Rozdział 35: Czarne chmury
Kolejny miesiąc przyniósł już cieplejsze dni i pomimo trwającej jeszcze zimy, największe okresy zimna już minęły. Jednakże była to też pora intensywnych deszczy. Niebo dzień w dzień było zasnute ponurymi chmurami, które nie przepuszczały nawet najmniejszego promienia słońca. Do wiosny pozostało jeszcze kilka tygodni, tak więc nawet w Mieście Kwiatów wciąż jeszcze panował brunatny krajobraz surowej, zimowej roślinności. Melissa nieustannie patrzyła na swoją piękną broszkę w kształcie białej lilii, którą postanowiła przyczepić do torby szkolnej i pomyślała sobie, że ta srebrna ozdoba jest teraz najjaśniejszym kwiatem w całym mieście. Błyszczała nawet pomimo deszczowej atmosfery, jaka zalegała w powietrzu.
Melissa upiła łyk gorącej czekolady i uśmiechnęła się szeroko.
- Tak, dobrze mieć już sesję egzaminów za sobą. I cieszę się, że nie musiałam pisać ani jednej poprawki. To chyba jakiś cud.
Chris zaśmiał się lekko.
- No nie przeczę, że też mi ulżyło, że mamy to już za sobą.
- Wiesz, ty masz najlepiej. W końcu jeden z najlepszych studentów w Akademii. Mnie daleko do ciebie – Dodała Melissa.
- E tam, każdy jest w czymś lepszy, a w czymś gorszy. Myślisz, że wszystkie przedmioty mam w jednym palcu? Do dziś nadal nie odróżniam bezoaru od czarnego granitu. Alchemia to moja słaba strona – Zażartował Chris.
- W sumie moja też – Zgodziła się Melissa i ponownie lekko się zaśmiała. Jednocześnie spojrzała w okno, za którym piętrzyły się coraz bardziej sine chmury. Nagle rozległ się głuchy, cichy pomruk, który potoczył się po okolicy. Dziewczyna wzdrygnęła się lekko.
- Chyba idzie burza. Nie cierpię burzy.
Chris również spojrzał w okno i zmarszczył lekko brwi.
- Rzeczywiście. Trwa pora deszczowa, więc przedwiosenne burze to norma. Nie martw się, pewnie tylko krótko pogrzmi i na tym się skończy.
- Mam nadzieję. Nie mam zamiaru w burzy iść do domu. Poczekam wtedy w szkole aż minie.
- To ja poczekam z tobą – Mrugnął okiem Chris.
Melissa spojrzała na niego z rozbawieniem.
- A jak burza będzie trwała do wieczora?
- No to co? Najwyżej spędzimy noc w szkole. Jest tu co robić.
Melissa roześmiała się i przewróciła lekko oczami. Nie była pewna, czy spędzenie nocy w szkole byłoby takie ciekawe. Chyba, że zwędziliby trochę przekąsek z barku. Choć gruba, puchata kanapa w pokoju Czwórki wyglądała bardzo zachęcająco. Na pewno członkowie zarządu często ucinają sobie na niej drzemki. Zanurzyła usta w gorącej czekoladzie i znów spojrzała na ciemniejące jeszcze bardziej chmury. Po niebie potoczył się kolejny grzmot i Melissa spoważniała czując w kościach, że chyba jednak powrót do domu w taką pogodę będzie nieunikniony.
Tymczasem ktoś inny spoglądał na te same chmury z okna swojego gabinetu, a na twarzy widniał znów zamyślony i poważny wyraz.
- A więc nadszedł już czas – Powiedział profesor Brandeburg.
- Sądzimy, że tak. Ale nie mam całkowitej i niezachwianej pewności. Wnioskuję po zdecydowanie zwiększonej aktywności w pięciu największych rodach. Przygotowania idą pełną parą. Trenują, chodzą na polowania nocą, a nawet prowadzą coraz częstsze rozmowy z innymi szlacheckimi rodzinami, spoza ich rasy. Myślę, że przystąpią do działania już niedługo - Odparł Elenir Greenwood.
- Hm, też tak sądzę. I jesteś pewien, że ich celem jest stolica?
Półelf wyprostował się, jeszcze bardziej poważniejąc.
- O tym jestem przekonany. Cóż by miało być innego? Od samego początku było jasne, że szlacheckim nie podoba się obecna sytuacja w kraju. Dawali to do zrozumienia wystarczająco wiele razy. A nigdy nie byli tak aktywni, jak od kilku miesięcy. Jeśli ich plany zakładają coś na tak wielką skalę jak to, co podejrzewamy, to oczywiste, że zaczną od stolicy.
Wychylił lekko kufel z piwem.
- A właściwie nie zdziwiłbym się, gdyby zahaczyli również o Akademię. To największa duma naszego kraju. A zarazem, jedyne takie miejsce gromadzące wszystkie rasy w jednym miejscu. Wliczając w to mieszańców.
Profesor Brandeburg zacisnął usta ponuro.
- Tak. Ja też bym nie był zdziwiony. Przeciwnie. Byłbym szczerze zaskoczony, gdyby Akademię zostawili w spokoju. Nie znamy może wszystkich szczegółów, ale na pewno to coś, co dotyczy przede wszystkim pewnych zmian. Wielkich zmian.
Elenir skinął głową.
- Otóż to. Rozstawiłem swoich ludzi we wszystkich najważniejszych miejscach zgromadzeń szlacheckich. I wszyscy potwierdzają to samo. Urywki rozmów służących i tych paru najemników, których udało nam się schwytać, dają nam wystarczająco już dużo elementów w tej wielkiej i dobrze przemyślanej układance. Ale wciąż jest owiane tajemnicą, kiedy rzeczywiście wyruszą. Nie udało mi się zdobyć tej informacji.
Dyrektor westchnął lekko.
- Nic nie szkodzi, Elenirze. I tak ty i twoi ludzie dobrze się spisaliście. Nie ukrywam, że wciąż chciałbym się łudzić, iż się pomyliliśmy. Że to tylko nieporozumienie. Ale sam zrobiłem już jakiś czas temu rozeznanie wśród moich zaufanych, dobrych kolegów i nie mogę przymykać oka na to, co się dzieje. Cóż, pokój trwa od prawie dwustu lat. To była tylko kwestia czasu, by znów wróciło to, co się wydarzyło przed laty.
- Z całym szacunkiem, panie dyrektorze, ale tylko głupiec by się łudził, że ten pokój trwałby wiecznie – Stwierdził spokojnie Elenir, upijając kolejny łyk piwa – Wojny to kwintesencja naszego świata. Były, są i zawsze będą. I obawiam się, że nigdy to się nie zmieni. Nie bez powodu ostatni szczep elfów odpłynął do Księżycowych Krain, z dala od wszelkich ludzkich konfliktów.
- Tak, oczywiście masz całkowitą rację, Elenirze. Chyba po prostu lubię moje spokojne i wygodne życie za biurkiem, nie martwiąc się o to, co będzie jutro. Nudzę się tak bardzo, że ostatnio zacząłem kolekcjonować zdobione koreczki od butelek z winem i piwem miodowym – Uśmiechnął się wesoło profesor Brandeburg. Łowca również się uśmiechnął nieznacznie.
- Któż nie lubi wygodnego życia. Choć osobiście nie przepadam za siedzeniem za biurkiem. Dlatego większość moich zajęć ze studentami odbywa się poza szkołą. To znacznie lepsza lekcja niż cytowanie podręczników.
W końcu młody mężczyzna wstał z miejsca i odłożył pusty kufel po piwie.
- Na mnie już pora. Musimy się przygotować. Skoro atak może nastąpić w każdej chwili, zwiększymy czujność wszędzie tam, gdzie mogą uderzyć w pierwszej kolejności. Jak mniemam, pana nie będzie w szkole przez kilka dni?
Dyrektor skinął głową.
- Tak zakładam. Dostałem pilne wezwanie do sąsiedniego królestwa od samej Królewskiej Rady. Choć ciekawi mnie, co też takiego pilnego się tam wydarzyło. Od dawna tamtejszy król nie kontaktował się ze mną. Ciekawe... - Zmarszczył głęboko czoło, po czym wzdrygnął ramionami – No cóż, teraz to nie istotne. Wyruszam jutro z samego rana, a więc zostawiam szkołę pod opieką profesora Veangence oraz zarządu akademickiego. Gdyby były jakieś problemy, sądzę, że szybko się o tym dowiem.
- Zapewne. A więc udanej wizyty, panie dyrektorze – Skłonił się krótko Elenir i wyszedł z gabinetu.
Profesor Brandeburg podszedł z powrotem do okna i zaczął się wpatrywać w czarne chmury zwiastujące obfity deszcz.
- Tak, musimy być gotowi. Oby jednak to nie była kolejna wojna... - Szepnął do siebie i nawet nie drgnął, gdy niebo przecięła drobna błyskawica.
O stół, pokryty w tej chwili wielką mapą miasta, stuknęła szklanka z drinkiem pełnym lodu. Na mapie z kolei widniało sporo czerwonych kręgów oraz czarnych krzyżyków, które znaczyły nieprzypadkowe miejsca w mieście. Mężczyzna o zalizanych do tyłu, czarnych włosach poprawił okulary na nosie i powiedział spokojnie:
- Czyli wszyscy się zgadzamy. Jutro zaczynamy pierwszą część planu.
- Taa, w końcu doszliśmy do jakiegoś porozumienia – Odparł inny szlachcic, wydychając nikotynowy dymek z ust – Trochę zajęło to czasu. Sądziłem, że będą bardziej ugodowi. W końcu wszyscy mamy ten sam cel.
- To nie takie proste, Lucjanie. Może i mamy ten sam cel, ale nasz plan to nie w końcu dziecinna zabawa. Mało kto jest gotów podnieść rękę na samą królową. Jest w końcu bardzo uwielbiana.
Lucjan prychnął pogardliwie.
- To właśnie jest zwykle największym problemem w królestwach, gdzie obecna władza królewska jest popierana przez lud. Trudniej wtedy o zamieszki. Gdy panował Alfred Ponury, wszystko było łatwiejsze.
- I dlatego jego władza w końcu upadła – Odparł poważnie mężczyzna w okularach – Kraj był w totalnej ruinie. Więc prędzej czy później ktoś musiał zrobić z tym porządek. A obecnie nikt się nie spodziewa jakichkolwiek konfliktów. Mamy zarówno dogodną sytuację, jak i poparcie połowy Rady Królewskiej. Nie mogliśmy prosić o więcej.
- Jednakże wiesz dobrze, że wyszkolonych magów w tym kraju nie brakuje – Podjął inny wampir – Znaczna większość gildii stanie przeciwko nam. Nie wspominając o klanach wilkołaków, z którymi od dawna mamy na pieńku. No i jeszcze ta szkoła...
Lucjan znów prychnął, tym razem z rozbawieniem.
- Chyba żartujesz, co nam może zrobić jakaś nędzna szkolna placówka?? Nadal nie rozumiem, po co w ogóle się nią przejmować. Sama upadnie, gdy wprowadzimy nasz plan w życie.
- To nie jest jakaś tam szkoła – Powiedział lord von Drake, dotykając z namysłem swoich okularów – To też ważny punkt na naszej drodze. Akademia słynie z najlepszych adeptów, jakich zrodził ten kraj. Ostatni rocznik jest już doskonale wyszkolony, a tamtejsza Elitarna Czwórka dysponuje umiejętnościami na poziomie mistrzów gildyjnych. Przejęcie tej szkoły i przeciągnięcie na naszą stronę jej adeptów również wzmocni naszą władzę. Mój syn dołożył wszelkich starań, aby w przeciągu tych paru miesięcy zdobyć jak najwięcej przychylnych głosów wśród wybranych studentów. Prawda, Liamie?
Wszyscy skierowali spojrzenie na młodzieńca o blond włosach, opierającego się plecami o gzyms marmurowego kominka. Uniósł lekko głowę i odparł ponuro:
- Taa. Moi ludzie tylko czekają na mój rozkaz, aby przystąpić do realizacji planu. Rozniesiemy tą budę w pył – Dodał z groźnym błyskiem w oczach.
- A co z Brandeburgiem? - Zapytał Lucjan – Przecież wie, co chcemy zrobić.
- O niego nie musicie się martwić. Osobiście postarałem się, by nie wszedł nam w drogę – Uśmiechnął się lekko lord – Zresztą nie znają dokładnych naszych zamiarów ani kiedy zaatakujemy. Poza tym mamy dodatkowy plan, jak odwrócić uwagę tej wścibskiej bandy łowców. Najpierw Liam poszaleje ze swoimi kumplami w Akademii, po czym my pójdziemy na zamek. Przygotowywaliśmy się do tego ponad rok czasu. Nie ma mowy o jakiejkolwiek porażce. Czy wszystko jest już jasne?
Zgromadzone w salonie szlacheckie wampiry pokiwały głowami. Lord von Drake wychylił szklankę i rzekł jeszcze:
- Zaczynamy jutro przed południem. Nie schrzań tego, Liamie.
Blondyn prychnął cicho.
- Bez obaw, ojcze. Ja też mam w tym własny interes. Zmiażdżę każdego bez wyjątku, kto będzie próbował mi przeszkodzić. I tym razem nie poprzestanę na półśrodkach.
Uśmiechnął się drapieżnie, a jego ciemnoszare oczy błysnęły czerwienią.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top