I Księżyc i gwiazdy
Mimo numeracji, historie z uniwersum Corona Aureus w żadnym wypadku nie muszą być czytane w kolejności. Rzymskie numery w głównej mierze oznaczają kolejność, w jakich ja sama je pisałam i umieszczam je również tu dla porządku i mojego własnego spokoju. Jeżeli jesteście u mnie pierwszy raz, nie martwcie się, zdecydowanie nie macie obowiązku czytać moich innych prac! Niczego nie przegapicie, chyba że mówimy o mało znaczących dla fabuły smaczkach z innych książek :D
Zapraszam!
⋆𓄃
"oh, my love, i want you, too, but my desire may prove your doom" –me and mr wolf by the real tuesday weld
Corona Aureus VI
(2963 słów)
⋆𓄃
— Opowiedz coś jeszcze. Proszę! Straszna nuda na wodzie. Zostaw te nici i igłę, niech sam sobie szszyje ten palec!
— Mówi się "zszyje". Poza tym wszystkie szczęśliwe opowieści mi się skończyły, mama nie miała ich dużo. Wróć później, muszę się nim zająć, bo sam się nie "szszyje".
⋆𓄃
— Więc... co państwo myślą?
Kobieta usiadła wygodniej na obitej granatowym materiałem kanapce. Jej mąż odrobinę nieobecnym wzrokiem patrzył przed siebie. Znów był chory. Choć z drugiej strony ani ona, ani on, ani dwójka ich synów nie pamiętali, kiedy ostatnio nie był.
Przytaknął słabo i poprawił surdut, chcąc zachować pozory słuchania. Tak naprawdę wyłączył ten zmysł jakiś czas temu i nie do końca wiedział, o co go pytano. Pałeczkę przejęła więc jego jak zawsze dostojna i ogarnięta żona:
— Pomysł podoba mi się co najmniej tak bardzo, jak ogromne mam plany wobec moich synów. — Zaśmiała się skromnie, małżeństwo siedzące przed nimi uśmiechnęło się na ten komentarz.
— W takim razie, resztę szczegółów omówmy przy herbacie. — Podniosła się z siedzenia druga z kobiet. Skłoniła szybko głowę i jej luźna, nie podkreślająca sylwetki sukienka do ziemi o wielu falbankach i koronkach, niewiarygodnie modna, zatrzepotała. Pozostałe trzy osoby odprowadziło Marne Ameszik Lagrá wzrokiem.
Jej mąż, Ganás Cirszö Lagrá poprawił zjeżdżające mu w nosa okrągłe okulary i odezwał się ciepłym tonem:
— Powiem o tym od razu, ale jeżeli pański syn ostatecznie pójdzie na prawo, z wielką chęcią przyjmę go pod swoje skrzydła.
Fiena Hjardedorrit spojrzała na swojego męża, Hakkiego Therpssoyna. Mężczyzna przekręcił głowę w bok, ale Fiena niepewna, czy w odpowiedzi na słowa Ganása czy przez to, że zrobiło mu się słabiej, położyła dłoń na tej jego. Natychmiast się przebudził.
— Z pewnością właśnie tę drogę obierze. — Uśmiechnęła się do Ganása przyjaźnie mając nadzieję, że nawet kosmyk włosów nie uciekł jej z koka. — Zadbam o to.
— Weszłam do kuchni w idealnym momencie. — Marne Ameszik wróciła do średniej wielkości salonu z tacką. W pomieszczeniu rozszedł się przyjemny zapach ziół i cytryny. — Dradna właśnie miała ją przynosić, ale ją wyręczyłam.
Postawiła tackę z filiżankami wypełnionymi parującą herbatą na niskim stoliku pomiędzy dwoma kanapami, na których siedzieli gospodarze i goście. Gdy z powrotem usiadła na swoje miejsce, wszyscy, oprócz Hakkiego, trzymali już swoje napoje.
— Skoro już o tym mowa — odezwał się łagodnie Ganás, obie kobiety podniosły na niego wzrok znad filiżanek — to jaki zawód wymarzył sobie wasz młodszy syn?
Ramiona Fieny zastygły. Otworzyła usta, po czym zacisnęła je w wąską linię. Uśmiech, który tym razem wystąpił na jej twarzy, był wymuszony i tylko spostrzegawcze oko by to dostrzegło. Szczęście, lub nieszczęście, Ganás je miał. Jako prawnik, musiał.
— Nie ma sensu mówić o nim, bodajże wszystko rozgrywa się na temat starszego. Macie państwo cukier?
— Nie, dzisiaj się skończył, wyślemy za chwilę Dradnę do centrum. — Uśmiechnął się pan domu. — Ale jednak chciałbym trochę usłyszeć o nim. Wie pani, różne rzeczy się zdarzają.
— Oczywiście — odparła przez zaciśnięte zęby, po czym ledwo widocznie wciągnęła powietrze do płuc. — Cóż, planuje... Planuje zostać pisarzem.
— Też dobrze. — Spojrzała na męża Marne. — Wielka wyobraźnia także jest wielce istotna, a pisarzowi zdecydowanie jest ona potrzebna. Poza tym nasza córeczka też planuje iść w stronę sztuki! Trochę innej, ale sztuka wiele imion ma, prawda?
— Ależ... oczywiście. — Wyprostowała się w siedzeniu Fiena, jakby zupełnie zapomniała, że jej mąż także zarabia z pisania. Zarabiał, znaczy się. — Też dobrze.
— Cóż — odezwał się nagle milczący dotąd Hakki Therpssoyn — zacznijmy więc. Wasza córka musi za kogoś wyjść, prawda?
⋆𓄃
Konie prychały na podjeździe przed domem. Jej ukochana kasztanka została osiodłana, ale to nic — i tak dzisiaj by nią nigdzie nie jechała.
Siedziała przy oknie niczym dziecko czekające, aż rodzic wróci z pracy. Ona jednak czekała na to, aż Hakki odjedzie do pracy. Górna część jej ciała leżała na parapecie, gęste, ciemne włosy rozsypały się po jej plecach i ramionach. Miała dopiero dwadzieścia lat, ale w tej samotności — cofała się zupełnie do dzieciństwa.
Chociaż nie powinna tego nazywać samotnością. Oczywiście, lubiła Hakkiego, był jej najlepszym przyjacielem, odkąd sprowadziła się do Sattärg. Ale miała kogoś jeszcze bliższego.
Hakki nawet nie spojrzał za siebie na dom. Strzelił lejcami i ruszył kłusem leśną drogą, wydeptaną w śniegu. Siedziała pod oknem, póki nie straciła zadu konia z widoku. Wtedy w końcu odskoczyła i odbiegła. Przez salon i jadalnię, omijając kanapy, stoły i ozdoby, które znała już na pamięć. Minęła drzwi do kuchni, w której trwały prace nad pachnącym obiadem.
Już mróz lepszy od kolejnego samotnego posiłku – pomyślała otwierając tylne drzwi, łapiąc z wieszaka obok tylko kapelusz ze wstążką. Bo z Fieną to dopiero jak w prawdziwej samotności.
Na dworze było wyjątkowo ciepło jak na standardy południa kontynentu. Tym lepiej jednak dla niej, jedyne ciepłe ubranie, jakie na sobie miała to długa do łokci stożkowa peleryna. Kapelusz, który zabrała miała po mamie jeszcze z czasów, gdy mieszkali w Khashevie, więc na ciepłą pogodę. Założyła go na głowę, zawiązała wstążkę pod brodą i ruszyła w głąb lasu, nie dbając o to, że śnieg wpada jej do butów. Czuła na karku czyiś wzrok. Zadrżała na myśl, że to zapewne jej przyszła teściowa.
Fiena Hjardedorrit wręcz nienawidziła jej popołudniowych "eskapad". Za każdym razem, gdy Hakki wracał do domu, narzekała mu na ich temat, ale syn jej słuchał, po to tylko, żeby wysłuchać i móc w spokoju zjeść kolację, która była podawana dopiero, jak przyjeżdżał. Dzisiejszego dnia pewnie będzie podobnie, ale przynajmniej nie miała tyle sprytu lub odwagi, by za nią iść. Do tego kilka dni temu zaczęły się ulööpki, dwa najmroźniejsze miesiące w roku, a to oznaczało przerwę dla uczniów, studentów, nauczycieli oraz wykładowców. Jako że Fiena pracowała na uniwersytecie, te dwa miesiące miała spędzić w domu, co oznacza więcej czasu na wytykanie jej najmniejszych błędów z tym swoim chytrym uśmieszkiem. Ona jednak dzięki temu też miała czas, oj, tak dużo czasu.
Wymijała ciemne drzewa, łapiąc iglaste gałęzie i odruchowo zrywając igiełki, które zaraz potem wyrzucała z dłoni na śnieg. Zagryzła w uśmiechu wargę widząc z daleka spad prowadzący do strumienia. Przyspieszyła kroku, zakasując luźną, obszytą od wewnątrz futrem suknię, przepasaną skórzanym pasem w talii. I tak będzie widać na błękitnym materiale, że jej brzegi gdzieś się pobrudziły i zmoczyły, ale wolała się nie potknąć schodząc ku wodzie.
Weszła na pierwszy kamień błyszczący od słońca przedzierającego się pomiędzy drzewami. Woda skrzyła się w jego promieniach jak magiczne runy. W głowie niemal słyszała dźwięk dzwonków wietrznych, które przypominały jej dzieciństwo.
Następny kamień. Niski obcas stuknął o niego przyjemnie dla ucha. Uśmiech się rozrósł.
Ostatni, największy, najostrzejszy kamień. Nie byłoby żadnego problemu, gdyby nie jej potknięcie się, jak już chciała z niego zeskakiwać. Poleciała jak kłoda w przód, lądując twarzą w brudnym śniegu i kolejnych głęboko zielonych igłach ze świerków wokół.
Lepiej do przodu niż do tyłu, pomyślała już idąc dalej przed siebie i wyciągając pojedyncze igiełki z rozwalonej grzywki. Poprawiła kapelusz, starła śnieg z sukni marszcząc brwi. Teraz na pewno zostanie jej to wytknięte po powrocie.
Przestała się tym przejmować z daleka dostrzegając punkt, do którego tak kroczyła.
Wielki dąb, straciwszy liście, wydawałby się nagi, gdyby nie mały domek na nim usadowiony. Zasłony w pomalowanych na zielono oknach były zasłonięte. Brązowe drewno lśniło, jakby zostało nakrapione mżawką, a ciemny dach nie wyrastał wysoko, wręcz przeciwnie: był prawie płaski. Drzewo samo w sobie wyciągało się bardziej, otrzymało miano najwyższego w okolicach. Zakręcone schody prowadzące na mały ganek domku były utrzymywane w jak najlepszym stanie, żeby nie zdarzały się żadne wypadki. Z jednego z ich punktów istniała możliwość przejścia przez balustrady i znalezienia się na drewnianej huśtawce, starannie przymocowanej grubymi linami.
Zadrżała z podekscytowania, gdy przeskoczyła schodki do drzwi, nie zwracając uwagi na zakręcenie w głowie. Zapukała i wpatrywała w jeden punkt.
Zaparło jej dech w piersiach z momentem, w którym drzwi się otworzyły. Stanął w nich mężczyzna jedynie trochę wyższy od niej, co nigdy w niczym im nie przeszkadzało. Chłodny wiatr zaczął się zbierać, co widać było nie tylko po tym, jak zmarznięta się trzęsła, ale także po jego latających, orzechowych włosach. Wyjątkowe oczy na nią spoglądały: jedno koloru nieba, drugie deszczowych chmur.
— Krashna. — Dołeczki pojawiły mu się przy kącikach ust, które wygiął w uśmiechu.
Zanim Krashna Röfos Lagrá zdążyła się odezwać, Vallë Hakkisoyn złapał ją w talii, uniósł i złączył ich usta w pocałunku. Witał ją tak za każdym razem i kochała w nim to najbardziej na calutkim świecie. Zarzuciła mu ramiona na szyję, odwzajemniając pieszczotę i dała się wnieść do środka małej chatki.
A naprawdę nie wykazywała się rozmiarem: w jednym kącie stało dwuosobowe łóżko (musiała przyznać, że nie najwygodniejsze), obok niego skromny, gliniany piecyk z paroma drobiazgami w postaci wyrzeźbionych w drewnie figurek. Ich widok sprawiał, że w jej żołądku tańczyły motyle; naprawdę ich nie wyrzucał! Po drugiej stronie chatki w kolejnym rogu stały stolik i dwa krzesła, w części zrobione przez nią, choć w większości i tak z pomocą Vallë.
Trzaskający kominek oświetlał ładnie cały środek, rzucając pomarańczową poświatę na resztę mebli oraz dwóch kochanków.
Krashna została w końcu opuszczona na ziemię, ale silne ręce Vallë wciąż trzymały ją w talii. Uśmiechnięta od ucha do ucha położyła mu dłonie na piegowatych policzkach. Oczy miał tak podobne, a w tym samym czasie tak różne od brata.
Spuściła wzrok. Zaśmiała się widząc mokre plamy na jego koszuli.
— Chyba cię... pobrudziłam trochę.
— To nic. — Zmrużył oczy w uśmiechu. — I tak miałem się przebierać. Coś ty zrobiła?
— A... takie małe spotkanie z ziemią. — Przewróciła oczami, jej dłonie o długich palcach zjechały z wolna na ramiona Vallë.
— Jak zwykle. — Pocałował ją krótko w czoło. — Chodź, pomogę ci to zdjąć i ogrzejemy się przy kominku.
— Tylko jeśli pozwolisz mi pomóc sobie. — Odsunęła się kawałek spoglądając na jego ubranie.
Vallë mrugnął i zbliżyli się do kominka, przed którym leżały dwie poduszki ściągnięte z łóżka.
Zanim na nich usiedli, Vallë rozwiązał wstążkę pod brodą Krashny, zdjął jej kapelusz i powiesił na ramie łóżka. Krashna już sięgała do sznurka pod jego szyją od futra na ramionach. Odrzuciła je obok swojego kapelusza, a Vallë już zajmował się odpinaniem pasa wokół jej talii, sukienka, którą miała na sobie rozlała się mu pod dłońmi. Jej ręce znalazły się na jego bokach, gdy przysunęła go bliżej. Vallë zaśmiał się na to, jak pewnie się poruszała, ale właśnie dlatego ją kochał.
Ich usta jakby same lgnęły do siebie, łącząc się ostatecznie w kolejnym, namiętniejszym niż wcześniej pocałunku. Palce Vallë przejechały po jej bokach do góry pleców, gdzie zaczął zręcznie rozwiązywać sznurki jej sukni ukryte pod krótką pelerynką, którą miała odkąd pamiętał, jakby robił to już tysiąc razy. A może tak było? Żadne z nich tego nigdy nie liczyło. W międzyczasie Krashna rozpinała mu co to kolejne guziki jasnobrązowej koszuli jaśniejszej od jej skóry tylko o jeden czy dwa odcienie.
— Twój dotyk jak zwykle delikatniejszy od słów... — szepnął jej w pewnym momencie do ucha.
— Przestań stosować na mnie wszystkie teksty, które zapisujesz w tych swoich wierszykach. — Krashna zaśmiała się, ale na pierwszy rzut oka widać było, że nie mówi złośliwie.
— Ale działają, czyż nie?
Nie musieli martwić się o chłód — kominek skutecznie ich ogrzewał. Niedługo potem nawet tego nie potrzebowali, ich złączone w dobrze im znanym tańcu intymności ciała robiły wystarczającą robotę w tej kwestii.
⋆𓄃
— Myślisz...
Urwała.
Vallë opuścił na nią wzrok. Przed tymi wspaniałymi, dwukolorowymi oczami nie mogła milczeć. A jednak ugryzła się w język.
Rdzawy ogień ledwo się tlił, ale ani ona ani on nie mieli widocznie zamiaru wstawać, by dorzucić drzewa. Plecy Vallë opierały się o ramę łóżka, obejmował ją i trzymał bezpiecznie na wyciągniętych bliżej kominka długich nogach.
— Myślę dużo rzeczy — odpowiedział po chwili z doskonale znanym jej uśmieszkiem. — Wiesz, że mam artystyczną duszę po ojcu. Musisz pytać bardziej specyficznie.
Nie powstrzymała kącików ust od uniesienia się, mimo że próbowała. Rękę, którą nie tuliła go w pasie położyła sobie na brzuchu i ułożyła głowę na jego ramieniu wygodniej.
— Myślisz, że kiedyś uda nam się być razem?
— Głupie pytanie. — Przekręcił głowę w bok, niesforny kosmyk włosów opadł mu na czoło. — Przecież teraz jesteśmy.
Mrugnęła bardzo powoli. Orientując się, że nie to miała na myśli, zreflektował się:
— Szczerze? — Krashna przytaknęła. — Jest na to... mała szansa.
Wiedziała, że to powie. Ale nie tego chciała.
— A gdybym nie miała być Hakkiego?
— Wtedy byłabyś moja, bez dwóch zdań. — Pocałował ją krótko w czoło. — Teraz też jesteś, ale tak jak księżyc należy do gwiazd.
Vallë uwielbiał to porównanie. Krashna też, odkąd pierwszy raz je usłyszała. Ona była księżycem, spokojna i gotowa do oświetlenia drogi zagubionym. On gwiazdami, które zawsze były, nawet gdy się ich nie widziało. A blisko mogli być tylko w pewnych warunkach.
Bezsłownie godzili się także, że Hakki był słońcem: nie zawsze tam, gdzie był księżyc, nawet jeśli się starał.
Żadne z ich trójki nie wiedziało, że ich losy są przesądzone już kilka dni po tym, jak Krashna sprowadziła się do Sattärg z Monthel, gdy miała trzynaście lat. Jej rodzice tydzień po poznaniu rodziców Hakkiego i Vallë umówili się, że zostanie wydana za mąż za jednego z nich. Dowiedziała się o tym dopiero trzy lata później, kiedy Hakki, wtedy dziewiętnastoletni, skończył naukę w Akademä Hved i ostatecznie postanowił podjąć karierę prawniczą. Został "wybrany" dzięki temu na przyszłego męża Krashny, którą miała zostać jednak dopiero po ukończeniu przez nią uniwersytetu. Podobno jej ojciec od samego początku proponował mu pracę u siebie.
Głównie z tego powodu odrzucała wszelkie marzenia i "co gdyby...". Nawet jeśli Vallë zapragnąłby nagle zostać kimś ambitniejszym od prawnika, to i tak Hakki zostałby jej przeznaczony. Vallë musiałby co najmniej zostać urzędnikiem na dworze cesarskim, żeby to na niego padł wybór.
A ona się zgodziła. Zgodziła się, bo wtedy i Hakki i Vallë byli jej przyjaciółmi i nie widziała żadnego problemu w poślubieniu jednego z nich. Czy gdyby zaprzeczyła, mogłaby być teraz z Vallë otwarcie?
— Wiem — szepnęła po długich sekundach ciszy, patrząc mu w oczy. Pachniał świerkiem.
— Wiem, że wiesz.
Pogładził ją jeszcze kciukiem po biodrze i przez kolejne minuty siedzieli w ciszy, ale wyjątkowo im to nie przeszkadzało.
⋆𓄃
Musiała wyjść z domku na drzewie około czterdziestu minut przed godziną, o której Hakki zwykle wracał do domu. Sama wędrówka zajmowała około dwudziestu, trzydziestu minut, ale musiała się zdecydowanie przebrać zanim ktokolwiek zobaczy jej brudną suknię. Wysuszyła się, ale ślady po ziemi w niektórych miejscach pozostały.
Pożegnała się z ukochanym i wyruszyła po raz kolejny w śnieg. Łapała się pni smukłych jak końska głowa i czarnych jak noc. Wymijała je. Wiedziała, że czeka ją to samo co zawsze: cicha kolacja, wstrętne spojrzenia przyszłej teściowej, brzdękanie sztućców, a potem równie milczące wycofanie się do swoich sypialni: oni na parterze, Fiena na piętrze, które w całości miała dla siebie.
Przystanęła obok drzewa, gdy przy ich stajni zauważyła krążącą kasztankę. Hakki wrócił wcześniej.
Przełknęła ślinę i poprawiła kapelusz na głowie. Zaczął wiać silniejszy wiatr. W zwykłej, podszywanej sukience już nie była jej tak obojętna temperatura jak po południu. Teraz naprawdę marzła odkąd wyszła z lasu, w którym chociaż drzewa chroniły od zimna.
Weszła do domu tylnymi drzwiami. Odwiesiła kapelusz i otarła dłonie o siebie w poszukiwaniu ciepła. To, które zostawił na jej ciele dotyk Vallë zdążyło zupełnie wyparować.
— O, tu jest panienka! — Meekke, ich służąca, zeszła ze schodów naprzeciwko Krashny pospiesznie trzymając za materiał sukienki, żeby się o nią nie potknąć. Stojąc na parterze, uśmiechnęła się do niej promiennie. — Czyli mogę przynieść kolację?
— Tak... Tak, pewnie.
I młoda kobieta zniknęła za zakrętem w kuchni.
Krashna podrapała się po szczęce. Nie miała czasu się przebrać. Spojrzała w dół i, niestety, ciemne plamy wciąż były widoczne. Przetarła je jeszcze raz, jednak z przerażeniem zobaczyła, że nie dość, iż nic to nie dało, to wręcz przeciwnie: zamiast zniknąć, plamy się rozmazały.
Przeklęła pod nosem i ułożyła dłonie w taki sposób, żeby jak najbardziej je zasłonić. Przeszła korytarzem i znalazła się w ramie drzwi do jadalni.
Było to pomieszczenie większe niż potrzebne. W samym centrum stał średniej długości stół z ciemnego drewna z dostawionymi sześcioma krzesłami: po jednym na końcach, po dwóch na bokach. Wszystkie miały te same zdobienia, te same szczególiki. Pod jedną z krótszych ścian pokoju stała szafka, zwykle z tacą na napoje oraz dodatki do nich, a nad nią wisiało lustro. W krześle naprzeciwko zawsze siedziała Fiena.
Tak było i tym razem. Ktoś kto nie zna jej dobrze mógłby pomyśleć, że jest zupełnie spokojna. Krashna jednak już po tych kilku miesiącach mieszkania z nią rozpoznawała co znaczą ułożenia jej dłoni i najmniejsze chociaż zmarszczki na twarzy. Te, które widziała teraz wyrażały co najmniej złość.
Naprzeciwko niej siedział Hakki. Nie wiedziała, po kim odziedziczył kręcone włosy koloru miodu, bo Fiena była brunetką, a Hakki senior szatynem, ale oczy zdecydowanie przekazał mu ojciec, to samo zresztą tyczyło się Vallë, odejmując oczywiście jego jedno szare oko. Hakki natomiast dostał je dokładnie takie same: głęboko osadzone, błękitne jak modrosójka i o delikatnie opadających powiekach.
Nie bała się stwierdzić, że są piękne, bo były. A jednak to te Vallë skradły jej serce, kiedy już od dawna powinno należeć do drugiego z braci.
— Tu jesteś! — Nabrała powietrza w płuca Fiena Hjardedorrit, Hakki odwrócił głowę w stronę Krashny w drzwiach. Skinął na nią nieznacznie głową.
— Tak, proszę wybaczyć. — Próbowała brzmieć spokojnie Krashna, ale słyszała, że głos jej zadrżał. Chcąc to zamaskować, szybkim krokiem podeszła do krzesła po prawej od Hakkiego. Zajęła miejsce i przysunęła się mocno do stołu, żeby nie musieć już zakrywać plam. — Nie wiedziałam, że Hakki wróci wcześniej.
— Jak zwykle czekać trzeba — mruknęła pod nosem przejeżdżając dłońmi po bokach głowy, wygładzając siwiejące przy skroniach włosy. — Oczywiście. Hakki, synu, mówiłam ci.
— Mówiłaś, słyszałem za pierwszym razem, zapewniam cię — odrzekł obojętnym tonem blondyn i zanim matka miała szansę dodać kolejny komentarz, do jadalni weszła Mekkee.
Na stole przed każdym z nich wylądowała kolacja składająca się z peklowamej wołowiny z kapustą i marchwią oraz gotowanych, chrupiących ziemniaków. Mekkee po podaniu jedzenia skłoniła się szybko mówiąc, że za moment przyniesie wino.
Krashna słuchała grających znajome melodie sztućców, obserwowała krwiste wino, które wlewała do kieliszka Mekkee. Przebudziła się czując na sobie nawet nie jedną, a dwie pary oczu, wpijających się w jej twarz. Hakki przynajmniej starał się być dyskretny, Fiena natomiast, mówiąc wprost, po prostu gapiła się na nią.
Zaczęła jeść, popijając co jakiś czas łykiem wina.
⋆𓄃
witam w pierwszym rozdziale!:D
na razie nie dzieje się wiele, ale od drugiego się zaczyna i będzie coraz gorzej (dla bohaterów oczywiście) :]
rozdział II jutro między 12 a 13:DD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top