+Bungou Stray Dogs+ Arthur Rimbaud
(Proszę cię bardzo, czytelniku, przeczytaj notkę na dole. Najlepiej całą. Dziękuję.)
Młoda kobieta weszła zmęczona do swojego mieszkania. To zdecydowanie był ciężki dzień. Spadły na nią wszystkie możliwe kłopoty codziennego dnia. Musiała nawet zostać w pracy po nadgodzinach, aby naprawić błąd innego pracownika. Absurd. Szalony dzień. Potrzebowała choć jednej, pozytywnej rzeczy tego wieczoru.
Rozebrała się z płaszcza i butów. Przeszła do salonu, gdzie zostawiła torbę na komodzie. Tutaj zobaczyła swojego lokatora. Siedział na kanapie owinięty kocem i słuchał wiadomości w telewizji. Ich spojrzenia się spotkały. Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
- Witaj z powrotem, (Imię) - powitał ją analizując jej twarz. Westchnęła ciężko. Podeszła do niego wysilając się na spokojny uśmiech.
- Hej, Arthur - oparła się o oparcie sofy zaraz obok niego.
- Ciężki dzień?
- Niestety. Miko znowu zrobiła błędy które ja musiałam naprawiać - jej zmęczony wzrok powędrował na ekran telewizora. Twoja znajoma na prawdę powinna się zastanowić czy dobrze wybrała zawód.
- Zrobię ci (napój), co ty na to?
- Jesteś złotym człowiekiem, Arthur - potarła jego ramiona na rozgrzanie i umknęła do łazienki, aby zmyć z siebie trud dzisiejszego dnia.
Ona i Rimbaud mieszkali razem od dłuższego czasu. Jeszcze dłużej się znali ze względu na tą samą pracę i misję. (Imię) mieszkała tutaj, w Jokohamie, od kilku lat, więc kiedy dowiedziała się, że jej dobry przyjaciel przyjeżdża tutaj i potrzebuje tymczasowego dachu nad głową nie wahała się z przyjęciem go do siebie. Miała tutaj swoją pracę i pod jej przykrywką szpiegowała dane jednostki jaki nakazał jej oglądać szef.
Z Rimbaudem łączyło ją coś jeszcze. Uczucie, jakim go darzyła pozwalało jej normalnie funkcjonować ale jednocześnie zabijało ją wewnętrznie. Powód był prostszy niż by się mogło wydawać. Mimo to nie odcinała się ani nie nienawidziła swojej miłości. Przyjęła to na siebie i pogodziła się nie zważając na słone łzy jakie przelewała w ukryciu.
Po odświeżeniu się poczuła się znacznie lepiej. Jakby jakiś nieznośny kurz zmartwień wreszcie odczepił się od niej pozwalając oddychać. Wyszła z łazienki przywitana wyczuwalnym zapachem przygotowanego napoju. Jej obiekt westchnień wracał właśnie z kuchni. Miał ze sobą dwa kubki, które postawił na stoliku.
- Wyglądasz lepiej - przyznał siadając na swoim wcześniejszym miejscu. Przysiadła się do niego.
- Dziękuję, panie dżentelmenie - powiedziała z rozbawieniem. Chwyciła koc leżący nieopodal chcąc się okryć nim podobnie jak Arthur obok. Zanim jednak to zrobiła mężczyzna okrył ją swoim kocem. W ten sposób oboje siedzieli pod jednym, wspólnym, dużym kocem.
- Jest wystarczający na nas dwoje - odrzekł spokojnie. Kobieta momentalnie wybudziła się z zaskoczenie i zwinęła się w kłębek pod swoją połową puszystego okrycia. - Może opowiesz mi o tym ciężkim dniu? Na pewno jest to bardziej interesujące niż wiadomości - zaproponował po chwili.
Byli tak blisko siebie. Ramię w ramię. Emitowali swoim własnym ciepłem. Tak przyjemnie. Tak dobrze. A jednak było to tylko chwilowe, nigdy nie mogło być stałe, na zawsze. Nie mogła na to liczyć. Była to droga zablokowana. I nie mieli na to wpływu. To po prostu... Zdarza się.
- Skoro nie masz już dość mojego narzekania to z przyjemnością sprawię, że będziesz musiał go posłuchać ponownie - pozwoliła sobie na wtulenie się w ciepły koc a przy okazji ramię Arthura. W taki sposób zaczęła swój długi monolog o tym nienawistnie ciężkich kilkunastu godzin poza domem. A ciemnowłosy nie zawarzył się jej przerwać, chyba że dawała mu znak do wtrącenia się.
Zazwyczaj tak wyglądał ich wspólny czas po pracy. Siedzieli obok siebie w salonie i opowiadali sobie co ich spotkało. Czasami się śmiali, czasami pocieszali. Przy sobie nigdy nie udawali i niczego nie ukrywali. Znali się na takie sztuczki za dobrze. W takim razie co poszło nie tak? Czemu ta wieloletnia przyjaźń nie mogła ewoluować w coś większego? Ponownie, odpowiedź była banalna.
Po wymienieniu się swoimi historiami z całego dnia dwójka siedziała w ciszy obok siebie. W tle słychać było przyciszony głos telewizji. (Imię) upiła łyk (napój) zdając sobie sprawę, że jej kubek był już pusty.
- Dalej ci zimno? - spytała podnosząc wzrok na Arthura. Kiedy skupiła się mogła wyczuć delikatne drgania jego ciała. Zapewne z zimna. Dziwne. Kiedyś nigdy nie było mu zimno. Ba, wręcz narzekał, że jest mu za ciepło. Ale te czasy minęły. Niestety.
- Zgadłaś - posłał jej dość smutny uśmiech. Odwzajemniła gest, nawet bardziej smutnie niż on. Serce jej krwawiło na ten widok. Odłożyła kubek na bok i rozkładając ręce objęła go szczelnie wciskając policzek w ramię Rimbauda. Nie wydawał się zaskoczony. Był bardziej... Niewzruszony. Jego dłonie spoczęły na jej plecach.
- Przepraszam, że nie mogę ci przekazać takiego ciepła - wymamrotała pociągając smętnie nosem. Nie chciała, aby widział ją w takim stanie. Czuła jak do oczu napływają jej szkliste łzy. Powtarzała w myślach, aby nie płakać. Nie płacz, nie płacz, nie płacz... Błagam, tylko nie płacz.
- Nie, to ja przepraszam, że nie mogę przyjąć od ciebie ciepła - dopiero po tych słowach przycisnął ją bardziej do swojego ciała. Winił się czasami za jej zły stan. Wiedział o jej uczuciach a mimo to nie mógł ich zaakceptować. Nie był w stanie. Jego martwe serce zamurowało swoje wejścia lata temu. (Imię) o tym wie. Jej serce czuwało obok jego. Nie wymuszało wejścia do środka, nie prosiło o nie. Po prostu było obok, czuwało jak pies. - Nie zasługuję na ciebie, wiesz?
- Nie zaczynaj, Rimbaud. Wiesz jak nienawidzę, kiedy mówisz takie słowa - wydukała cicho starając się nie zająknąć. - Mój brat nie pochwaliłby ich. Najpewniej skopałby ci tyłek - prychnęła z grymasem rozbawienia i agonii jednocześnie. Tak, zapewne tak by właśnie było. Paul wydarłby się na Arthura za takie słowa.
- Pewnie tak - sam zaśmiał się gorzko. - Tak samo jak ty. Jesteście identyczni - dodał, co było ostatecznym zapalnikiem. Pierwsze łzy trysnęły z (kolor) oczu w towarzystwie cichego jęku. Dusiła w sobie płacz. - Przepraszam, (Imię). Na prawdę przepraszam - oparł się w jej ramię dając jej się wypłakać. Wreszcie jej osłonka pękła i rozpłakała się na dobre mocząc jego koszule słonymi łzami. Zaciskała dłonie na białym materiale drżąc jak galaretka.
A on trwał w jej objęciach. Zraniony, opuszczony, na wieczność skazany na samotność. Pogodził się z tym i nie zamierzał tego zmieniać. Jego serce będzie trwało zamrożone cierpieniem minionych lat. Dawne ciepło nie ma prawa bytu, bowiem zimno jakie wytwarza niemal od razu unicestwia je. Prosił, błagał, ostrzegał (Imię) aby trzymała się z dala od tego zimna ale zawsze odmawiała. Trwała obok, jak pies. Powoli odmrażając swoje kończyny, czubek nosa, palce aż wreszcie samo serce.
Kiedy była tak wycieńczona płaczem, że zasnęła Arthur przeniósł ją do jej sypialni. Ułożył ją wygodnie na łóżku i sam usiadł obok niej. Oddał jej cały kos pod jakim siedzieli. Przeczesał ostrożnie jej włosy lekko drżącą dłonią. Trudno mu było oddychać. Sam miał teraz ochotę się rozpłakać. Dlaczego tak jest, że nawet miłość jest śmiertelna i musi poddać się śmierci? Gdyby była nieśmiertelna może dałby jej szansę, dałby szansę komukolwiek...
- Przepraszam, (Imię) - ostatecznie pochylił się nad nią, odgarnął włosy z jej czoła i musnął je aksamitnie delikatnym pocałunkiem. Potem wstał, odszedł od łóżka do drzwi. Przystanął w nich, tyłem do śpiącej kobiety. Spuścił głowę. - Przepraszam, Paul - jedna łza uciekła z jego kącika oka i upadła na próg pokoju zanim go opuścił.
Okej, myślę, że zasługujecie na małe wyjaśnienia. Bardzo chciałam napisać one-shota o Arthurze, tylko nigdy nie wiedziałam jak się za niego wziąć, bo bohater zasługuje na więcej uwagi. Tak bardzo się wkręciłam zmotywowana w pisanie, że przeszukałam internet w poszukiwaniu ciekawostek o nim i...
Moi drodzy. To potwierdzone info. Arthur jest homoseksualistą. On i jego partner zawodowy Paul Verlaine byli kochankami. Reader jest siostrą Paula, jak już zauważyliście dlatego jest to dla niej tak cholernie bolesne. Wie o miłości Arthura i wie, że jej uczucia nie mogą być odwzajemnione. Co najgorsze Arthur zabił Paula, który go zdradził (nie uczuciowo, chodzi o prace) a kapelusz ukochanego dał Chuuyi a przed własną śmiercią miał imię Verlaina na ustach.
Miałam szkliste oczy podczas pisania tego one-shota. Nie wiem jak, bo nigdy nie byłam na miejscu Reader czy tym bardziej Arthura (no dobra, połowicznie nie byłam). Po prostu... To mega romantyczne i tak boleśnie apetyczne jak wyglądała relacja Paula i Arthura.
Tutaj inspiracja do napisania tego cholernego one-shota:
*Wraca płakać w kącie*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top