Rozdział 3
Mimo równikowego słońca i tropikalnej roślinności klimat Brazylii był stosunkowo łagodny – bezpośrednia bliskość wybrzeża, wilgoć i wysokie zalesienie robiły naprawdę dobrą robotę, zapewniając całkiem przyjemną temperaturę. Dzisiaj jednak ta zasada wydawała się nie obowiązywać – wietrzny zastój i nagły wzrost temperatury dawał w kość niemal tak soczyście, jak saharyjskie słońce w zenicie. Szczęśliwie jednak biały dżip, który załatwiła im Sofía, wyposażony był w dosyć mocny nawiew – gdyby nie to, duszący skwar prędzej czy później zamieniłby ich w wybitnie ściętą jajecznicę.
– Sprawdzałaś może pogodę? – zapytała Erin, niemalże leżąc na tylnej kanapie. Mimo że spędziła tyle lat w Mozambiku, to jakoś nigdy znoszenie upałów nie weszło jej do krwi – choć teraz, oczywiście, w tamtych stronach panowała nieco chłodniejsza pora deszczowa.
A tutaj – wręcz na odwrót.
– Same upały – odparła pokrótce Sofía, prowadząc pojazd przez prostą i w większości opustoszałą drogę w kierunku północnym. – Ale wiesz, Erin. Wyspa, jak to wyspa, rządzi się własnymi prawami. Być może tam będzie trochę znośniej.
Szkoda, że Erin nie mogła zabrać na tę podróż swojego ukochanego sztucera. W takich nieprzebytych gęstwinach mogłaby przecież załatwić sobie tyle niecodziennych pamiątek... Nie, żeby była kłusowniczką, ale w ramach obrony koniecznej już różnie to bywało. W końcu wyspa, do której zmierzają, jest zupełnie zapomniana i niezamieszkana, więc z pewnością grasuje po niej niejedna dzika bestia. Kto wie, co się tam może czaić, gdzieś pośród nieprzebytych zarośli...?
* * *
Słońce powoli zaczynało zbliżać się do linii horyzontu, gdy po kilku dłużących się godzinach jazdy w końcu dotarli do niewielkiej wioski na północy Brazylii. Miejsce to raczej z turystyką nie miało wiele wspólnego, toteż z ich obecność – jako przyjezdnych – z pewnością zwróci uwagę mieszkańców.
– Dalej na północ są już tylko równiny ciągnące się aż do samej Gujany – wytłumaczyła Sofía zupełnie tak, jakby próbowała naśladować jakiegoś miejscowego przewodnika. – Tymczasem nasza wyspa leży na wschód od tego miejsca, zatem będziemy musieli obczaić jakiś sensowny dojazd do wybrzeża. Na razie jednak proponuję zrobić chwilę przerwy. Chociażby na tamtej stacji benzynowej... Co wy na to?
– Brzmi fajnie – odezwał się Traper, co stanowiło chyba jego pierwsze dwa słowa od momentu tego jakże błyskotliwego spostrzeżenia na temat „wysp pływowych".
– Też jestem za. – Erin ucieszyła się na myśl, że nareszcie będzie mogła dokonać zakupu upragnionej gumki i opanować te żyjące własnym życiem rude kłaki. Ostatnią rzeczą, jaką sobie wymarzyła, było przekradanie się przez dzikie chaszcze z włosami wiecznie na twarzy.
Co jednak ważniejsze – w końcu będzie mogła trochę się odświeżyć po tej ciągnącej się w nieskończoność jeździe. I, rzecz jasna, rzucić coś na ząb. Być może mają tam jakieś dobre fast-foody na zbyciu?
Podczas gdy Erin była zajęta rozmyślaniem nad zakupami, Sofía zatrzymała się na prowizorycznym parkingu znajdującym się tuż naprzeciw stacji. Nie licząc jakiegoś pojedynczego, zakurzonego dostawczaka – ich biała terenówka stanowiła tu jedyny środek transportu w okolicy.
Pierwszą rzeczą, którą uczyniła Erin po opuszczeniu pojazdu, było zaciągnięcie głębokiego wdechu świeżego powietrza.
I w końcu – upragniona wolność!
Mimo niezbyt atrakcyjnego wystroju stacja benzynowa była całkiem nieźle wyposażona – właściwie wewnątrz znajdowało się wszystko, czego tylko można by oczekiwać w tego rodzaju przybytku, włącznie z przyzwoitym wyżywieniem. Choć z wiszącego nad kontuarem jadłospisu Erin niewiele mogła zrozumieć, tak prędko zauważyła pewne egzotycznie nazwaną przekąskę, która do złudzenia przypominała hot-doga. Złożywszy więc zamówienie, dziewczyna nie omieszkała także zaopatrzyć się w pewien niezbędny przedmiot w postaci czarnej gumki do włosów, za pomocą której spięła włosy w całkiem szykowny kucyk. Pomijając przerwy na nocowanie, nie zamierzała zdejmować jej już wcale.
No, i nareszcie – wszystko jest na swoim miejscu.
Sofía również kupiła jakąś drobną przekąskę – choć co ciekawe, był to chyba jej pierwszy posiłek w ciągu tego dnia. Czyżby nie odczuwała głodu, czy co...? Traper z kolei pozostał w terenówce, by upilnować ją przed potencjalnym złodziejem, przy okazji konsumując jakieś swoje, tylko sobie znane zakąski, które najpewniej kisił przez ten cały czas w plecaku.
Wydawałoby się, że dalsza część wieczoru również minie w takiej sielankowej atmosferze – aż do czasu, gdy do stacji zawitał patrol policji.
Oho! – uruchomiła się Erin, połykając ostatni kęs zapiekanki. – Niech zgadnę: przypierdolą się do nas o jakiś głupi drobiazg.
Przecież zawsze tak jest, czyż nie?
I faktycznie – jej przeczucia okazały się trafne. Z radiowozu wysiadło dwóch wysokich, postawnych mężczyzn w granatowych mundurach i z przeciwsłonecznymi okularami skrywającymi ich oczy. Funkcjonariusze niemal natychmiast skierowali się w stronę miejsca, w którym stała sobie wraz z Sofíą. Każdy z nich przy pasie trzymał parę kajdanek oraz całkiem pokaźną spluwę – co jasno wskazywało na to, że lepiej unikać z nimi kłopotów.
No i pięknie – wzdrygnęła Erin. – To nie wygląda dobrze. Kurwa.
Sofía delikatnie położyła rękę na barku, zupełnie tak, jakby śmiała pomyśleć, że ona – nieustraszona tropicielka – wystraszyła się jakichś dwóch facetów.
– Spokojnie, przecież nie robimy tu nic złego, to pewno tylko rutynowa kontrola – skomentowała z nieco sztucznie uprzejmym tonem, przestępując z nogi na nogę. – Daj mi to załatwić, Erin.
Gdy tylko funkcjonariusze zbliżyli się do nich, jeden z nich przemówił:
– Boa noite, senhora. Polícia Civil do Estado de Amapá. – Mówiąc to, pośpiesznie ukazał swoją odznakę. – Podemos fazer algumas perguntas?
– Przepraszam, ale nie jestem stąd – oznajmiła ze spokojem Sofía, tyle że po angielsku. – Jestem turystką. Z Meksyku.
– Och, w takim razie proszę mi wybaczyć! – speszył się policjant, zdejmując swoje okulary i odsłaniając twarz raczej potulnego, metyskiego młodzieńca. Drugi jednak pozostał z tyłu, krzyżując ramiona. – Tak więc chcielibyśmy zadać paniom parę pytań...
– Słucham, więc. – Jej meksykańska przyjaciółka rozwarła ramiona w geście otwartości, uśmiechając się serdecznie.
Oho. Szykuje się kontrola dokumentów.
Tylko, hmmm... gdzież ja zostawiłam paszport...?
Nie no. Na pewno gdzieś tam jest w moich szpargałach. Na pewno.
Nie panikuj, Erin, nie panikuj – zaczynała mamrotać do siebie w duchu, gdy tylko poczuła w swoim sercu niespodziewane ukąszenie stresu. – Przecież jesteś silną łowczynią, prosto z Mozambiku. Potrafisz pogonić słonia, więc chyba nie boisz się dwóch facetów? No weź, to nie w twoim stylu. Jeszcze to zauważą i się dopierdolą.
Już wieczór. Chyba prochy powoli przestają działać.
Gdyby działały, nic by nie czuła.
– Otóż... – Stróż prawa zgrabnie sięgnął do jednej ze swoich licznych kieszeni, by wyjąć z niej jakąś karteczkę. Gdy ją rozłożył, przed dziewczynami ukazał się naprawdę niecodzienny widok.
– Czy któraś z pań widziała może osobę, która widnieje na tym zdjęciu? – zapytał.
Był to wizerunek, który z pewnością na długo zapadnie obu podróżniczkom w pamięć. Prezentował bowiem obłąkanego staruszka, który wyglądał, jakby właśnie ukończył swoje 130 urodziny. Koszmarne zmarszczki znaczyły całą jego popękaną skórę, która sprawiała wrażenie, jakby była dosłownie żywcem naciągnięta na koszmarnie wychudzoną sylwetkę. Mało tego – twarz owego seniora, na której zwisała długa i zniszczona broda – wykrzywiona była w psychotycznym wręcz grymasie – jakby zastygłym na wieki rechocie. Przekrwione oczy z kolei, mimo tak zaawansowanego wieku, nie zaszły zaćmą. Przeciwnie – można było odnieść wrażenie, jakby jaśniały głęboką, jaskrawo-niebieską barwą, podobnie jak u noworodka.
Widok ten z jednej strony był absurdalny – jak ktoś tak stary mógł w ogóle oddychać o własnych siłach? Z drugiej jednak... naprawdę przyprawiał o dreszcze.
O co tu chodzi, do cholery?!
– Nazywa się Aleksander – rzekł policjant, tak jakby właśnie usłyszał myśli Erin. – Wiem, że wygląda marnie, ale proszę nie ulegać pozorom. Jest silny i agresywny.
– Eee... – zaniemówiła Sofía, drapiąc się po czole – Nie, nie widziałam nikogo takiego.
Erin jednak nie zdołała wyjąkać ani słowa – czuła się, jakby ktoś właśnie złapał ją za szyję i zaczął dusić.
Gdzie jest kurwa, twoja pewność siebie? Weź się, kobieto, w garść!
– Jeśli można spytać... – wybąkała wreszcie, przełykając głęboko ślinę. – Kto to w ogóle jest i skąd on się wziął?
– To szaleniec, który niedawno zbiegł z okolicznego psychiatryka – wytłumaczył funkcjonariusz. – Podobno jak uciekał, to pogryzł pielęgniarkę aż do krwi, a teraz znowu chowa się gdzieś w tych lasach.
– „Znowu"?
– Już wcześniej mieliśmy zgłoszenia z pobliskiego rezerwatu. Ogółem ludzie tu znikali. Nawet powstała taka miejscowa legenda, że po zmroku w głębi lasu grasuje upiór. – oznajmił, lekko ściszając głos tak, jakby celowo chciał nastraszyć swoje rozmówczynie. – Po przeprowadzeniu śledztwa ustaliliśmy jednak, że za zniknięciami stał właśnie Aleksander. W jego jaskini znaleźliśmy spopielone ludzkie kości.
...Co?
– Ugh... – wzdrygnęła się Sofía, zasłaniając dłonią usta. – Ale... To wszystko za sprawą jednego, schorowanego starca?
– Heh, gdyby widziała pani, co się działo w celi, do której trafił, to uwierzyłaby pani raz-dwa!
– Okej, czyli... teraz ten psychol jest na wolności, tak? – dopytała z zakłopotaniem jej koleżanka, choć odpowiedź była oczywista.
Stróż prawa tylko kiwnął głową. Następnie schował podobiznę Aleksandra do kieszeni.
– Tak, więc jeśli by państwo znaleźli jakieś jego ślady, proszę dzwonić na numer alarmowy – polecił, zakładając z powrotem swoje okulary. – Radzę też nie szwendać się po okolicy. To niebezpieczne.
Po tych słowach, wraz ze swoim małomównym koleżką oddalił się w stronę stacji, najpewniej by zadać te same pytania właścicielowi.
Dziewczyny zostały same, próbując przetrawić to, czego się właśnie dowiedziały.
Psychol? I to gdzieś tu, w okolicy, do której akurat jedziemy?
– Szkoda, kurwa, że nie wzięłam tego jebanego sztucera – rzekła Erin z czytelną zapiekłością, próbując złością zamaskować to, co jeszcze chwilę temu z niej wyszło.
...Że niby jakaś mumia miałaby stanąć na drodze pomiędzy nią a zdobyciem upragnionej nagrody?
Nie ma bata!
Obie dziewczyny jakby na komendę, w tej samej chwili zdecydowały się wsiąść z powrotem do samochodu. W środku, oczywiście, przez cały czas cichcem siedział sobie Robert, który – sądząc po uchylonym oknie – na pewno wszystko słyszał.
– To mamy problem – oznajmiła Meksykanka nieco przyćmionym tonem, opierając dłonie na kierownicy i patrząc przed siebie. Ewidentnie na jej twarzy zagościło zmieszanie, choć raczej nie rezygnacja.
– Khm, bez przesady – odezwał się nagle Robert. Erin chyba nigdy się nie przyzwyczai do tych jego nagłych wtrąceń. – Bywało gorzej. W sensie kolejna zwierzyna, i tyle. Głupio tak rezygnować, gdy tyle kasy może z tego wyniknąć.
– No tak, kasa... – odparła bez przekonania. – Tylko teraz nie jestem pewna, czy powinniśmy się w to pchać, dopóki policja nie opanuje sytuacji. Tylko ile to może potrwać? Ech... Nie przewidziałam czegoś takiego. Bo wiecie, co, jeśli on będzie na tej wyspie? I nas dorwie, gdy będziemy nocować?
Sofía ewidentnie zadręczała się myślami. Była typem człowieka, który nienawidził porażek i non stop chciał mieć wszystko pod kontrolą, zaplanowane i dopięte na ostatni możliwy guzik. Tak to zawsze już z nią było. A tu taka niespodzianka.
– No, to możemy wystawiać warty na noc – oznajmił spokojnie Traper tak, jakby miało to rozwiązać cały problem. – Mogę być pierwszy.
Nagle w głowie rudowłosej pojawiła się pewna myśl.
– Tak właściwie, to ile on musiał mieć lat? – wtrąciła się, w międzyczasie przeszukując swój bagaż podręczny w poszukiwaniu pewnego małego, plastikowego pudełeczka. – To raczej nierealne. Nie wiem jak wam, ale mi tu coś mocno nie gra... A co, jeśli... Nie przyszło wam może do głowy, że to tylko taka, no wiecie, ściema?
– Hm? – Sofía lekko uniosła brew. – Co masz na myśli?
– W sensie... No błagam, jak taki stary i wykrzywiony dziadyga miałby sobie tak po prostu, o własnych siłach hasać po dżungli? Widziałaś, w jakim był stanie? I jeszcze ta upiorna historyjka o porwaniach... Ten glina ewidentnie próbował nas nastraszyć. Sami słyszeliście przecież, ten jego ton. Ech... myślę, że oni po prostu nie chcą, by przyjezdni szwendali się po okolicy. Może mają tu jakieś brudy do ukrycia? Może chodzi właśnie o tę wyspę?
Bądź co bądź, dla takiej kasy chyba warto zaryzykować, nawet jeśli ten psychol istnieje naprawdę – pomyślała, znalazłszy właśnie pudełko. W mig wyciągnęła z niego dosyć grube, białe pastylki, których szczerze nienawidziła przełykać – ale niestety, nie miała innego wyboru.
Nie chciała, by to wróciło.
Już nigdy.
– W sumie, jest to logiczne – dumała Sofía, odwracając się w jej stronę. – Choć i tak warto pamiętać o potencjalnym zagrożeniu. Tak wiesz, na wszelki wypadek.
– Zresztą bez przesady, co nam może zrobić taka niedołęga? – zaśmiała się Erin, po czym włożyła do ust tabletkę i przełknęła z wyraźnym skrzywieniem. Następnie lekko klepnęła fotel, na którym siedział ten odludek. – Traper! Wyglądasz na silnego byczka. Chyba poskładałbyś taką łachudrę, co nie?
– No.
– A jak nie, to sama się do niego dorwę! Nie traćmy więc głowy. Pamiętajmy, po co tu jesteśmy – powiedziała, kiwając palcem.
Choć nie znała motywów Trapera, tak Sofía chyba liczyła na to samo – na zarobek. Wprawdzie nigdy o tym nie powiedziała na głos, ale to wydawało się oczywiste – po cóż innego miałaby się pchać na takie zadupie? Tylko po to, by poznać los jakiegoś konkwistadora? Słaba motywacja.
Choć zawsze pod pieniędzmi kryło się coś jeszcze. Zresztą daleko by szukać – sama to przyznasz, Erin.
– W takim razie nie ma czasu do stracenia – oznajmiła Sofía już znacznie pewniejszym tonem, po czym przekręciła kluczyk w stacyjce. – Przepraszam, że tak spanikowałam. Po prostu wybiło mnie to z rytmu...
– Nic się nie stało – podsumowała Erin, chowając swoje leki do torby.
* * *
Gdy tylko słońce skryło się za horyzontem już na dobre, ciemne gęstwiny spowitego lekką mgiełką nadmorskiego buszu wydawały się jakby pochłaniać otoczoną nimi, bezbronną terenówkę. Pojazd powoli toczył się naprzód, przez rzadko uczęszczaną, polną dróżkę prowadzącą na wschód. Trzeba przyznać, że nastrój ten – potęgowany przez tajemniczą przestrogę policjanta i czystą, bezksiężycową noc – naprawdę działał na wyobraźnię. Na szczęście jednak logicznie myśląca Erin nie dopuszczała do siebie żadnych groteskowych przesłanek o upiorach, mutantach, czy tajemnych eksperymentach – choć oczywiście, tego typu wątpliwości wybrzmiewały gdzieś głęboko w jej podświadomości. Jako naturalna reakcja ludzkiego mózgu, skłonnego do irracjonalnych fantazji.
Tymczasem Sofía, prowadząc samochód w milczącym skupieniu, najpewniej także snuła jakieś daleko idące rozmyślania. Traper z kolei chyba zasnął – choć, kto go tam wie. I tak nie miał zbyt wiele do powiedzenia, przynajmniej jak dotąd.
Lekko znużona Erin osunęła się jeszcze bardziej na tylną kanapę, szperając z nudów w swoim telefonie. Trudno jej było powiedzieć, czy jej aktualny stan wynikał z otępienia wskutek przedwczesnego zażycia kolejnej dawki leku, czy też po prostu ze zmęczenia całym dniem podróży.
W takim stanie Erin nie mogła zobaczyć tego, co jej towarzyszka za kierownicą.
Nagle na sam środek drogi coś wbiegło.
Sofía błyskawicznie wdepnęła hamulec i wykręciła w bok, ile tylko mogła. To jednak nie wystarczyło. Sunący pojazd staranował nieoczekiwanego przechodnia. Impet uderzenia zatrząsnął całym pojazdem. Nim Erin uświadomiła sobie, co się właśnie stało, leżała już wykrzywiona na podnóżku, przywalona bagażem.
Dżip się wreszcie zatrzymał. Nim rudowłosa dziewczyna zdołała się w ogóle ogarnąć, Robert już dawno opuścił pojazd. Szybko więc zrobiła to samo, chcąc poznać źródło tego zamieszania.
W powietrzu unosił się gęsty obłok wzburzonego kurzu zmieszany z wonią przetartej gumy. Co gorsza, jeden z przednich reflektorów nie działał, niechybnie roztłuczony przy zderzeniu. Gdy tylko się rozejrzała, próbując swoim otępiałym móżdżkiem pojąć otaczającą ją rzeczywistość, zauważyła, że Traper w przycupnięciu, z latarką w ręku wpatrywał się w jakiś dziwny kształt leżący tuż na skraju szosy.
Zbliżywszy się, aż zaniemówiła.
Zaraz przy połamanych liściach paproci leżało truchło jakiegoś przerośniętego gryzonia, który wielkością musiał dorównywać niejednemu owczarkowi. Rozgruchotany łeb zwierzęcia wykręcony był niemal o sto osiemdziesiąt stopni, praktycznie odsłaniając kręgosłup pośród zakrwawionej, mięsisto-futrzanej miazgi.
Choć Erin – jako łowczyni – widywała już gorsze rzeczy, tak w obecnym stanie otępienia nie była na to przygotowana. Czym prędzej zasłoniła dłonią usta, czując, jak ociekający tłuszczem hot-dog ze stacji pragnął jak najszybciej wydostać na zewnątrz. Na szczęście po pewnej dłużej chwili skupienia udało jej się powstrzymać ów niepożądany odruch.
– Kapibara – oświadczył sucho Traper, wpatrując się w zmasakrowane zwłoki niczym wróżbita. – I to całkiem spora.
Nie chcąc dłużej narażać się na ten przykry widok, Erin złapała się za brzuch – a następnie postąpiła parę kroków w tył i odwróciła się, chcąc odpocząć od tego widoku.
I wtedy centralnie przed nią, wyrósł ten kształt.
* * *
Dzień za dniem.
Zimno. Bardzo zimno. Woda na posadzce zaczynała zamarzać, tak jak jej stawy. Nie ma już nadziei.
A to coś znowu przyszło. Przykleiło się do sufitu kajuty. I patrzyło się. Czarny, smolisty bezkształt – niczym pająk wyczekujący, aż jego zdobycz przestanie się ruszać. Ale ona już od dawna się nie ruszała, a on ją trawił.
Nie dlatego, że drzwi były zamknięte. Po prostu się bała.
Koniec z żeglugą. Już nigdy. Przenigdy.
To coś ciągle przychodziło, każdego dnia. Coraz bliżej i bliżej. Obserwowało ją.
I wyrosło centralnie przed nią.
* * *
Odskoczyła w tył, niemal jak porażona piorunem. Z impetem walnęła o ziemię, prawie rozbijając sobie czaszkę o zderzak dżipa.
Wszystko ją bolało.
* * *
– NIE! Dalej nie! – wykrzyknęła z szaleńczą wręcz pasją zakapturzona pokraka, gnając na zabój w stronę Roberta.
Nim zdążył przyjąć postawę obronną, tajemniczy osobnik wbiegł prosto na niego, zaciskając na nim swoje ubłocone, skostniałe paluchy i wywrzaskując jakieś chore, niezrozumiałe sylaby. Spiąwszy mięśnie, z łatwością odtrącił napastnika parę metrów w tył, a następnie skierował na niego snop światła ze swojej latarki. Pod wpływem ruchu szmaciany kaptur opadł, odsłaniając oblicze wcale-nie-niespodziewanego gościa. Robert ujrzał to, czego spodziewał się tak naprawdę już od samego początku.
– Won stąd! – ryczał na całe gardło Aleksander, opluwając flegmą całą swoją roztarganą brodę. – Wooon! Won, won, won, won, won!
W tej samej chwili Traper usłyszał trzask drzwi. Sofía nareszcie opuściła pojazd, zapewne doszedłszy do siebie po potrąceniu biednej kapibary. Nawet w tych ciemnościach dało się wyczuć, że wszystkie jej mięśnie były spięte do granic możliwości.
– Wynocha albo zadzwonię na policję! – oznajmiła stanowczo, mierząc ze swojej latarki prosto w jego nienaturalnie głębokie, niebieskie oczy.
– N-nie jedźcie dalej! Nie, oj nie!! – wykrzykiwał, wyginając się przy każdym wypowiedzianym słowie. – Dalej nie, nie, nie, kretyni! Nie na wyspę, nie tam!
– A to niby czemu?
– Bo to wyspa DIABŁA! – wykrzyczał, unosząc wykrzywione ręce w górę tak, aż omal się nie wywrócił. – On tam mieszka, nie możecie tam jechać, bo to jego wyspa, a on tam mieszka, bo to jest wyspa diabła! Nie, nie, nie, nie! Won!
– Aha, no jasne, wyspa diabła – pokiwała przekornie głową. – Powiedz lepiej, co ukrywasz na tej wyspie, skoro masz na jej temat tyle do powiedzenia.
– Jaaa? – uniósł swoje wykrzywione ręce w teatralnym wręcz geście zaprzeczenia. – Ale, że jaaa? NIC! – wybuchł, plując dookoła. – Nic tam nie ukrywam, naprawdę, ja tam żyłem! Naprawdę! I jadłem dużo. Oj, tak! Jadłem dużo! Bardzo dużo jadłem, a tak naprawdę nic tam nie jadłem, bo nic nie było do jedzenia, bo to wyspa diabła, haha!
Po tych słowach wybuchł szaleńczym, gardłowym śmiechem, jakby właśnie opowiedział dowcip stulecia. Zapewne wszystkie zwierzęta – nie licząc, rzecz jasna, rozjechanej kapibary – już dawno ewakuowały się z tak hałaśliwej okolicy.
Cała aura niepokoju bezpowrotnie zniknęła – odczuł to zarówno Traper, jak i Sofía. Ten cały psychol-morderca, którym zamartwiali się przez całą drogę tutaj, okazał się tylko jakimś obłąkanym dziadygą, który najwidoczniej cierpi na jakiś rodzaj zaawansowanej schizofrenii.
– Wyspę diabła to zaraz będziesz mieć na ryju! – wrzasnęła nagle Erin, wyskakując zza terenówki. Wyglądała tak, jakby zaraz miała złapać go za fraki i z całej siły miotnąć o drzewo. W ostatnim jednak momencie się powstrzymała, jedynie mierząc w starca swoim paluchem.
– A niby jak wyglądał ten twój diabeł? – dopytywała Sofía, być może próbując wyciągnąć z niego jakieś przydatne informacje.
– Jak to jak?! – wzburzył się, po czym zaczął nerwowo szarpać za swoją brodę, jakby chciał ją wyrwać żywcem. – Jak diabeł! Taki czarny, haha! No, nie wiem, jak ci to powiedzieć, niby jak miał wyglądać? Taki gruby – nie, gruby nie! Ale taki dziwny taki! Oczy miał, i zęby! I logo w budzi, haha! Serio! – po tych słowach wpadł w histeryczny wręcz śmiech.
– ...Logo w... buzi?
– TAK! Z zębów! I nie dawał mi jeść, choć i tak dużo jadłem, bo byłem głodny, haha! Ale i tak nic nie jadłem...! – Aleksander popłakał się ze śmiechu.
– Dobra, dosyć tego, dzwonię po policje. – Sofía wyciągnęła telefon. – Wracasz tam, gdzie twoje miejsce.
– Zaczekaj! – krzyknęła Erin, wyciągając rękę w jej stronę. – Nie rób tego! Przyjadą, będą wypytywać, co my tu robimy i tak dalej. Nawet nie wiemy, czy tutaj można przebywać, w tym rezerwacie. Weź rusz głową, Sof! To może zniszczyć nasze plany!
– To w takim razie niby jak inaczej chcesz to rozwiązać? – zapytała Sofía, wskazując na niego.
Ale jego już nie było.
Rozpłynął się w powietrzu.
Byli sami, we trójkę, pośród mroków bezksiężycowej nocy, otoczeni gęstą, tropikalną dżunglą. Mimo światła latarek nie znaleźli choćby śladu po jego obecności – żadnej ruszonej gałązki albo złamanej trawy. Zupełnie tak, jakby nigdy nie istniał. No, chyba że był prawdziwym mistrzem podchodów.
– Cóż... – Erin wzruszyła ramionami. – Wygląda na to, że nasz problem rozwiązał się sam. Przynajmniej wiemy, że ten dziadek istnieje naprawdę, choć i tak to wszystko wydaje mi się jakieś podejrzane.
– To prawda – odparła Sof, gasząc swoją latarkę. –Na razie jednak ruszajmy dalej. Na „wyspie diabła" chyba go już nie spotkamy, skoro według niego to takie straszne miejsce, więc będzie można tam przenocować. Powinniśmy tam dotrzeć jeszcze przed dziesiątą.
„Wyspa diabła" – powtórzył w myślach Traper. – Ileż to już miejsc zostało nazwanych w podobny sposób, by odstraszyć niechcianych gości?
Cóż – zapowiada sięnaprawdę intrygująco.
____________
Pamiętaj, że każdą gwiazdką motywujesz mnie do dalszego pisania!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top