłoni, rozrósł się na całe ciało i osadził w sercu. Czy tak już będzie zawsze? A może jest chora, a ten jeleń to była tylko halucynacja? Ale wtedy to by oznaczało, że sama sobie skaleczyła ręce. Czy jakakolwiek choroba mogłaby potraktować ją tak brutalnie?
Wróciła do rzeczywistości, gdy coś ją dotknęło. Zdała sobie sprawę z tego, że ktoś obok niej przeszedł, schodząc w dół. To, co ją dotknęło okazało się być białym płaszczem. Na rękawie mężczyzny zauważyła jeszcze czerwone plamy, zanim zszedł wystarczająco daleko, żeby straciła go z pola widzenia. Zmarszczyła brwi, ale nagle przyśpieszyła kroku wracając na schody.
Stanęła pod drzwiami Vallë. Korytarz był pusty, ale jedno z mieszkań na jego końcu stało otwarte, wydobywał się stamtąd donośny płacz dziecka. Żeby zagłuszyć ten dźwięk, zapukała. Wypuściła z płuc powietrze z ulgi, kiedy przed nią stanął Vallë. Nie patrzył na nią tylko obok drzwi i chwycił coś w dłoń.
— Dobrze, że doktor wrócił, zapomniał pan...
Jego wzrok spoczął na Krashnie. Urwał.
Jak na zawołanie, oboje usłyszeli skrzypienie schodów i zaraz potem zbliżył się ten sam mężczyzna w białym płaszczu, którego Krashna minęła. Gruby, zakręcony przy końcach wąs rozpoznała od razu: to ten sam lekarz, który był u niej poprzedniego rana.
— O, świetnie! Mój lancet — powiedział jeszcze zanim zdążył podejść. Otworzył dość pokaźną, skórzaną torbę. Vallë wyciągnął w jego stronę mały, chowany nożyk, lekarz go odebrał i wrzucił niedbale do środka. Dopiero wtedy zorientował się, że Krashna tu jest. — Ah! Panna Lagrá! Dobrze, że sobie panienka spacerki robi, ale może nie w taką zimnicę?
— Jasne — odpowiedziała mu nieobecnie.
Niech sobie już pójdzie, zanim powie coś, czego nie powinien.
— Niech Ferna was błogosławi. — Skinął głową na Krashnę. Dopiero potem odwrócił się do Vallë. — Pana też.
I odszedł, zostawiając za sobą tylko dłużącą się ciszę. Przerwało ją dopiero zaskrzypienie drzwi, które Vallë otworzył szerzej bez słowa. Przesunął się, dając jej wejść do środka. Zrobiła to i stanęła na środku głównego pomieszczenia, tyłem do Vallë.
Cisza. Jedno z dwóch okien w całym mieszkaniu było otwarte wpuszczając lodowate powietrze do środka. Zapalony piecyk grzał, chociaż nie na cały pokój. Krashnę także by ogrzewał, gdyby nie to cholerne zimno rozchodzące się po jej wnętrzu, nasilające się z każdą kolejną, milczącą sekundą. Zdążyła postawić jeden krok ku oknie, które zamierzała zamknąć.
— Krashna?
Przełknęła ślinę. Stanęła i powoli się odwróciła. Dopiero teraz zauważyła, jak blady był. Normalnie miał jasną cerę, ale teraz to zupełnie co innego. Lewy rękaw pogniecionej koszuli miał podwinięty ponad łokieć, naokoło niego zauważyła bandaż z krwawą plamką. Musiała patrzeć na nią dłużej, niż myślała, bo Vallë się poruszył nerwowo i opuścił rękaw.
— Krashna, chciałaś... — zaczął równie niepewnie. Urwał i zacisnął szczęki. Starał się nie spuszczać wzroku z Krashny, ale widziała, jak rozbiegane są jego oczy.
— Co lekarz robił u ciebie?
— Co miał na myśli, mówiąc "was"?
Zakłopotana, przeniosła ciężar z jednej nogi na drugą.
— Myślę, że się domyślasz.
Prawą rękę położył na swoim policzku, lewą oparł o biodro. Odwrócił głowę. Mlasnął językiem i otworzył usta chcąc coś powiedzieć, ale przerwał mu kaszel. Donośny prawie tak samo, jak płacz dziecka z końca korytarza. Zasłonił usta rękawem, a Krashnie ugięły się nogi, gdy zobaczyła na nim kilka mniejszych czerwonych plam.
— Vallë! — Spanikowana podeszła bliżej, mimo że ledwo stała. Próbował szybko tak ułożyć rękę, żeby krew nie była widoczna, ale Krashna szybko złapała go za nią i pokazała palcem na plamy. — Co to jest?
— Myślę, że się domyślasz.
I uśmiechnął się. Tym samym uśmiechem, którym odpowiedział jej na pytanie, czy bierze ślub.
Skręciło ją w żołądku. Myślała, że zwymiotuje. Złapał ją za dłonie i dzięki temu zobaczyła, że drżą jak dzwonki wietrzne w wichurę. Zaprowadził ją na łóżko. Stał obok niego garnek, ale szybko kopnął go pod nie, zanim Krashna zdążyła zauważyć, co tam jest.
— Mów, już! Co ci jest? Vallë... — Złapała go za dłonie, kiedy usiedli obok siebie, ich kolana stykały się ze sobą. Dopiero zwrócił uwagę na bandaże na jej dłoniach, ale nie dopytywał, a przynajmniej na razie. — Vallë!
— Nie chciałem ci mówić — przyznał w końcu.
— O ślubie ze Skor też nie chciałeś.
— To nie to samo. — Zamknął oczy, jakby mówienie sprawiało mu ból. Poluźniła uścisk na jego dłoniach, gdy zorientowała się, jak mocno wbijała mu w nie paznokcie. — O Skor... wiedziałem, że w końcu będę musiał opowiedzieć. A o tym...
— O czym? — Nie wytrzymała, kiedy znowu zamiast odpowiedzieć, Vallë zamilkł.
— Jestem chory, Krashna.
Ton, którego użył sprawił, że od samego początku wiedziała, iż nie chodzi o zwykłe przeziębienie ani nawet grypę. Poza tym, gdyby to było coś nieistotnego, nie ukrywałby tego. Dreszcz przebiegł przez całe jej ciało, bojąc się zadać kolejne pytanie.
— Na co? Co to jest?
— Taka... — Westchnął. Puścił jej dłonie, podrapał po nosie, jak zawsze to robił w takich sytuacjach. — Trochę jak suchoty. Podobno jakaś... łagodniejsza wersja, ale jeśli to jest łagodne to...
I zaśmiał się. Naprawdę miał teraz... czelność się śmiać? Zwykle doceniała jego poczucie humoru i uśmiechy nawet w najgorszych momentach. Nie tym razem.
Uspokoił się widząc jej przerażony wyraz twarzy.
— Skoro... jest łagodniejsza... — zaczęła, kręcąc głową. — Vallë, spójrz na mnie. Skoro jest łagodniejsza, to można ją wyleczyć. Tak?
— Właśnie dzisiaj próbowano ją... wyleczyć — przewrócił oczami i trącił nogą garnek pod łóżkiem, brzdęk rozniósł się po grobowo cichym pokoju. — Upuszczał mi krew, której jeszcze nie zdążyłem wynieść i wylać gdzieś do ścieków.
— Ale to... pomoże?
Pomachał głową, orzechowe włosy rozsypały mu się po twarzy. Na tej samej, na której pojawił się właśnie uśmiech, kłujący jej serce jeszcze mocniej niż jakikolwiek oddech demona czy świerkowa igiełka.
— Nie sądzę.
Takiej odpowiedzi się bała. Jakaś jej cząsteczka miała nadzieję na inną, ale wiedziała, że nie ma co się przekonywać. Mimo to nie potrafiła tego tak zostawić.
— Ale przecież nie umrzesz na to — wmówiła nie wiadomo czy sobie czy jemu. Chwyciła w dłonie jego twarz i odwróciła ją ku niej. — Lekarze ci pomogą w jakiś inny sposób... Znajdziemy jakiegoś innego! Możemy pojechać do Raasemi, do Keupiö... Nie wiem, nawet do stolicy! Lekarz tutaj jest taki dziwny, on pewnie...
— Krashna, lekarze to nie magicy — przerwał jej, a przez ten uśmiech, w jej środku zaczął powoli zbierać się gniew. Tłumiła go, jak tylko mogła. Mimo że wydał jej się taki... miły.
— To co z magikami? Oni... daliby rad... radę, przecież oni...
— Właśnie dlatego... — również położył dłonie na jej policzkach, ścierając łzy, które nie zorientowała się, kiedy poszły strumieniem po twarzy — nie chciałem ci mówić.
Pociągnęła nosem. Nagle, w jej wnętrzu rozeszło się ciepło, na które czekała od wczorajszego dnia. Gniew. To on zaczął ją rozgrzewć. Nareszcie opanowała drżenie rąk, które wyrwała od Vallë. Na policzkach poczuła wypieki. Było...
Miło.
— Bo ty nigdy nic nie mówisz. — Odsunęła się od niego, wypluwając słowa jak jad. Gwałtownie wstała z łóżka i przeszła na środek pokoju, jak najdalej jednak od piecyka. — Mówisz tylko to, co jest dla ciebie wygodne. Czułe słówka, poetyckie wywody...
— Krashna, wróć tu — poprosił łagodnym tonem. — Mój księżycu, wróć...
— Znowu! — Podniosła głos, czego nie robiła od wielu lat. — Przestań! Po prostu... dlaczego musisz tak robić? Czemu nie możesz być najzwyczajniej w świecie szczery?
— Nie chcę cię martwić. Nigdy nie chciałem.
— To żadna wymówka — uparła się. — Ja ci zawsze mówię, jak coś się dzieje. Czemu ty nie potrafisz? Co myślałeś, że ma się stać? Pobierzesz się z tą czarodziejką, żeby jej, – ha! – pomóc i pewnego dnia się nie obudzisz, a ja i wszyscy wokół ciebie by się obwiniali, bo niczego nie zauważyli?
— Krashna, nie przesadzaj. — Oparł łokcie na kolanach i wbił wzrok w podłogę. — I uspokój się, proszę.
— Za długo byłam uspokajana. — Pociągnęła nosem jeszcze raz, przetarła twarz dłońmi. Mokre plamy łez i tuszu pobrudziły bandaże. — Za długo! Teraz nie jest czas na jakieś... Serenie, w co ja się wpakowałam najlepszego?
Gorąco. Za bardzo. Odsunęła się w kąt jeszcze dalej od pieca, głowa ją rozsadzała tak mocno, że było jej niedobrze. Oparła się rękami o komodę obok drzwi, wpatrując się w tańczące przed oczami ciemne drewno. Szumiało jej w uszach i chciała tylko, żeby to się skończyło. Gdyby tylko ten lancet, którego lekarz zapomniał wciąż tu leżał...
...Że co?
— Teraz ty mi coś powiedz.
Wciągnęła głośno powietrze do płuc. Odwróciła zapłakaną i brudną od rozmytego makijażu twarz ku jej gwiazdom.
— Czy naprawdę... jesteś w ciąży?
Nie usłyszała, kiedy wstał z łóżka. Słyszałaby, strasznie skrzypi. Głównie dlatego nigdy się tu nie spotykali, przypomniała sobie z kwaśnym grymasem.
Chciał zmienić temat, podpowiadał jej głosik z tyłu głowy, którego nie rozpoznawała. Z drugiej strony... brzmiał szczerze zmartwiony. Zresztą, na jego miejscu pewnie tak samo by zareagowała. Z tą myślą silniejszą od pierwszej, przytaknęła.
Podszedł bliżej. Nawet jakby chciała, nie miała, gdzie się wycofać. Ale właściwie to nie chciała. Potrzebowała go i potrzebowała jak najbliżej. Kto wie, ile im tak naprawdę zostało? Szalone pomysły wpadały jej do rozgorączkowanej głowy, podpowiadały różne rzeczy, których nie chciała słuchać. Nie chciała. Jeśli usłyszy jeszcze jeden krzyk o skręceniu karku sobie albo jemu to nie wytrzyma.
Pomachała głową i rzuciła na ukochanego, łapiąc go pod pachami i obejmując. Przycisnęła policzek do jego klatki piersiowej i wdychała zapach świerku. On natomiast przysunął ją jeszcze bliżej siebie, kładąc jedną z rąk na jej głowie, gładząc jej zadbane, zakręcone włosy, drugą zakręcił wokół jej talii.
Nie potrafiła powstrzymać kolejnych łez. Bała się, że to może być ostatni raz, kiedy mogą się tak blisko przytulić. Na medycynie znała się jeszcze mniej od Hakkiego, nie miała zielonego pojęcia, ile mu zostało. Vallë też pewnie nie wiedział, a nawet jeśli, to jej nie powie. I tak dużo udało jej się z niego wyciągnąć tego dnia. Zacisnęła powieki tak mocno, że kiedy je otworzyła, zobaczyła czarne plamki.
— Vallë?
— Mm?
— Ucieknijmy.
Milczał, jakby nie do końca ją zrozumiał za pierwszym razem.
— Ucieknijmy — powtórzyła. Odsunęła się na tyle, żeby móc spojrzeć mu w dwukolorowe oczy. — Zabierzemy wszystkie pieniądze, jakie mamy i uciekniemy. Może do jakiegoś małego miasteczka...
— Krashna, o czym ty mówisz? — Obie ręce przeniósł na jej policzki i wbił w nią wzrok, machając nieznacznie głową. — Co ze wszystkimi? Hakki, twoi rodzice, Skor... i dziecko. Jak mielibyśmy...
— Nie mów mi o Skor — wtrąciła się, kładąc dłonie na tych jego. Próbowała się uśmiechnąć, ale bała się, że wychodzi jej z tego tylko nieprzyjemny grymas. Wbiła blade paznokcie w jego skórę. — Może jeśli wyjedziemy to...
...to demon o mnie zapomni.
— ...to w końcu będziemy mogli się pobrać. Ty i ja. I wychowamy dziecko. Nareszcie będziemy wolni...
— Krashna... nie.
Obraz rozmazał się po raz kolejny. Palce jej zdrętwiały i Vallë musiał to poczuć, bo skrzywił się mocniej, ale nie odsunął się. Krashna trzymała go w żelaznym uścisku.
— Jak... jak to "nie"?
— Ja nie mogę. — Pomachał głową mocniej i spuścił wzrok. — To za... za dużo. Nie mogę po prostu...
— Vallë! — Ponownie podniosła głos. Nie poznawała siebie. To takie okropne uczucie. Ale jak inaczej miała reagować? — Vallë, posłuchaj siebie! Pewnie, że możesz! Zerwij zaręczyny ze Skor i...
— Nie mogę!
Puściła go. Nie, odepchnęła. Zrobił kilka kroków w tył i opierając o szafkę, zakaszlał. Mokry, nieprzyjemny kaszel. Nie tak intensywny jak ten z wcześniej, ale na moment Krashnę opanowały wyrzuty sumienia. Wtedy przypominało jej się, że właśnie postawił Skor ponad nią. Serce załomotało jej o żebra.
— Możesz! Czemu tak ci na niej zależy? A może ty ją po prostu...
— Ferno, nie! Nic do niej nie czuję! Nie mów głupstw! Tylko...
— Nie wahaj się — wtrąciła, kiedy nie kończył myśli niepokojące długo. — Co, tylko?
— Ten ślub jest jedyną rzeczą, dzięki której wydostanie się od rodziców. Już o tym mówiłem... — Zasłonił usta, wykaszlał się do końca i wytarł dłoń brudną od szkarłatu o robocze spodnie. Zauważyła na nich czerwone półksiężyce, ślady po jej paznokciach. — Ona... Krashna, Ferno, ja już nie mogę. Ona jest w ciąży i...
— Czy ty naprawdę... — przerwała mu po raz kolejny. Wszystko w jej ciele pulsowało i szumiało. Miała tego dość. Dość! — Czy ty myślisz, że mnie obchodzi jej ciąża? Niech sobie robi dzieci z tym swoim kochasiem, mam to gdzieś!
Vallë opuścił wzrok, wbijając go tępo w jedną z desek na podłodze.
— Nie... nie zrozumiałaś mnie.
Blask z jego oczu, których prawie nie widziała przez orzechowe włosy opadające na nie, zniknął. Stały się matowe. Matowe niebo i matowe chmury deszczowe. Czy te jej też tak teraz wyglądały? A może błyszczały wyjątkowo mocno?
— Ona nie ma... kochanka.
Zmarszczyła brwi. Z tyłu głowy pojawiła się straszliwa myśl, ale ją odrzuciła. Nie mógł przecież... Pomachała głową.
— Nie rozumiem, Vallë.
— Skor ma kochankę.
Palec wskazujący jej zadrżał. Nie patrzył na nią. Zaciskał dłoń na kancie szafki, druga zwisała bezwładnie. Nie podniósł wzroku, nie odważył się.
— Nie rozumiem — powtórzyła, tym razem w większej panice. — To niby... niby skąd jest w...
— To nie... — Głos mu drżał jak pajęczyna na wietrze. — Nie tak się miało skończyć. Ja nie chciałem... Krashno...
Stała w miejscu jak słup soli. Zamrugała kilkakrotnie. Potrząsnęła głową, włosy podskakiwały w odpowiedzi na ruch. Tak samo podskoczyło jej właśnie serce do gardła.
— Nie. — Zacisnęła jedną z dłoni w pięść. Rozluźniła ją. Straciła wszystkie siły na to, żeby trzymać ją ściśniętą. Zabolało. Rany pod brudnymi bandażami wciąż były świeże. A jednak ten ból to teraz jedyne co ją upewniało, że to nie jest koszmar. — Nie. Żartujesz sobie ze mnie.
— To się... stało jeszcze przed zaręczynami — odezwał się Vallë po raz kolejny, a Krashna już wiedziała, że szykuje się charakterystyczny dla niego potok słów. Zanim się więc zdołał rozkręcić, uprzedziła go:
— Nie wierzę. Nie. Vallë...
Tego wszystkiego było za dużo. Za wiele się dowiedziała, zbyt wiele czuła. Zbyt bardzo drżał jej głos, jej wzrok był za mało skupiony. Za mało wyraźny. Chciała zapytać go, czy to żart, czy to jakieś wyzwanie od znajomych z pracy, czy to po prostu jakaś pomyłka.
Ale on nie żartował z takich rzeczy, nie byłby w stanie przyjąć takiego wyzwania. Brakowało mu umiejętności kłamania, bo gdy kłamał zawsze to rozpoznawała. Miał wyjątkowy sposób na kłamstwa; ubierał je w piękne słowa, które miały zamaskować poczucie winy, niczym ozdabianie niedopieczonego ciasta posypką, kremem i jadalnymi kwiatami. Jadalnymi, szkarłatnymi jak krew różami. Dotyk delikatniejszy od słów...
— Musisz zerwać zaręczyny — wypluła pomimo uciążliwej guli w gardle. Myśląc o tym, odruchowo przyłożyła dłoń do szyi. Zimne koniuszki palców sprawiły, że zadrżała.
Znowu jej zimno.
— Krashna, ja nie mog...
Zatoczył się i złapał za obolały policzek. Sama Krashna nie zauważyła, kiedy dopadła do niego z otwartą dłonią, ale cieszyła się, że to się stało. Ale to nie pomogło z chłodem.
To nie może być dobre. Miała wrażenie, przerażające wrażenie, że to nie temperatura na dworze miała wpływ na jej poczucie zimna lub ciepła.
— Nie mogę zerwać zaręczyn — powtórzył Vallë, sprowadzając Krashnę z powrotem do rzeczywistości. — To by zniszczyło wszystkich. Ja chcę tylko, żeby ona mogła być szczęśliwa. Jak wyjdzie za mnie, wydostanie się od rodziców i będzie mogła w końcu robić, co zapragnie. My także. Będziemy mogli...
Powtarzasz się jak pozytywka.
Czemu ona obchodzi cię bardziej ode mnie?
Podałam już rozwiązanie: ucieknijmy razem.
Wszystkie te zdania ugrzązły w niej, miały nigdy nie poznać światła dziennego. Otworzyła usta, ale mimo bycia w ocieplanym piecem pomieszczeniu, wypuściła z nich jedynie zimną mgłę. Bąbelki powietrza spod powierzchni wody.
"Chcę tylko, żeby ona mogła być szczęśliwa."
Po raz kolejny nie wiedziała, kiedy ruszyła się z miejsca. Zanim się obejrzała szła w dół schodów, w uszach bębnił jej płacz dziecka z końca korytarza i nawoływania Vallë. Woźny na parterze obejrzał się za nią zza biurka, gdy wybiegała na mróz. Wiatr szarpnął nią całą, ciemność spowiła wąskie uliczki dzielnicy. Zmarzła.
Cholera, jak jej zimno.
Chłód uderzał i kłuł jej zapłakane policzki, panika zżerała od środka.
"Niech Skor Jarvedorrit już nigdy nie zazna szczęścia."
Druga prośba do jelenia dzwoniła jej w głowie, uderzała o czaszkę. Kolejny głos, zniekształcony, szeptał jej nad uchem, że to jej wina. Zanim udało jej się spojrzeć nad ramieniem, usłyszała trzask tłuczonej ceramiki. Zadarła głowę w górę. Z jednego z balkonów coś, we współpracy z zabijającym ją mroźnym wiatrem, leciało ku niej. Powoli, z gracją.
Kilka chwil później pod jej stopami wylądowało kilka czerwonych płatków róży.
Ślub nie może się odbyć, piszczący głosik w jej głowie się odezwał.
Bo Valle go nie dożyje, przypomniał ciemniejszy, niższy, chłodniejszy.
⋆𓄃
wczoraj nie było rozdziału i od razu za to przepraszam!
ale jutro będzie już czas na ostatni rozdział!:D
na razie dajcie znać, jak się podobał ten, bo wiem, że dużo nawaliłm tu informacji i rzeczy lol
do jutra!:3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top