Rozdział 30
Traper stał jak porażony piorunem – jego drżące oczy powoli przesuwały się po kolejnych literach i zdaniach. Gdy skończył, niemal natychmiast ogarnął go obezwładniający terror. A przecież to był dopiero początek...
On, sam jeden, w zakazanym królestwie zmarłych; otoczony zastępami zmumifikowanych bytów nie z tego świata, piętrzących się wszędzie wokół w spękanych kadziach. Niektóre już dawno z nich uciekły.
Psychomorficzna degeneracja – oto rewelacja, na którą tak bardzo czekał. To wszystko się z tego wzięło. Jebane wizje, nadświadomość. Istoty z antyporządku, do którego on nie należał. To w ogóle nie był jego świat.
To nie były stworzenia Boże.
Gdzie ja jestem?
Nie mógł już ścierpieć tego widoku.
Czym prędzej oddalił się od zwyrodniałej galerii, zakradając się przez jakieś boczne przejście, które już sam nie wiedział, dokąd prowadziło. Miał to gdzieś. Był przekonany, że zaraz znowu coś zatrzeszczy na dachu i tym razem dokona swego.
Wnętrze, w którym właśnie się znalazł, okazało się surową, opustoszałą klatką schodową – a to by oznaczało, że daleko wykroczył poza obszar rozstawionych na skale hangarów i po raz kolejny zanurzył się w tę wydrążoną sieć gnijących tuneli. Cóż, przynajmniej nic mu nie zeskoczy na głowę – choć doskonale wiedział, że nic mu takiej gwarancji nie dawało.
Prawdziwe zło mieszkało bowiem pod ziemią.
I co gorsza, chyba było coraz bliżej. Gdy tylko zszedł na niższy poziom, jego stopa natychmiast zanurzyła się w olbrzymiej, cuchnącej kałuży. Nie... To nie była kałuża.
Z przerażeniem odkrył, że cała podłoga była doszczętnie zalana – jak wybite szambo. Mętna, przesiąknięta trupim jadem ciecz sięgała kostek, nabierając pulsującego, wręcz diabelsko złowrogiego blasku w świetle wiszących na suficie, lukrytowych gruczołów. Aż się zawahał, nie wiedząc, czy powinien tak bardzo ryzykować... Ale chyba nie miał wyboru, prawda? Z oddali nie dobiegał żaden podejrzany dźwięk... no, może prócz sporadycznego kapania, szepczących przewiewów i przyprawiających o dreszcze, trudnych do zdefiniowania plusków. Istna jaskinia zła.
Obmierzły kanał tryskający sflaczałą stęchlizną.
Traper w milczeniu obserwował, jak wzburzone przez niego fale leniwie rozchodziły się po smolistej tafli, ocierając się o spróchniałą poręcz (schody biegły bowiem głębiej, ale były zalane), aż wreszcie rozbijały się o zamknięte drzwi, które znajdowały się naprzeciwko schodów. Tuż nad nimi górowała uwieczniona na metalowej płycie groźba: „Centrum sesji neurokomunikacyjnych. Prosimy zachować absolutną ciszę".
No, mądra rada – pokiwał głową, niemalże słysząc, jak jego myśli rozbrzmiewają po całym otoczeniu. – Zajebiście mądra rada.
Nie pozostało mu już nic innego, jak tylko powoli, z paranoiczną wręcz ostrożnością ruszyć naprzód. Niestety, nawet najbardziej zachowawcze kroki nie zdołały wytłumić przeciągłych, złowrogich chluśnięć, które za każdym razem rozbrzmiewały pod jego stopami. W końcu jednak dotarł. Obiema rękami złapał za stary, przeżarty korozją uchwyt, nacisnął i...
Bum!
Nagły zryw przeciągu niemal wyrwał drzwi z zawiasów. Gdyby nie woda, rąbnęłyby o ścianę. Rdzawy skrzyp był jednak na tyle silny, że rozniósł się armatnim wręcz hukiem po całej uśpionej placówce.
Cokolwiek tu było, już z pewnością o nim wiedziało. Traper prawie że dostał zawału, dusząc się ze strachu. Mroczki przed oczami wróciły, uporczywie odbierając mu zdolność widzenia. Nie panował nad tym – ani w zasadzie nad niczym.
Oddychaj!
Podniósł głowę. Drzwi stały przed nim otworem, rozwarte jak wrota do najgłębszych zakamarków piekieł. Z trudem dostrzegł zalaną piwnicę, która swoim upiornym stanem przywodziła na myśl coś w rodzaju zapadniętego pod ziemię prosektorium, albo kostnicy. Rozdzierający odór wilgoci – zmieszany z czerstwym posmakiem betonu – niemalże w jednej chwili wypełnił jego płuca, zmuszając do przeciągłego kaszlu.
Nie. To miejsce wcale nie przypomniało szpitala – bardziej prymitywną, skrytą w niebieskim półmroku mordownię, gdzie degeneraci tacy jak doktor Steinberg wycinali swoim ofiarom nerki, by sprzedać je na czarnym rynku, a ich rozprute ciała, cóż – żywcem rzucali do zawszonej gnojowicy, która właśnie wybiła, pochłaniając wszystko w skażonych oparach.
Tutaj jednak działo się coś znacznie gorszego.
Kątem oka dostrzegł kolejny, wmurowany w ścianę cylinder, który podłączony był do rozkładających się już, metalowych zaworów. Wychodząca z niego rura biegła sufitem na sam koniec korytarza – do czterech pomieszczeń, których wejście zapieczętowano z jakiegoś obłędnego powodu grubą, pancerną grodzią z wizjerem. To, co Robert zobaczył na spróchniałej powłoce cylindra, odebrało mu mowę.
CYKLON-B
W razie incydentu odkręcić zawór
Jego serce jakby na moment się zapadło, zmuszając do bolesnego upadku na ziemię. Już nie dawał rady. Coś chrupnęło pod wodą. Jakieś puszki – cała sterta otwartych puszek. I choć ledwo trzymał się na nogach, zmusił się, by powstać, by zmierzyć się z tym, co najgorsze... i mieć to już za sobą. Zapomnieć o tym na zawsze – pogrzebać w żelaznej trumnie. Zacisnął więc zęby i czym prędzej odgarnął z czoła wilgotne stróżki łoju, który jakby na złość niestanie sączył się z sufitu. Nie wiedzieć czemu, ale doprowadzona na skraj obłędu wyobraźnia zaczynała podsuwać mu okropne obrazy rozpłatanych, gnijących organizmów, z których wnętrza wydzielała się podobna, cuchnąca substancja... Ruszył naprzód, wyrzucając tę myśl z głowy – prosto, śladem snującej się po suficie rury. Zatrzymał się tuż przy pierwszym z pomieszczeń.
Gabinet nr 1 – Lowell Tyson
Zajrzał przez wizjer. Nie dostrzegł nic prócz morowej pustki, która wiła się tam jak senny obłęd. Drzwi jednak były uchylone, toteż ostrożnie przecisnął się przez szczelinę i już po chwili znalazł się w czymś, co przypominało prawdziwą celę śmierci.
Po co ty to robisz?
Małe, prostokątne pomieszczenie, cztery złuszczone ściany i kratownica w miejscu, gdzie kończyła się rura. A na samym środku – podłamany stół, na którym wciąż jeszcze jakimś cudem uchowała się teczka plików. Niestety, większość jej zawartości pożarta wilgoć, a zżółknięty papier dosłownie rozpływał się w jego palcach. To, co jednak zdążył zobaczyć, wystarczyło mu, by pożałować tej decyzji.
Dopiero teraz kątem oka zauważył ciemny, kościsty kształt. Leżał zwinięty w rogu komory. Czas najwyższy stąd wyjść – natychmiast.
Stargał sobie cały rękaw, próbując na siłę przeszarżować z powrotem na korytarz. Na moment pomyślał, że to koniec – że okuty kawał blachy zatrzaśnie mu się przed nosem niczym wieko trumny, pogrzebując żywcem w ciasnym, betonowym sarkofagu. I z zaschniętą istotą, która nie chciała się rozłożyć.
Nigdy więcej.
Próbował uspokoić oddech, czując zarazem, jakby w jego płucach zalegała prawdziwa tona cegieł. Kichnął, wypluwając z gardła czarną, syfiastą wydzielinę. To miejsce go zżerało – powoli i konsekwentnie, jak zapuszczający korzenie grzyb, chcący wycisnąć ze swojej ofiary ostatnie soki życia.
Drzwi do drugiej celi – jak się okazało – srożyły się zaraz naprzeciwko. Nazwisko, które niegdyś musiało na nich widnieć, uległo już całkowitemu zatarciu, pozostawiając jedynie rozmazane, nieczytelne smugi. Bezimienny grobowiec – i jak się okazało, szczelnie zamknięty.
Traper nie odważył się spojrzeć przez wizjer.
Postąpił krok naprzód, a po jego prawej i lewej stronie ukazała się kolejna para ziejących martwicą „gabinetów", jak to powściągliwie nazwali tutejsi sadyści. Z tym że...
Drzwi do tego prawego zostały rozcięte.
I to dosłownie. Przepiłowane na wylot – zmasakrowane na spróchniałą miazgę, która szczerzyła się w zamarłym uśmiechu ostrych jak brzytwa, stalowych wiór. I co gorsza, kształt makabrycznych wycięć sugerował, że nastąpiło to od środka. Cokolwiek stamtąd wybiegło... Boże święty.
Aż wzdrygnął, próbując nie myśleć o tym, co nasuwało mu się do głowy. Niestety, zbyt dobrze zapamiętał ślady, które nie tak dawno temu przypadkiem zauważył w dokach na wybrzeżu... te niebywale równe, wyryte w betonie sznyty... I nagranie majora Joachima Shelby, który twierdził, że coś przyszło z tunelu.
Miał rację.
Koniec eksploracji. Miał już dość. Nie ma tu żadnego klucza ani nic takiego – zresztą jebać to. Później będzie się martwił, co dalej. Teraz czas stąd spadać, pókim to coś nie postanowi wrócić.
...I zapewne tak by zrobił, gdyby nie to, co właśnie zobaczył na przeciwległych drzwiach. Coś, co sprawiło, że krew w jednej chwili odpłynęła mu z mózgu, a wszelkie mięśnie skamieniały w bezlitosnym ścisku. Zamarł – jak przebity na wylot.
Gabinet nr 4 – Johan Steinberg
Przez moment nie wiedział, czy wciąż jeszcze gdzieś tu jest, czy może podłoga już się pod nim rozstąpiła, strącając go w morową czeluść. Stał tu jak wyssana z życia, ludzka skorupa, bez słowa gapiąca się w tę okutą powłokę bramy, która prowadziła... nawet nie chciał wiedzieć, dokąd. Do samego piekła. Do grobowca, który już na zawsze powinien był zostać zamknięty... ale nie był.
Drzwi były bowiem uchylone, niemalże w zapraszającym geście. I choć zarówno ciało, jak i powoli już odchodząca od zmysłów psychika stanowczo protestowały, wiedział, że na tym etapie nie miał już wyboru. Że po to tu przyszedł, gnany na oślep przez wiszącą nad nim, złowrogą siłę. I musi dokonać swego. Poznać prawdę.
Znaleźć ją.
Złapał więc za ohydną futrynę i ostatkiem sił – w blasku bijącego ze środka, pulsującego lukrytu – pchnął drzwi.
Pierwsze co do niego dotarło, był dźwięk, którego nie zapomni już nigdy.
Odgłos, który w tej jednej chwili stał się dla niego całą istniejącą rzeczywistością – bezwzględnym apogeum grozy, które jak palący szpon wyrwało z niego ostatnie pokłady rozsądku i dosłownie wbiło w ziemię. W głuchym, zaciśniętym bezdechu. Usłyszał bowiem coś, co w swojej bezbożnej, szkaradnej formie zabrzmiało jak charczący przeciąg, ale nieskończenie bardziej... martwy. Jak oddech. Plugawe, miarowe ssanie, które rozbrzmiewało w samej głębi podziemnego świata.
Wdech i wydech
On żył.
Boże najdroższy, on tam żył.
...A zarazem był martwy.
Gdy Traper w swojej głupocie ośmielił się podnieść głowę, oszalał. Świat się załamał. Bramy piekła otwarte. Wzrok, który pożerał. Jedyne, co później pamiętał, był bieg.
Mordercza szarsza z powrotem.
Wszystko wirowało w chaotycznym wirze pierwotnego, zwierzęcego wręcz przerażenia i żywcem wypruwanych płuc, które kurczyły się w chorobliwych spazmach. Gnał na zabój do wyjścia. Wyrżnął się parę razy – do gnojowej zgnilizny, która toczyła się na podłodze. I usłyszał pluski. A potem pędził już po schodach, próbując przypomnieć sobie, jak się modlić.
Są tu.
Rozwalił jakiś stół, pędząc jak opętany przez galerię obrzydliwych bytów, których zwyrodniałe cielska zdawały się sięgać prosto do niego. A on wyskoczył przez okno.
Szyb bez dna. Nieskończoność. Wypełzająca chmara – coraz bliżej. Spojrzenie z dna otchłani, które przeszywało go na wylot rozżarzonym palem.
– Przyjdź.
Okrutne wizje czystego, niepohamowanego terroru zgromiły go w jednej chwili, jak wtłaczana w mózg świdrująca szkarada. Tarzał się na ziemi w panicznych spazmach, wrzeszczał. Wszystko błyszczało. A potem przywołał obraz tego, jak tam wtedy stał, przed celą śmierci.
To już nie był człowiek.
To był...
Biegł przez trupie miasto i prosto przez tunel, choć nawet nie miał nawet pojęcia, jakim cudem jego nogi wciąż jeszcze potrafiły się poruszać. Pamiętał tylko, żeby się nie oglądać. Żeby już nigdy więcej w życiu się nie oglądać. NIGDY! To miejsce powinno zniknąć. Spalić się, zapaść pod ziemię, wrócić tam, skąd przyszło. Pogrążyć w ostatecznym zapomnieniu razem ze wszystkim, co tutaj badano.
Ja pierdolę. On tam stał, świecąc wydobywającym mu się z brzucha lukrytem. Nie miał twarzy.
Przesłuchanie trwało nadal.
Nawet nie zauważył, że minął zawieszony nad otchłanią pomost, na którym wciąż widniały ślady nieistniejących stworzeń. Urywały się w połowie i na ułamek sekundy przeszło mu przez myśl, że lepiej byłoby, gdyby tak samo postąpił... Żeby to wszystko się skończyło. Rozpłatałby sobie łeb o skałę i już nigdy nie musiałby myśleć o tym, co zobaczył.
Próbował krzyczeć, lecz za cholerę nie mógł.
– Żyjesz?! Odezwij się! – Do jego uszu niespodziewanie dobiegł czyiś głos, który dobiegał jakby z innego świata; z rzeczywistości, której niegdyś był częścią, nim jeszcze milczące byty nie przeniosły go w czasie i przestrzeni.
Jak przez ścianę.
Twarz z Otchłani.
Schorzała fuzja makabry, która nie powinna była istnieć. Przed ścianą, której nie było. Otwarte wrota. A on rozmawiał z nim. Z istotą spoza. Stanowili ułomną jedność – jak porzucona matka złączona pępowiną z poronionym płodem, który wciąż jeszcze charczał.
Mroczny byt, który zobaczył w świątyni.
Tam nie było, kurwa, ściany.
– Traper! – wrzeszczała Sofía, potrząsając nim jak zwłokami. W przerażeniu otworzył oczy.
– Kosmokrator – wyszeptał jak w transie, tępo spoglądając na wijące nad jego głową, niebieskawe bluźnierstwa.
To tylko słowo, którego nie rozumiesz.
Rzeczywistość jest o wiele, wiele gorsza.
I najwyższy czas, byś poznał ją w pełni.
Krzyczał, choć nie słyszał własnego głosu.
Dopiero po chwili dotarł do niego jakiś niewyraźny, choć bez wątpienia realny przebłysk świadomości – zorientował się, że leży właśnie w jakimś... ogromnym, przestronnym miejscu? Ach, To była chyba... ta wielka hala wieczorowa. Tak, to musiało być to! Przy zamkniętej śluzie. Miejsce, które odwiedził przecież nie tak dawno temu, a wydawało mu się, że minął już jakiś miesiąc. Jak długo chodził już po tych korytarzach? Ile czasu tu spędził...?
Odnosił wrażenie, że całą jebaną wieczność.
Gdzieś tam myślami sięgnął do słonecznej Macapy, do dnia, w którym po raz pierwszy przybył do słonecznej Brazylii. Jakiż to był przyjemny, pogodny dzień... Zrobił sobie spacerek aż do samego miasta tylko po to, by już po chwili się wkurzyć, bo ktoś zaczął do niego wydzwaniać. To była Sofía Yañez. Dziewczyna, którą zostawił na pastwę tych upiornych stworzeń i która – według wszelkich jego domysłów – popełniła samobójstwo, skacząc w śmiercionośne objęcia górskiej rozpadliny.
Ale tak się nie stało. Ta sama kobieta – żywa, choć makabrycznie wręcz poturbowana – stała właśnie nad nim i z troskliwym grymasem wbijała w niego swoje spojrzenie, jakby właśnie dokonywał swojego żywota na łożu śmierci. I kto wie, może tak właśnie było?
Może już wrócili z tej wyspy?
Myśl ta – choć dziecinnie naiwna – okazała się na tyle błoga, że zanurkował w nią na o wiele dłużej, niż powinien, doszczętnie zapominając o całym otaczającym go świecie. Aż nagle, gdy nieco się już otrząsnął, odkrył, że to wszystko jedno wielkie kłamstwo. I co więcej... Jego pięści były całe zakrwawione. Nie miał paznokci.
Ból, który właśnie dotarł do receptorów, sprawił, że omal nie zemdlał, drżąc w przedśmiertnych skurczach na zimnej, zasyfionej podłodze, w samym sercu górskich czeluści, które wzywały go z otchłani... i to parę korytarzy dalej. Widział to – szło tu.
Jak cholera, widział to!
Otrzeźwiał natychmiast, stając na równe nogi.
– Robert!
Okazało się, że Sofía istnieje naprawdę. Stała tu, próbując delikatnie położyć mu dłoń na ramieniu, lecz ten nagle odskoczył, jakby dotknięty przez niemego przybysza z tamtego świata.
Wyglądała jak żywy trup. Cała blada, brudna i zakrwawiona. Z jej jedynego sprawnego oka sączyła się ropa.
– Robert! – huknęła wreszcie. – Co się stało?!
– Khm...?
– Wszystko w porządku? – dopytywała, wyraźnie zmartwiona i przygnębiona. To dziwne, że z jej zasuszonych, wyraźnie poobijanych warg w ogóle był w stanie wydobyć się jakiś odgłos.
– No, chyba tak. – Wyczuł, że coś ma w kieszeni. Coś ciężkiego i podłużnego. – Byłem w...
Nie, nie wracajmy do tego.
Czas ucieka!
Przeszyty igłą strachu, błyskawicznie wcisnął rękę do kieszeni i jak na zawołanie poraził go impuls iście nieziemskich katuszy. Gdyby się w porę nie opamiętał, wrzasnąłby wniebogłosy.
Lukryt zamigotał. A potem znowu, jeszcze szybciej.
– Poczekaj, pomogę... – Chodzące zwłoki dziewczyny sięgnęły mu do kieszeni. – Rany, skąd ty to wziąłeś?!
W jej ręku pojawił się długi, cylindryczny kształt, na pierwszy rzut oka przypominający jakiś mechanizm. Nie miał pojęcia, jak to coś znalazło się z jego kieszeni, ale intuicja od razu dopowiedziała mu, gdzie to należy umieścić. I to bezzwłocznie.
Spojrzał za zasklepioną śluzę, która piętrzyła się tuż obok nich. Sofía nie potrzebowała więcej słów – od razu znalazła odpowiedni otwór i umieściła w nim ów tajemniczy przedmiot.
Coś stuknęło w środku metalowej ramy. Czas najwyższy! Robert wbrew sobie, ze zgrozą w oczach obejrzał się za plecy, na łypiące złowrogo wejście do hali, po czym migiem złapał za mamuci uchwyt i pociągnął z całej siły. Piekący, świdrujący ból dobiegający z palców niemal doprowadzał go do łez.
Wydawało mu się, że coś usłyszał w dali.
Śluza się otwarła. Oboje natychmiast wskoczyli do środka.
– Zamykaj! – ryknął z pasją. – JUŻ!
Mimo obrażeń Sofía z finezyjną wręcz zwinnością wyjęła klucz, a następnie on zatrzasnął wrota. Mechanizm znów zastukał.
Byli bezpieczni.
Już po wszystkim.
...Wreszcie!
Robert stał tak dobre kilka minut, słuchając w nerwach wyimaginowanych odgłosów, które mogły dojść zza pancernych wrót. Nic takiego jednak nie zaszło. Jedyne, co usłyszał, to dyszenie Sofíi i dudniący łomot jego własnego serca. Wtedy nagle dotarło do niego, że przez ten cały czas jego poranione pięści twardo zaciskały się wokół uchwytów śluzy i to z taką mocą, jakby od tego miało zależeć całe jego życie. Na ziemię skapywały strużki krwi.
Puścił się – i był to moment, w którym miał wrażenie, że rozpłynie się na drobne cząstki. Powoli zsunął się w dół, ledwo kontaktując.
* * *
Sofía przewróciła się na ziemię – jej nogi po prostu nie wytrzymały. Całe zmęczenie, które magicznie wyparowało w ciągu ostatnich pięciu minut, gdy siedząc tu, zobaczyła biegnącego Trapera – nagle ponownie do niej wróciło... i uderzyło z siłą rozpędzonego tarana. Ledwo miała siłę oddychać.
On... Znalazł klucz. Przeżył! – ucieszyła się w duchu, choć jej serce krwawiło.
* * *
Powiedzieć, że bolały go mięśnie, byłoby tak nieskończenie dalekie od prawdy, że w praktyce nie oddałoby nawet ułamka z tego, co właśnie się z nim działo. On po prostu konał w palących katuszach. Nie mógł ruszać kończynami – i wciąż nie wiedział, jakim cudem udało mu się założyć sobie opatrunek (ostatni, jaki jeszcze miał w plecaku...).
Co tu się wydarzyło?
Spojrzał na Sofíę, która leżała oparta o przeciwległą ścianę – nie ruszała się i przypominała porzucone zwłoki, a tuż przy jej prawej dłoni leżał klucz, czy może raczej przerośnięta, mechaniczna plomba, która w cudowny sposób uratowała im życie. Nie miał bladego pojęcia, skąd ją wytrzasnął.
Aż nagle przez oczami pojawił mu się gabinet nr 4, jakby tam naprawdę był.
– Nie, błagam... – powtarzał raz po raz, bijąc obłędnie głową o powierzchnię śluzy. Jakaś zwyrodniała cząstka duszy kazała mu sądzić, że wcale stamtąd nie wrócił. Że to coś zatrzasnęło go w umieralni Lowella Tysona, by skonał z głodu w klaustrofobicznej norze kilkaset metrów pod ziemią. – Nie chcę znowu...
Klucz. Wziąłem go... – Zacisnął z bólu zęby.
– Był na nim. – Ciało Sofíi przemówiło, choć bez jakiegokolwiek ruchu ustami. Jak duch. – Na jego szyi.
Miała rację.
– Osz, ja pierdolę... – Czuł, że zaczyna płakać, gdy najstraszliwsze wspomnienia znów zaczynały biczować go w bezlitosnej furii. – Skąd ty się tu... w ogóle wzięłaś? – wyjąkał, próbując na siłę zmienić tory myślenia.
– Ja... Nie wiem – Wzruszyła lekko ramionami. – Po prostu tu byłam.
– Cały czas?
– Nie... Widziałam jakiś statek... Żaglowiec.
Co ty pierdolisz?
– Widziałam statek – powtórzyła jak naćpana. – I jego kapitana, który trzymał coś w ręce... Jakiś kompas? Nie wiem. Ale potem... On go wciągnął pod ziemię. I zaraz po tym zjawiłeś się ty. Myślałam, że umarłeś, że już cię nigdy nie zobaczę.
Gdyby nie okoliczności, uznałby, że bredzi. Sam jednak miał do powiedzenia o wiele gorsze rzeczy.
– Khm, wzajemnie – bąknął. – A ja wiem, skąd się wziął lukryt.
– Tak? – Jej głos był wyprany z wszelkich emocji; czuł się, jakby faktycznie rozmawiał z trupem.
– Oni tu wykopali jakieś, no... rośliny – próbował wytłumaczyć. – Pradawne stworzenia, które żyły tu na długo przed powstaniem pierwszego człowieka. I ten... To z nich wziął się lukryt. Były jakby połączone, jakąś siecią mentalną, czy coś... I potem coś otworzyły, coś, czego nie powinny. Stamtąd wyszło zło. I je wszystkie zabiło. Sof, koloniści na tym eksperymentowali i...
– Fontanna Młodości, pamiętasz? – zapytała nagle, wbijając w niego swoje puste spojrzenie. – To tutaj miał ją znaleźć ten konkwistador. Myślę, że... to jest ta Fontanna, Robert. I każdy, kto zaczerpnie z jej wód...
– ...Będzie miał życie wieczne – dokończył. Przeszły go ciarki.
– Gdzie my w ogóle jesteśmy? – Jej oczy niespodziewanie powędrowały w głąb zwartego mroku, który zalegał w dalszej części tej nieznanej nory. Oby to nie było to, co myślał... Oby jego najczarniejsza wizja się nie spełniła... Jedyne jednak, co dało się tu dostrzec, to surowe, wyłaniające się z ciemności, bliżej niesprecyzowane kształty, na które padało odbite światło leżącej na ziemi latarki. Robert westchnął głęboko, po czym – schyliwszy się w niewyobrażalnych katuszach – sięgnął po nią i skierował tak, by rozświetliła wszystko.
Odetchnął z ulgą.
To nie była cela numer jeden.
Ku ich ogromnemu zdziwieniu, przed nimi odsłoniło się wręcz wyśmienicie zachowane pomieszczenie – jakieś administracyjne centrum kontroli, czy coś w tym rodzaju. Wyglądało, jakby opuszczono je dosłownie wczoraj. Żadnych poważniejszych zniszczeń, migającego lukrytu ani tych posępnych dziur, które prowadziły na samo dno otchłani.
To wręcz niemożliwe.
Może to... jakaś cholerna wizja? Urojenie powoli odpływającego umysłu?
Może rzeczywiście była to pierwsza cela?
Wnętrze to wyglądało bliźniaczo podobnie do znanych im już pokoi technicznych, w których to Robert dzielnie walczył z zardzewiałymi silnikami – to jednak było znacznie większe, lepiej wyposażone, a na samym jego końcu znajdowała się para zamkniętych drzwi. Brakowało tu tylko generatora – choć bez wątpienia kiedyś tu stał, sądząc po wyraźnych śladach na podłodze, które ciągnęły się w stronę wyjścia. Musieli go stąd zabrać.
Choć okazało się to fatalnym pomysłem, Robert zaparł się o uchwyt i z bolesnym grymasem na twarzy powstał. Czuł, że zaraz się rozpadnie. Nie wiedział, ile jeszcze będzie musiał łazić po tych zżerających go lochach – ale był pewien, że do jutra nie dociągnie. Myśl ta przerażała go i cieszyła jednocześnie, zrzucając z karku niewysłowiony ciężar.
No chyba że skosztowałeś zdrojów Fontanny – odezwało się jego pesymistyczne „ja".
Spojrzał przelotnie na Sofíę, a zaraz potem znów na rozciągające się przed nim wnętrze. Były tu szafki, biurko, dziwnego rodzaju panele kontrolne – a także coś, co rzuciło mu się w oczy dopiero wtedy, gdy podszedł nieco bliżej. Okazało się, że wiszą tu dwa ogromne portrety, które w swoich tęgich, rzeźbionych ramach wyglądały jakby żywcem wyjęte z jakiejś ponurej, wiktoriańskiej rezydencji. Nieco już złuszczone, ręczne malowane płótno uwieczniało wizerunek dwóch postaci, których pusty, wyblakły wzrok zdawał się śledzić każdy jego ruch.
„Jonathan Allen Scott" – głosiła plakietka umieszczona tuż pod pierwszym z obrazów. Przedstawiał on siwego starca w szykownym, szarobrązowym garniturze, który zasiadał na tle wielkiego, wyłożonego mahoniem gabinetu. Widząc to, Robertowi nasuwała się właściwie jedna myśl: człowiek sukcesu. Mimo wieku i wyraźnie zapadniętych policzków, jego bystre, przenikliwe spojrzenie wręcz tryskało niezachwianą determinacją i bezwzględną precyzją. Prawdziwy, nieugięty kapitalista – rekin biznesu, zarządzający najbardziej lukratywnym interesem w dziejach wszechświata.
Nie zabrakło także i jego wspólnika – niejakiego Craiga Howarda Westona, którego wizerunek wisiał zaraz obok. Ten był znacznie młodszy (miał jakąś czterdziestkę na karku), a pełną powagi twarz zdobiły okrągłe, eleganckie okulary. W jego spojrzeniu było jednak coś... osobliwego, innego. Coś, co artysta bez wątpienia celowo uchwycił, być może na bezpośrednie życzenie Westona. Zdradzało bowiem coś na kształt tajemnicy – jednego, prostego „wiem". Jakiegoś ukrytego w duszy misterium, którego z pewnością nie potrafił zgłębić jego sędziwy wspólnik, zapatrzony tylko w siłę pieniądza.
Gdyby Traper miał zgadywać, powiedziałby, że to Scott pragnął zbić majątek na eksporcie lukrytu, podczas gdy Westona musiało interesować coś więcej – to, co oferował doktor Steinberg. Prawdziwą naturę wszechrzeczy, skrytą w zagrzebanych skamieniałościach.
Ale czy ją poznał? Czy upiorne badania Steinberga miały jakiś swój finał?
Robert bał się tego przyznać przed samym sobą, ale doskonale wiedział, gdzie znajdują się odpowiedzi. Świadomość tego faktu dosłownie miażdżyła mu płuca, zalewając wyobraźnię tysiącem straszliwych wizji. Widział to – wrota, które powoli się otwierają, wypluwając legion archaicznych konstruktów przywołanych z obcej czasoprzestrzeni. Wyrwane z grobu skamieliny, zadające kłam całej archeologii.
I sesja w komorze numer cztery, która trwała do dzisiaj. Czarna wyrwa. Ożywiony koszmar, zrośnięty fizycznie – jak bliźnięta syjamskie – z czymś, co przekraczało jego zdolność pojmowania... Nie, nie wróci tam. Za cholerę.
Spojrzał raz jeszcze na enigmatyczne oblicze Westona, po czym skierował się dalej – w głąb pomieszczenia. Piętrzyło się tu mnóstwo zabytkowych konsol, bezpieczników, dziwnych pokręteł i kabli, których całokształt i ułożenie przywodziło na myśl wnętrze łodzi podwodnej. Główna sterownia bazy! Tak, to musi być to! Miejsce, które służyło do zarządzania bazą, zanim jeszcze wszystko trafił szlag. Nie trzeba było długo czekać, nim oczy Roberta natrafiły na kolejny panel kontrolny – kształt oraz ułożenie pokręteł były mu doskonale znane.
– Zobaczmy... – szepnął sam do siebie, nachylając się nad urządzeniem. – „Dystrybucja zasilania"?
Jak się okazało, konsola tylko wyglądała podobnie. Była bowiem o wiele, wiele bardziej rozbudowana, umożliwiając kontrolę praktycznie wszystkich „systemów", jakie się tu znajdowały – od wind i rolet bezpieczeństwa, po wszelakiego rodzaju filtry powietrza i – co ciekawe – podzespoły wieży komunikacyjnej, która wznosiła się na samej szczycie masywu. Istny skarbiec możliwości. Gdyby tylko Traper miał zasilanie... No przecież, mógłby stąd bezpiecznie kontrolować całą bazę! Czy też raczej tym, co z niej zostało... Zresztą, podejrzewał, że gdyby tylko jakoś wskrzesił ten złom, to prastare, zatęchłe obwody momentalnie by eksplodowały, posyłając całe to miejsce w diabły – tak samo, jak miało to miejsce w pokoju technicznym na samej górze. I bardzo dobrze.
Z kolei jeśli udałoby mu się aktywować windę w Strefie 0...
Nawet o tym nie myśl.
Nie miał nawet pojęcia jak to w ogóle włączyć. Nie było tu zresztą żadnego generatora – ten, który stał pod ścianą, został gdzieś wyniesiony. No, chyba że istniał jakiś inny? Jakieś podstawowe źródło zasilania dla całej bazy?
Musiało coś takiego być.
Tylko gdzie?
Jego myśli po raz kolejny pofrunęły w stronę złowieszczego szybu, tkwiącego w niezmierzonych czeluściach. Wszelki instynkt przetrwania kazał mu wyrzucić z głowy ten debilny pomysł, wrzeszcząc o czających się za rogiem potwornościach i czarnej zgrozie, osiadłej na samym dole.
Ale z drugiej strony, jaki miał wybór?
Zostać tu i czekać na powolną śmierć, albo coś jeszcze gorszego? A może zobaczyć na własne oczy to, co koloniści konsekwentnie nazywali „płaszczyzną GAMMA" i być może jakoś to zatrzymać...?
Boże, nie wiem.
Westchnął ciężko, trzęsąc się z wycieńczenia. Wątpił, że w ogóle byłby w stanie przejść chociaż sto metrów dalej bez padnięcia trupem na podłodze. Sofía chyba też.
A co z Erin? I tą przebrzydłą małpą, która ją pilnowała – czy jeszcze żyją? Jego przyjaciółka zostanie zaraz nabita na hak jak bezmyślne zwierzę, podobnie zresztą jak Iktal. Albo też zmiecie ich huragan. Nie było czasu na odpoczynek – trzeba było działać, natychmiast.
...I dopiero teraz sobie przypomniał. Pierwsze skrzyżowanie za szybem windy, przed szpitalem. Jedna odnoga prowadziła do stacji kolejowej... i „modułu zasilania"! Tak! Wówczas zignorował tę – wydawałoby się – zupełnie nieistotną informację, ale teraz wydawała mu się wręcz zbawienna.
Musiał chociaż spróbować.
Bez względu na wszystko.
– Khm, mam pomysł – zwrócił się do Sofíi, która chyba znowu zasnęła. No cóż, chyba mu nie odpowie, trudno. I tak wątpił, by miała siłę i odwagę szwendać się dalej po tej trupiarni. Bezpieczniej będzie, gdy tu zostanie i trochę wypocznie – wyjdzie jej na dobre.
Szybko więc podniósł leżący na ziemi klucz, po czym – z siarczystym bólem, który pulsował w jego palcach – włożył go do mechanizmu zamka i przekręcił.
Wychodząc, zatrzasnął Sofíę w środku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top