II Dziewczyna bez twarzy
(3344)
⋆𓄃
— Gdzie byłaś? Miałaś brudną sukienkę. Nie najlepiej wychodzi ci chowanie takich rzeczy.
Krashna zamarła słysząc pytanie narzeczonego. Siedziała na brzegu ich łóżka, przebrana od jakiegoś czasu już w ciepłą i długą do kostek koszulę nocną. Odwróciła głowę w stronę Hakkiego, który leżał oparty o wysokie wezgłowie, przykryty grubym kocem.
— W... lesie.
Nie kłamała. Była w lesie. Dlaczego więc poczuła to dziwne ukłucie w sercu, które ją nawiedza za każdym razem, gdy powie nieprawdę?
Cisza ze strony Hakkiego komplikowała sprawę. Nie śmiała ruszyć się z miejsca w strachu, że choć drgnięcie palca spowoduje w niej potok słów przyznający się, co w tym lesie robiła.
— Jeśli się z kimś spotykasz, możesz to po prostu powiedzieć.
Teraz dopiero wprowadził ją w stan paniki. A jednak jego oczy były tak spokojne. Musiały kontrastować z jej drgającymi tak mocno powiekami, że przeradzały się w nerwowe mrugnięcia i wzrokiem latającym po jego całym ciele próbując odgadnąć, czy mówi na serio, czy tylko ją sprawdza.
— Twoja matka znów coś o mnie nagadała? — chlapnęła. Była to pierwsza w pełni uformowana myśl od czasu, gdy Hakki się odezwał, więc jej mózg musiał uznać, że automatycznie nadaje się do wypowiedzenia na głos.
— Nie przesadzaj. — Zmarszczył brwi, poprawiając odruchowo koc. Nie spuszczał wzroku z patrzącej na niego ponad ramieniem narzeczonej. — To wciąż moja matka.
— Wybacz. — Zreflektowała się natychmiast i popatrzyła na ścianę przed nią. Wydawała się nagle o wiele bardziej interesująca.
— Nie przepraszaj. — Wzruszył ramionami. Nie widziała tego, ale po tonie głosu to rozpoznała. — To do ciebie nie pasuje.
Krashna prychnęła pod nosem, zaciskając palce na materacu.
— To zapewne nie świadczy dobrze o mnie.
Hakki zaśmiał się krótko. Krashna wsunęła się głębiej na łóżko i wskoczyła pod koc. Podzielała nadzieję, że porzucili ten temat, ale Hakki miał inne plany:
— Ani ja nie kocham ciebie, ani ty mnie. — Ziewnął, po czym odwrócił głowę w jej kierunku. — Rób co chcesz i z kim chcesz, a póki nikt oprócz mnie się nie dowie, będzie dobrze. Wszyscy w okolicach nas znają i wiedzą, że jesteśmy narzeczeństwem, a nie chciałbym żadnego skandalu. Nie interesuje mnie z kim, ważne, żeby to nie był żaden mój jakiś... rywal ani wróg.
Krashna nie wiedziała, co mu na to odpowiedzieć. Więc tego nie zrobiła i zwyczajnie przytaknęła. Hakki zrobił to samo i już miał odwracać się na bok, kiedy wypaliła:
— A ty?
Spojrzał na nią kątem oka.
— Co ja?
— Spotykasz się z kimś? — sprecyzowała pytanie wiedząc, że i tak się już z niego nie wycofa.
— Nie — odpowiedział od razu. Zrobił krótką przerwę. Odwrócił się na bok w pełni i dodał jeszcze, o wiele łagodniejszym tonem: — To nie moja rzecz. Karierę stawiam ponad romansami. Właściwie to większość rzeczy stawiam ponad nimi. Na ten ślub zgodziłem się, bo tego chciał ojciec, zanim umarł. Vallë na swój też się zgodził, bo coś tam z ojcem miał, nie wiem... Coś takiego.
Krashna przytaknęła powoli.
I nagle przestała.
— Vallë? — To imię wydostało się jakby nie z jej ust, mimo że po pokoju rozszedł się głos należący do niej.
— Hmm? — mruknął, po czym nie odwracając się machnął ręką. — Aa, widziałem go przedwczoraj. Pomaga przy remoncie ratusza, do którego musiałem dostarczyć parę dokumentów. Powiedział, że zaręczył się z jakąś dziewczyną. Podobno nasza matka zna jej rodziców i jakoś...
Dalej przestała słuchać.
Vallë. Zaręczył się. Zaręczył? Jak to w ogóle możliwe? Po co miałby to robić? Dopiero co mówił, że ma ją. Księżyc do swoich gwiazd. Nie mógł oświadczyć się jej, to oczywiste, ale... Ale?
Nie zachowywał się ani trochę inaczej niż zwykle. Rozmawiał z nią jak zawsze. Kochał się z nią jak zawsze. Przytulali się jak zawsze. Był tym samym Vallë, więc dlaczego?
W jej serce wbiło się nagle tysiąc świerkowych igiełek i nie miała możliwości ich wydostać. Tylko Vallë sięgał tak głęboko do jej serca, by móc to zrobić. Nie mogła stracić tej myśli, dopóki się nie wytłumaczy.
⋆𓄃
Krashna pokręciła głową.
— Muszę załatwić coś w mieście. Bardzo ważnego.
— Więc jeżeli nie chce mi panienka udostępnić konia... — Mekkee podrapała się po brodzie. Była już gotowa do wyjścia, ale jej plany pokrzyżowała Krashna. — Może to panienka zrobi po drodze zakupy? Ja mam listę, dam ją tu zaraz!
— Dobrze, Mekkee — odparła jej przez zaciśnięte zęby. — Tylko szybko! Będę czekać na dworze.
Tym razem wyszła głównymi drzwiami, do tego ubrana adekwatniej do pogody. Poranny wiatr i tak dawał się we znaki, gdy dzięki niemu jej futrzana peleryna na długim płaszczu zatrzepotała. Zadrżała, ale przedarła się przez śnieg, którego napadało trochę przez noc bez większych problemów.
Osiodłała Kaszkę, ich jedyną klacz o pięknej, kasztanowej maści ze strzałką między oczami. Zrobiła to dość szybko i najpewniej niedokładnie, ale musiała się jak najszybciej dostać do Kurisämäki — Vallë zaczynał pracę o 6:30, niedużo czasu jej zostało. Chciała go złapać przed, bo podczas nie da rady przeprowadzić z nim prywatnej rozmowy, a wolałaby, żeby taka właśnie była.
Wyprowadziła Kaszkę z szopy, która po części działała jej za stajnię, a po części za miejsce przechowywania wozu. Mekkee już na nią czekała na zewnątrz. Podała jej karteczkę o wąskim i małym piśmie, którą schowała do torby przy siodle. Miała nadzieję, że nie zapomni o zrobieniu zakupów przez emocje, jakie będą nią szargać przez najbliższe minuty.
Wsiadła na klacz i odjechała tą samą drogą, którą codziennie jeździ do pracy Hakki. Na jej twarzy wylądował płatek śniegu, a gdy zadarła głowę zauważyła ich więcej. Otuliła się cieplej płaszczem i peleryną i kazała Kaszce przyspieszyć kroku.
Po kilkunastu minutach minęła metalowy łuk witający ją w Kurisämäki. Wjechała na stabilniejszą, kamienną drogę, chociaż też pokrytą kilkoma centymetrami śniegu. Mijała dorożki, wozy i inne konie. Piesi trzymali się chodników, chociaż o tej godzinie nie było ich jeszcze wielu — głównie mężczyźni i kobiety idący do pracy.
Skierowała krok klaczy w stronę centrum. Stamtąd będzie jej najłatwiej przejechać do kamienicy, w której mieszka Vallë. Musiała z nim porozmawiać i nie mogła z tym czekać do następnej niedzieli, kiedy dopiero będzie miał wolne. I tak już całą noc nie mogła zmrużyć oka choć na chwilę, bo wyobrażała sobie za każdym razem jak Vallë jest z dziewczyną bez twarzy, o której wszyscy mówią, że jest najpiękniejsza i najbardziej utalentowana. Stoją pod Träädo e Ferna, Drzewem Ferny, a Druid związuje im dłonie białą wstęgą, kiedy oni wypowiadają swoje przysięgi w tym samym czasie.
Nie zniesie tego. Nie zniesie myśli o dziewczynie bez twarzy.
Przejechała obok zapełniającego się rynku. Krashna wątpiła jednak, że wielu będzie brnąć przez mróz, żeby cokolwiek kupować. Śnieg się wzmógł, ale to nie powstrzymało jej przed jazdą dalej.
Zsiadła z Kaszki dopiero przed wejściem do kamienicy naprzeciwko kawiarni. Przywiązała jej lejce do słupka, poklepała szybko po szyi i zakasała sukienkę wraz z długim płaszczem, by wejść do środka. Minęła kilku mieszkańców, którzy właśnie schodzili z zamiarem wyjścia. Spojrzeli na nią ukosem, ale zanim zdążyli wzruszyć ramionami, Krashna już była na pierwszym piętrze i wspinała się jeszcze wyżej.
Usłyszała jego głos nad sobą. Wychodził właśnie z mieszkania i z kimś rozmawiał. A jednak musiał znaleźć trochę czasu na rozmowę z nią.
Stanęła na szczycie schodów na trzecie piętro. Vallë szedł w jej stronę patrząc na swojego rozmówcę — wyższego mężczyznę o związanych w kok przy karku włosach. Vallë odwrócił się dopiero, kiedy ten ją zobaczył.
Przez twarz Vallë przeszło kilka wyrazów, ostatecznie jednak zatrzymał się na zdumieniu.
— Krashna?
Nic nie powiedziała i w ciszy patrzyła mu w oczy. Czuła, jak czerwone od zimna są jej policzki i nos, ale nie równało się to z zawstydzonym rumieńcem, który uformował się na twarzy szatyna.
— Poczekam na parterze — odezwał się nagle ten w związanych włosach, przeszedł obok Krashny i zaczął schodzić.
Vallë spojrzał za nim ostatni raz i powoli przeniósł wzrok na Krashnę. Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech z pytającym wzrokiem.
— Możemy porozmawiać? — zapytała w końcu Krashna i tak bardzo nienawidziła tego, jak głos jej się załamał w pewnym momencie.
— Zaraz muszę...
— Vallë.
Wszelkie wymówki, jakie miał przemieszały się z chłodnym powietrzem dochodzącym do nich z niższych pięter. Po ciągnącej się wieczność chwili, Vallë przytaknął z zawahaniem, odwrócił się i podszedł do drzwi jego mieszkania. Odkluczył je, wszedł do środka i ani razu nie spojrzał się za siebie. Wiedział, że Krashna idzie za nim.
W mieszkaniu Vallë była może raz albo dwa. Cały tydzień pracował przy remontach i budowach, nawet w największe mrozy i za to wszystko dostawał wolną niedzielę, którą w większości spędzał z nią. Od razu zaczęła się zastanawiać, czy teraz to się zmieni.
Mieszkania w kamienicach całego Sattärg podobno wyglądały tak samo. Ciemne, dość ciasne, z jednym, dużym pokojem, czasem podzielonym mniej więcej na pół półścianką, bo zwykle były przeznaczone do tego, żeby mieszkała w nich jedna, może dwie osoby. Wiadomo, że zdarzały się całe rodziny i to dość liczne. Dwuosobowe łóżko w kącie, jedna komoda, szafka na kilka mniejszych rzeczy osobistych w kolejnym. Piecyk, kilka blatów i skromny zlew znajdowały się po drugiej stronie półścianki. Wychodki były na dworze na tyłach, wanny w "saunach" na parterze, z tego co pamiętała. Strasznie dziwnie jej się na to patrzyło, kiedy ona wszystko miała w jednym domu od urodzenia. Najpierw u siebie, teraz w domu Hakkiego i Fieny.
Vallë zamknął za nią drzwi. Stanęła na środku pokoju i odwróciła się w jego stronę, on zrobił to samo, ale o wiele wolniej. Mózg podpowiedział jej, że trochę jakby... od niechcenia?
— O co chodzi? — zapytał, ale tym swoim ciepłym tonem. Tym, którego używał zawsze.
Krashna miała ochotę wykrzyczeć mu w twarz pytanie w stylu: "gdzie schowałeś tę dziewczynę?", albo "jak mogłeś mnie tak okłamywać?", albo jeszcze "kiedy zamierzałeś mi powiedzieć?".
Ostatecznie przez gardło przeszło jej słabe:
— Bierzesz ślub?
Widziała, jak zaciska szczęki. Zmrużył oczy i spojrzał w lewo. Potem w prawo. I dopiero z powrotem na nią. Trwali tak w ciszy i bezruchu, póki Vallë nie uśmiechnął się ponownie. Coś w tym uśmiechu krzyczało. Krzyczało z bólu.
— Ty też.
Nie potrafiła wymyślić, co chce mu odpowiedzieć. Jej mózg trwał pusty, a serce biło jak wiatr o żagiel. To ono próbowało jej podpowiedzieć, dać znać. Mówiła sobie wiele razy, że musi przestać słuchać serca i skupić się na logice, ale teraz, kiedy faktycznie chciała to zrobić... nie wiedziała jak.
Poczuła ścisk w klatce piersiowej. Jej własne ciało krzyczało na nią, żeby coś powiedziała, coś zrobiła. Ale co można zrobić w takiej sytuacji?
— Ale... — zaczęła. By zamaskować łamiący się głos, zaśmiała się. A Vallë wciąż się tak samo uśmiechał. — Ale ja byłam zaręczona... zanim... zanim my...
— Wiem.
Czemu mówił tak spokojnie, jakby rozmawiali właśnie o tym, co będą jeść dzisiaj na obiad?
— Vallë — niemal szepnęła, próbując połknąć łzy, które czuła nachodzące jej niebezpiecznie na oczy. — Nic... Skąd ci się... w ogóle wzięło coś takiego? Kim... ona jest?
Dopiero teraz zaczęła zauważać pęknięcia na uśmiechniętej masce, którą miał na twarzy. Odwrócił wzrok i chciał odchrząknąć w zaciśniętą pięść, ale przerodziło się to w dość donośny kaszel.
— Przeziębienie. — Uniósł kącik ust zerkając na Krashnę, która musiała choć na chwilę wyglądać na przestraszoną agresywnym kaszlem. Resztki uśmiechu zniknęły sekundę później. — To... chciałem ci powiedzieć, ale...
— Ale miałeś szczęście, że spotkałeś Hakkiego i jemu mogłeś powiedzieć?
— Tak... trochę — przyznał z poczuciem winy w głosie. Westchnął zrezygnowany i zbliżył się o kilka kroków. Złapał Krashnę za ręce, a ona nie znalazła w sobie siły, żeby się wyrwać. — Miałem nadzieję, że to on ci powie. Bałem się. Krashna...
— Proszę, po... po prostu powiedz, o co chodzi — szepnęła błagalnie. Zacisnął palce wokół jej dłoni trochę mocniej, odwracając wzrok.
Wiedziała, że powinna brzmieć pewniej i zażądać stanowczo odpowiedzi, ale nigdy wcześniej nie była w takiej sytuacji. Nie sądziła, że... będzie.
— Ja ją... — zaczął opowiadać, ale nie złamał się i wciąż nie patrzył jej w oczy, mimo że ona swoimi go wręcz wołała. — Jej ojciec wynajął mnie i kilku innych do remontu jakiegoś starego domu, który kupił za małe pieniądze i chciał sprzedać za większe. A ona czasem się tam kręciła, kilka razy rozmawialiśmy, przynosiła nam przekąski i... Okazało się, że... że jej ojciec zna moją matkę. Rozmawiali, a potem on przyszedł do mnie i zapytał, czy chciałbym ją za żonę.
— I... — Zmarszczyła brwi tak mocno, że rozbolała ją głowa. — I się zgodziłeś?
— No... — Otworzył usta, ale jeszcze chwilę nie był w stanie nic dodać. Zagryzł dolną wargę i nareszcie skierował twarz w jej stronę. Nie mogła nic wyczytać z jego dwukolorowych oczu, jakby, mimo wszystkiego, mówił mechanicznie. — Tak jak Hakki, obiecałem ojcu, że wyjdę za mąż, kiedy tylko trafi się ku temu okazja. No i... Ona mi się zwierzała. Mówiła, że jest w tej rodzinie ignorowana, nikt jej nie słucha, chce się z tego domu wydostać. A do tego... potrzebowała, najlepiej, męża, więc... Tak, zgodziłem się.
Nie spuściła z niego wzroku ani na sekundę. Pożałowała tego w momencie, w którym jedną z dłoni Vallë poczuła na policzku. Kolana jej zadrżały i kiedy miała wrażenie, że zaraz się przewrócił, złapał ją mocniej, tym razem za ramiona. Czuła na twarzy łzy, które Vallë chciał zetrzeć, ale nie zdążył.
— Krashna...
Pokręciła głową, spuściła ją. Rozmazanym wzrokiem wpatrywała się w swoje zadbane, wełniane, a jego znoszone buty.
— Krashna.
Zdusiła płacz, który wpychał jej się do gardła z głębi serca.
Może nie powinna tak panikować, reagować. Przecież sama brała ślub i to z jego bratem. Czy miała prawo czuć się tak źle przez to, że on robi to samo? A może mu się znudziła? Nie była pesymistką, ale w tym momencie tylko takie myśli krążyły jej po głowie i nie potrafiła się ich pozbyć. Gdyby tylko mogła sięgnąć do swojego mózgu i je wyrwać...
— Przepraszam. — Usłyszała głos Vallë jak przez mgłę. Chwilę później siedziała na czymś miękkim. Mrugnęła kilkukrotnie, przeganiając łzy z oczu i w końcu ujrzała go przejrzyście. Kucał przed nią, jej dłonie w tych jego. — Krashna. Wiesz przecież... że to ciebie kocham, mój księżycu. Ten ślub znaczy tyle, co liście ukryte pod śniegiem. Tak samo jak twój.
Włosy łaskotały ją po policzkach. Spuściła głowę i niemal od razu poczuła, jak opiera swoje czoło o to jej. Zamknęła oczy i tylko wsłuchiwała się w słowa Vallë.
— To ty jesteś moim księżycem. Tylko i wyłącznie ty. Innego światełka nie potrzebuję... Przepraszam, wiem, jak to wygląda, ale...
— Ile to... trwa? — zapytała go, jakby mówili o zdradzie. Chociaż tak właśnie się czuła. Nawet jeśli nie byli oficjalnie razem, a on z nikim jej tak naprawdę nie zdradził... i tak kłujący ból wbijał jej się w serce jak miliony małych igiełek.
Milczał. Długo. W międzyczasie ściskał jej dłonie mocniej, coraz mocniej. Poluźnił uścisk dopiero, kiedy zobaczył, jak się skrzywiła. Przeniósł ręce na jej uda, które gładził przez kilka warstw odzieży i opuścił wzrok.
— Zgodziłem się pod koniec maja.
Był początek lipca.
⋆𓄃
Kaszka niosła ją spokojnym krokiem między czarnymi drzewami. Delikatne płatki śniegu opadały jej na włosy i twarz. Leżała na szyi konia, pozwalając jej zabrać się tam, gdzie chciała, co znaczyło po prostu przed siebie.
Przymknęła oczy. Powietrze pachniało świerkami. Jak on.
Przetarła leniwie twarz z zaschniętych łez. Ledwo pamiętała jej wizytę u Vallë, jakby jej wspomnienia zasnuł ciemny dym. Mgiełka zimna z jej ust. Pamiętała to, jak wyszła z jego mieszkania, niemal trzaskając drzwiami. Zeszła po schodach, prawie potykając się i spadając. Potem z Kaszką wyjechały z Kurisämäki i po kilku minutach bezmyślnej podróży, wjechały do lasu. Zamiast jednak jechać do domu, zboczyła z drogi, a śnieg padał tak samo jak wcześniej. Delikatnie, powoli.
Jej oddech zachowywał się podobnie do śniegu. Uspokoił się po kilku minutach jazdy. To nie znaczyło jednak, że tak samo spokojne było jej serce.
Miesiąc. Ponad miesiąc nic jej nie powiedział. A w każdą niedzielę się spotykali, każdą. Nigdy nie wyglądał na jakkolwiek zamyślonego ani zmartwionego. Kiedy niby planował się przyznać, że ma narzeczoną? Dzień przed ślubem? Sam przyznał, że "miał nadzieję, że to Hakki jej powie, żeby on nie musiał".
Tchórz, zakrzyknęło jej serce i w pełni się zgadzała.
— Hm? — mruknęła pod nosem, gdy Kaszka nagle się zatrzymała.
Była obok zejścia do strumienia. Klacz najwidoczniej nie miała zamiaru ryzykować i schodzić w dół bez zgody Krashny. Lub po prostu się bała, mimo wszystko zejście było dość strome.
Wydawało jej się, że daleko, między drzewami, stoi zwierzę. Po szerokich porożach stwierdziła, iż to jeleń. A jednak, kiedy chciała mu się przyjrzeć, zerwał się wiatr, podrzucając w górę niewielką chmurę śniegu. Ta opadła, a jelenia już nie było. Musiał ją zobaczyć i uciec.
Zastanowiła się. Podniosła się do prostego siadu i poprowadziła Kaszkę wzdłuż strumienia. Gdy doszła z nią wystarczająco daleko, zejście znacznie się obniżyło i było zdecydowanie łatwiejsze do przejścia. Przekroczyły strumień i Krashna poprowadziła ją w odpowiednim kierunku.
Oddech jej przyspieszył, gdy w oddali zauważyła łysy dąb. Jeszcze wczoraj była tu tak szczęśliwa.
Dojechała do niego i zsiadła. Pozostawiła klacz bez przywiązywania jej i obeszła drzewo dookoła. Otworzyła pudło z drewnem na opał i zaczęła je przeszukiwać. Po kilku sekundach wyjęła z niego kawałek drewna, który najbardziej przypadł jej do gustu i wróciła do Kaszki.
Wcisnęła rękę do juki, ale zamiast jej nożyka natrafiła na kartkę. Wyjęła ją, przejrzała i westchnęła na myśl, że jednak będzie musiała wrócić do miasta. Faktycznie zapomniała o zakupach, które obiecała Mekkee, że zrobi.
Na razie jednak wyszukała ostrze, podeszła do schodów, usiadła na pierwszych kilku stopniach i zaczęła strugać. Kawałki drewna gubiły się w kilkucentymetrowym śniegu.
⋆𓄃
Z salonu Krashna usłyszała pukanie do drzwi. Nie zwróciła na to większej uwagi i kontynuowała czytanie.
— Nie zamierzasz otworzyć?
Podniosła wzrok. Na drugiej sofie naprzeciwko niej siedziała Fiena, matka Hakkiego i Vallë. Także była zajęta lekturą, którą zwykle przerywała tylko po to, żeby na coś narzekać. Teraz nie miało się to różnić.
Psychiczne wykończenie z ostatnich dni sprawiało, że przyszła teściowa męczyła ją jeszcze silniej. Naprawdę będzie musiała ją znosić cały rok: jak nie w akademii, to tutaj, w czasie ulööpek. Te same odczucia jednak wydawało się, że ma Fiena.
— Mekkee się tym zajmie — odpowiedziała po chwili wpatrywania się w kobietę ubraną i uczesaną jak zawsze, jakby miała wyjść za chwilę na obiad do cesarza.
— Oczywiście. — Zmrużyła oczy, wokół których widoczniej ukazywały się kurze łapki. — Wszyscy mają robić za ciebie.
Mówi to ta, co oczywiście wszystko robi sama, pomyślała Krashna.
Nie rozumiała jej niechęci. To ona chciała, żeby poślubiła Hakkiego, a tym samym weszła do rodziny. Nienawidziła jej i nie była pewna za co, ale w zamian, odwzajemniała to uczucie i wszyscy w tym domu o tym wiedzieli, choć udawali, że wszystko dobrze.
Do salonu weszła Mekkee. Skłoniła lekko głowę, na której znalazło się kilka płatków śniegu.
— Lokaj pana Vrakosoyn oraz pani Vrakodorrit przyniósł od nich zproszenie — oznajmiła Mekkee, podając Fienie list.
Krashna nadstawiła uszu. Nie słyszała nigdy tych nazwisk, więc zaciekawiła się, o co może chodzić, mając nadzieję, że dotyczy to także jej. Musiała coś robić, żeby wyrzucić z myśli obraz Vallë. Potrzebowała czasu, zanim znowu z nim porozmawia.
Najbardziej bała się tego, że przesadza. Wiedziała, że Vallë ją kocha, a ona kochała jego najbardziej na świecie. Jednak wiedza, że za kogoś wychodzi zadawała taki ból jak nic wcześniej. Z drugiej strony... czy on się tak czuł przez cały ich związek? Mówił jej wiele razy o pierwszym zalążku miłości w stosunku do niej, jaki odczuwał jeszcze przed dowiedzeniem się, że Krashna zostanie żoną Hakkiego, więc może... także cierpiał w ten sam sposób?
— Hm — mruknęła Fiena po przeczytaniu listu, sprawiając, że Krashna podniosła z powrotem wzrok. — Zaproszono nas na obiad. Mnie, Hakkiego i ciebie. W tę niedzielę.
— Na obiad? — Zamknęła książkę i położyła ją sobie na kolanach. Bała się pytać ze względu na prawdopodobną reakcję Fieny, ale nie mogła kontynuować rozmowy nie wiedząc, o kim mowa: — Kto to Vrakosoyn i Vrakodorrit?
— Mm, pewnie. — Zmrużyła ponownie oczy, wstając z sofy. — Nie wiesz. To rodzice Skor Jarvedorrit.
Z niepewnością zmarszczyła brwi. Niekoniecznie przez ich nazwiska, które wyglądały, jakby prędzej byli rodzeństwem niż małżeństwem. Fiena przewróciła oczami i westchnęła, jakby odczuwała właśnie wielki ból.
— Narzeczonej Vallë, głuptaku! Wiesz w ogóle, że ma narzeczoną?
— Ah.
No tak. Nawet nie wiedziała, jak się nazywa ta dziewczyna. Do teraz.
— Przekażesz to Hakkiemu, kiedy wróci — stwierdziła kobieta, podając Krashnie zaproszenie. Wyprostowała się. — Bo nie zamierzasz nigdzie się wymykać tym razem, prawda?
— Nie — odpowiedziała jej dopiero po chwili, udając, że przez ten czas, w którym milczała, czytała wstęp zaproszenia.
— Wspaniale. Mekkee, wróć do zajmowania się obiadem, za chwilę czwarta. — Machnęła na służącą ręką, a ta skłoniła głowę i wyszła prędko z salonu. — A ty zacznij się już zastanawiać, co założysz. Musisz zrobić dobre pierwsze wrażenie, a z tym brzuchem wyglądasz, jakbyś była w ciąży. Więc wybieraj z rozmysłem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top