Rozdział 29

Od tej chwili Traper był już całkowicie sam.

Mijając bestialsko rozszarpaną śluzę, powoli zatapiał się w bezimiennych, betonowych czeluściach – coraz dalej od Sofíi. Nędzny blask jej lampki malał z każdym przebytym krokiem, aż wreszcie – gdy Traper znalazł się już na tyle daleko – ostatecznie wyparował, raz na zawsze, niczym umierająca gwiazda na tle czarnego nieboskłonu. Wtedy wszystko zamarło.

Został już sam.

Nie było tutaj nic.

Jedynie ta odrealniona przestrzeń zlodowaciałej samotności, którą szczelnie owijał tęgi płaszcz wijącej się w cieniu, milczącej tajemnicy. Istne szaleństwo. Pustka. Bez kogokolwiek, kto mógłby mu towarzyszyć – poza spękaną warstwą wilgotnego betonu i zawodzącymi w oddali, cmentarnymi wyziewami, które zdawały się wprost wibrować w powietrzu, w jakiś niewytłumaczalny sposób. Czuł, jak wodziły po jego spoconej skórze niczym całe stado obślizgłych węży. Teraz, bez żadnej żywej duszy w pobliżu, miejsce to coraz bardziej przybierało formę sennego urojenia – dryfowało niczym porzucony, zerwany z jedynej kotwicy jacht prosto we wzburzone bałwany pierwotnego szaleństwa, chorej imaginacji absolutnego niebytu, który w tym grobowym wyobcowaniu próbował wydrzeć z człowieka wszystko to, co wciąż jeszcze czyniło go osobą. A stąd nie było już odwrotu. Karty zostały rozdane. Los Roberta – samotnego tułacza – został ostatecznie przypieczętowany i nawet czuł po kościach, że właśnie tutaj jego życiowa odyseja dobiegnie kresu. Tak po prostu.

Heh, jak za dawnych czasów... – próbował dodać sobie otuchy, stąpając po labiryncie ciągnących się jak rozprute jelito katakumb. Niemal zapadał się w śniegu, którego przecież tu nie było. I znowu ta melodia, cicha, metaliczna... – Tym razem mi nie uciekniesz, co? Proszę, nie rób tego.

Już nigdy.

Nie zostawiaj mnie.

Potrzebuję pobyć trochę sama.

Nawet się nie zorientował, gdy nagle wszystkie te odgłosy ucichły – dotarł bowiem do samego końca tunelu. Duszące go cienie rozstąpiły się jak najprawdziwsza kurtyna, ukazując Robertowi prawdziwy cel ów morderczego pochodu.

Strefę 0 w całej swojej okazałości.

Miejsce, do którego nigdy nie powinien trafić.

To prawda, że widok tych upiornych zabudowań z oddali potrafił wbić w ziemię... ale zobaczenie tego z bliska było czymś krańcowo odmiennym. Po stokroć gorszym. Cała szkarada tych ruin od razu, w jednym momentalnie walnęła w niego z siłą rozpędzonego tira, sapiąc w twarz wyziewem oschłej martwicy z otwartego grobowca. To miejsce żyło, a raczej próbowało. Tak, jakby te ruiny zostały w jakiś plugawy sposób ożywione – nieudolnie wskrzeszone, przygniatając Roberta pomyłką swojego zdeformowanego istnienia.

Minęła dopiero minuta, nim zdołał to wszystko przetrawić.

Miejsce to, jak zauważył już wcześniej, wzniesione zostało na szerokiej półce skalnej, która niemal w całości obłożona była surowymi, dziko ściśniętymi strukturami, które w swojej obumarłej formie przypominały żelazne hangary, czy też naczepy. Tak, to właściwie było całe, jebane miasteczko, aniżeli podziemna baza. Przeklęte, opuszczone miasteczko żywcem wyjęte z najgorszego koszmaru schizofrenika. Złowrogi zgrzyt wyginanej stali rozlegał się raz po razy, gdy strumienie mroźnego wichru wdzierały się przez rozbite okiennice do samego środka tych przeklętych struktur. Ich stan był tragiczny – głazy, które ukruszyły się ze sklepienia, zdążyły zmasakrować bazę niczym nalot dywanowy, zrywając i miażdżąc absolutnie wszystko na swojej drodze. Co gorsza, powstała wskutek uderzeń misterna sieć chaotycznych wyrw, pęknięć i głębokich osuwisk sprawiała wrażenie, jakby całe to pobojowisko miało lada moment runąć prosto w rozwartą otchłań na samym dole i już za zawsze pogrążyć Strefę 0 w odwiecznym zapomnieniu. To się mogło stać w każdej chwili. Jeszcze tylko jeden zabłąkany głaz albo niewinny wstrząs... i już będzie po wszystkim.

Robert ani myślał tu skakać. Nie zamierzał też zbliżać się do budynków, które postawiono przy samej krawędzi klifu – zdawał sobie sprawę, że to byłoby ordynarnym samobójstwem.

Szkoda tylko, że dalej nie wiedział, czym w ogóle była ta placówka, ani po jaką cholerę ktoś zadał sobie aż tyle wybitnie ekstremalnego trudu, by ją tu wnieść. To jakiś magazyn albo centrum obserwacyjne? A może strefa kwarantanny po tym całym „incydencie zero", który chyba gdzieś tutaj się zaczął? Koszary? Pałac faraona...? Nie wiedział i nawet nie próbował dalej zgadywać, mimo że świerzbiło go to niczym setki rozbieganych mrówek. Wiedział jednak, że już zaraz się dowie.

Ostrożnie ruszył przed siebie, choć jego rozdygotane ciało wołało, by postąpił inaczej. Poruszał się najciszej, jak tylko zdołał, a wyuczony przykładem New Landshire nawet nie zamierzał świecić w te rozbite, pogrążone w ciemnościach okiennice, które bacznie obserwowały każdy jego ruch.

Mimo monumentalizmu nekropolia ta wcale nie była aż tak rozległa. Nie trzeba było długo czekać, by w końcu Robert zakradł się aż na sam środek czegoś, co zdawało się pełnić funkcję swoistego „dziecińca", placyku w samym sercu uśpionego kolosa. Powoli wodził promieniem światła po skrzywionych fasadach, które piętrzyły się wokół niego z tak okrutnym ściskiem, że niemal sam zaczął się dusić. I do tego te głębokie dziury i szczeliny... otaczały go, sącząc zabójczym jadem. Za każdym razem, gdy tylko – wbrew postanowieniu – odważył się w nie spojrzeć, natychmiast przeszywały go zimne dreszcze – tak, jakby te grobowe pustki wcale nie były aż tak niezamieszkałe, jak mu się wydawało. Nie będzie jednak próbował zgadnąć, jakie okropieństwa mogły się tu zagnieździć...

Stworzenia, które wypełzły z podświata.

Zapewne właśnie dlatego zbudowali tu bazę. Chcieli dowiedzieć się, co leży na samym dnie czeluści – i rozjuszyli coś, czego nie powinni.

„...Królestwa ślepych i pustyni bez kresu". – wyszeptał jakby sam do siebie, nerwowo oglądając się na ropiejące zgliszcza. Nie wiedział, czemu właśnie teraz przyszło mu to do głowy.

Tylko że... Gdzie teraz powinien się udać? Jak znajdzie ten rzekomy klucz Steinberga?

On może być wszędzie.

O ile w ogóle istniał i nie runął jeszcze w przepaść, porwany masą sypiących się kamieni, albo czymś jeszcze gorszym...

Aż nagle Robert podskoczył.

Krew momentalnie uderzyła mu do głowy. Do jego uszu właśnie dobiegł dźwięk poruszonych kamyków. Tuż za jednym z hangarów.

Są tu.

Przez chwilę niemal stracił panowanie nad własnymi kończynami jakby przygnieciony pulsującą siłą znikąd. Był bezbronny. Oczekiwał w głuchym bezdechu, wodząc na oślep latarką po roztarganych wyłomach i przestępach. W końcu jednak podejrzane echo zamilkło. Znów zapanowała głucha cisza, którą przerywał jedynie chorobliwy łomot jego własnego serca oraz szczęk rozerwanej stali – jakby na złość tłumiącej wszelkie inne szmery, które być może dochodziły właśnie zza tego hangaru.

Myślał, że zaraz zemdleje ze strachu.

Nie był w stanie się ruszyć. Nie miał odwagi.

– Sofía...? – wyszeptał nieśmiało. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi.

Ja pierdolę.

To mogło być absolutnie wszystko. Może tylko niewinne kawałki żwiru, które zsypywały się z obsuniętych, kamiennych płyt? Albo jakieś ukruszone fragmenty sklepienia?

Oby.

Nie mógł jednak ryzykować, stercząc tu dalej jak ostatni debil. Doskonale wiedział, do czego ta przeklęta baza była zdolna. Oj, wiedział. Nie powinno go tu być, a w tym mieście nie mieszkali żywi. Szybko więc przełknął ślinę i – zapierając się w sobie tak bardzo, jak tylko potrafił – przełamał się, by wykonać krok. I następny. Szybko pomknął dalej, gdzieś w obrzydliwą głębię zakazanych uścisków zupełnie obcej mu ciemności, która tętniła wszędzie wokół. Jak żywa.

W istnej paranoi świecił na każdy mroczny zakamarek, jakby ze strachu, że oni gdzieś tam byli. Niestety, jedyne, co zdołał dostrzec, to całą masę karykaturalnych tworów ze zgniecionej blachy, zerwanych głazów i miejscami skupisk czegoś, co przypominało zagrabioną kupę ludzkich kości. Wolał o tym nawet nie myśleć. Nie teraz.

W końcu, po trwającej całą wieczność chwili, dotarł na sam koniec bazy, gdzie zobaczył coś, co dosłownie zwaliło go z nóg.

Nie, to się nie działo naprawdę.

Jebany sen. Paranoiczne, chore urojenie.

Stał bowiem na wprost mamuciej, obrzydliwie opasłej szczeliny, która – wzmocniona żelaznym rusztowaniem – żywcem wgryzała się w przylegającą do placówki ścianę klifu. To właśnie tam prowadził dalszy szlak. „Kierunek: WROTA GAMMA" – zdradzała tablica, która zwisała u samej góry wyłomu.

Nie to jednak było najgorsze.

Robert nagle drgnął jakby przebity zimnym prętem z samego serca tej jałowej nicości. Coś tam było. Coś piorunującego. Wprost tętniło ożywionym niebytem, patrząc się z czarniejącej głębi na samym końcu. Stało tam. Zbliżało się. A on, jakby w niemym porażeniu, runął prosto na ziemię, nie potrafiąc wykrztusić z siebie nawet najcichszego skowytu paniki. Nic nie widział – jedynie czuł. I to było nie do opisania.

Obecność z innego świata.

Chory szał totalnego pożądania, maniackiego obłędu, przewyższającego jakąkolwiek ludzką zdolność pojmowania. Był tu – BARDZO – i przepełniał go, żywcem wciągając w urojoną nicość pierwotnego nieładu. W martwe bezistnienie, które właśnie teraz stało przed nim rozprute na oścież. Zapraszało go.

Przyjdź. – Usłyszał w swojej głowie. To nie były nawet słowa, ale cała rzeczywistość, która przemawiała jego własnym głosem – wręcz stała się nim. Za nic nie był w stanie się temu oprzeć, wciągany niczym gwiezdny pył w samo serce czarnej dziury.

I już wiedział, co stało wtedy przed namiotem.


* * *


Gdy tylko się ocknął, miał wrażenie, że leżał pod pierzyną w swojej ukochanej samotni w krasnojarskiej tajdze – a gdy tylko otworzy oczy, z pewnością powita go portret Jerzego Kukuczki, który jak zwykle w złośliwy sposób odklejał się od sufitu, dyndając na trzech niesfornych tasiemkach.

– Jebany klej – wyszeptał i w tym samym momencie przeszyło go arktyczne zimno. Powoli zaczął sobie uświadamiać, co właśnie się wydarzyło – aż w końcu z przerażeniem uniósł powieki. Niestety, nie zobaczył Kukuczki, ale ogromny, zwisający z sufitu dźwig osadzony na grubych łańcuchach. Nagle ból głowy uderzył w niego jak rozgrzany do czerwoności młot, niemalże wgniatając w lodowatą, skrzypiącą na wietrze podłogę. Wszystko zaczęło się kołysać.

Niczego nie wiedział ani nie pamiętał. Gdzie był? Co to za łańcuchy?!

Ile czasu minęło?

Miał na ręku zegarek, ale próba odczytania wskazówek skończyła się falą katorżniczych wręcz spazmów pod skorupą czaszki. Czuł się jak przykuty do podwieszonej klatki. Może tak właśnie było? Nie mógł się ruszyć. I co najgorsze, doskonale słyszał ten charakterystyczny skrzekot stalowych ogniw, które tarły o siebie w iście morderczej kakofonii.

Jak we śnie.

Dopiero po chwili jego zmysły wróciły, choć w totalnie poćwiartowanej postaci. Pamiętał... Strefę 0? A potem szczelinę, która prowadziła do „wrót GAMMA" i... jakby charczący lament?

Masę bluźnierczych mantr, które dobiegały z kamiennych ścian po obu stronach wyłomu. Wołali coś, przytłumieni, jakby żywcem wmurowani w skałę. Tylko co?

Nie pamiętał. Nic nie pamiętał. To wszystko nie miało sensu. Wiedział tylko jedno – musi stąd spadać, nim będzie za późno. Zimne tchnienie dobiegające ze spodu po raz kolejny mu o tym przypomniało, toteż – zaciskając wszystkie mięśnie – bezzwłocznie spróbował wstać.

– Przyjdź – wyszeptał, nieudolnie łapiąc się metalowych prętów, które go otaczały. Choć ból głowy wciąż nieubłaganie iskrzył w jego porażonych zwojach mózgowych, to w końcu zdołał uświadomić sobie, że znajdował się we... wnętrzu klatki?!

Nie. To była winda.

Aż przetarł oczy ze zdumienia, wodząc wokół światłem z latarki.

I rzeczywiście – okazało się, że stał właśnie w samym środku czegoś, co robiło za potężną windę towarową o kratowanej konstrukcji z hartowanej stali, którą podtrzymywał mamuci zwój grubego łańcucha – czyli przybity do sklepienia dźwig, który już wcześniej zdołał wypatrzeć. Wszędzie wokół walał się istny śmietnik różnorakich gwoździ, pustych skrzyń i drewnianych palet, które zdążyły już dawno rozłożyć się niczym porzucona na jezdni padlina. Robert przystanął z nogi na nogę i wtedy okazało się, że winda zakołysała się złowrogo, tak, jakby zaraz miała runąć – prosto w dół tego nieznanego szybu. Skrzeczący dźwięk starego łańcucha nie ustępował – od stu lat niestrudzenie trzymał tę pomyloną konstrukcję w powietrzu.

Skąd ja się tu wziąłem...?

Przetarł skronie, czując, że wariuje.

W końcu, zachowawszy tyle ostrożności, ile tylko zdołał, przemieścił się w stronę wyjścia – a następnie zrobił krok i nareszcie poczuł stabilny, kamienny grunt pod nogami. Odetchnął z ulgą. Strużka zimnego potu gwałtownie spłynęła mu po czole.

Było to wnętrze jakiejś groty – raczej niedużej, choć o nienaturalnie płaskich ścianach wokół, podtrzymywanych przez misterną pajęczynę zardzewiałych prętów. Część z nich zdążyła się już dawno ukruszyć, gnijąc na ziemi niczym bezkształtna masa zbutwiałych kości.

Traper spojrzał także w dół – tam, gdzie miała prowadzić winda... i nie zobaczył końca. No cóż, mógł się tego spodziewać. Szkaradna, wydrążona pępowina ginęła w ziemskich czeluściach tak głęboko, że światło już tam po prostu nie docierało. Aż zakręciło mu się w głowie. I od razu przypomniała mu się Głębia Lewiatana.

O, nie...

Na samą myśl o tym przeszło po nim całe mrowie ciarek – tak, jakby coś eterycznego właśnie musnęło go w plecy. Nie chciał już tu dłużej być. Niepokój narastał z każdą sekundą – aż nagle zrobiło mu się niedobrze. Nie ma co, od razu zaczął szukać wyjścia – i dzięki Bogu, dostrzegł niewielki panel kontrolny windy, z którego uchodziła gruba wiązka kabli, wiodąc gdzieś w jaskiniowe czeluści. Była to – jak się domyślał – jedyna droga ucieczki z tego miejsca.

Jakaś mroczna, jakby obca myśl podpowiadała mu, że już nigdy stąd nie wyjdzie.

Ostrożnym krokiem wstąpił do tunelu, którego to grunt wyłożony był piekielnie trzeszczącymi płytami z przeżartej stali. Każdy, nawet najbardziej subtelny krok rozbrzmiewał niskim, chrypliwym hałasem na praktycznie całej długości korytarza – i niestety, nie dało się z tym nic zrobić. Kable z kolei szły górą, wijąc się jak obwisłe gniazdo czerwi pomiędzy rzędami starych prętów, które to wciąż jeszcze – ostatkiem sił – podtrzymywały napierające na Trapera, lite ściany masywu.

Zaraz. To miejsce... On jakby już tu był. Coś mu świtało...

„S-s-sicut supra... ita infra". – Zdawało mu się, że po raz kolejny słyszy te oschłe, przepełnione trupim jadem zawodzenia, które w swojej niepojętej, niezrozumiałej istocie jakby dobiegały z... samego wnętrza ściany? – „Sicut extra... ita... infra...".

Tak, słyszał je wtedy – w momencie, gdy po raz pierwszy przemierzał ten tunel, choć w ogóle tego nie pamiętał. Tak, jakby ktoś odebrał mu cząstkę wspomnień z ostatnich kilku minut, albo godzin... albo dni. Jak to w ogóle możliwe?!

Echo postrzępionych wspomnień...

Jego mózg zaczął się gotować.

Był już na skraju szaleństwa – mentalnej dekonstrukcji, która trawiła go od środka.

Aż nagle zimny oddech z drugiego końca tunelu przeszył jego spocone łachy. Gdzieś tam w dali rozbrzmiewał szelest wodospadu... i te zdeformowane jęki podziemnego wiatru, które odbijały się echem po rozwartej skorupie ziemskiej.

Może to tylko wiatr? Może mi się tylko zdawało...?

Nie mając innego wyjścia, sunął dalej. Wreszcie ściany ustąpiły i jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy jego oczy spostrzegły wystrzępione sylwetki ów metalowych hangarów Strefy 0, które piętrzyły się na tle absolutnej pustki. Wrócił do punktu wyjścia. A to by oznaczało, że...

O, zgrozo...

Przełknął ślinę i odwrócił się.

Zobaczył ropiejącą szczelinę. Tę samą, która objawiła mu się nim zatracił kontakt z rzeczywistością. I dopiero wtedy przypomniał sobie ten... mroczny byt, który stał wówczas na samym końcu tej niepojętej głębi.

Ja pierdole. – Jego ręce zaczęły się trząść, a gęsta wydzielina natychmiast wystrzeliła mu z żołądka, zmuszając do bolesnego upadku.

„Wrota GAMMA"... Właśnie tam, na samym dole. – Oczami wyobraźni poszybował w dół monstrualnego szybu, który nie tak dawno widział na własne oczy. Był tak głęboki, że nawet nie był sobie w stanie tego pojąć.

Ta winda prowadziła do piekła.

Czuł to. Pod nimi było już tylko piekło.

„Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie" – dopowiedział, jednak już po chwili uzmysłowił sobie, że przecież już mógł przejść przez te wrota... Wtedy, gdy stracił przytomność. A teraz... kto wie, gdzie był?

Co to za świat?

Nie sposób wyrazić szaleńczej grozy, która właśnie przetoczyła się przez jego bezradne ciało. Świadomość tej okropności dosłownie zmiażdżyła mu gardło. Był tu obcy – otoczony masą na wpół ożywionych, ociekających śmiercią ruin, których grobowy rozkład wgryzał się w niego z każdą kolejną chwilą. Czuł, że to miejsce go po prostu pożerało – wypaczało i przemieniało. Tak, jak rozdarty kokon, z którego zaraz wylęgnie się coś strasznego. „Transmutacja jaśni" – przypomniał sobie, gdy paniczny lęk osiągnął swoje apogeum.

Musiał stąd uciekać.

Zanim on nie powróci.

Ruszył, choć nawet nie wiedział, gdzie konkretnie. Byleby tylko się nie zatrzymywać – tego już się zdołał nauczyć, krocząc przez ściśnięte trzewia tej zamarłej placówki, która patrzyła się na niego.

Nagle jednak stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Wśród całej masy tego odrealnionego, posępnego rumowiska wypatrzył coś, co w mgnieniu oka zmroziło wszystkie jego kończyny, aż o mało się nie wywrócił.

Nie mógł w to uwierzyć. Zdawało mu się to dziwnie odległe, a jednocześnie na wpół realne. Jak we śnie.

„CENTRUM BADAWCZO-OBSERWACYJNE – LUKRYT, PROTOGENEZA, PSYCHOMORFIZM" – głosił tajemniczy napis widniejący na przodzie jednego z tych mniej zdewastowanych hangarów. Jakim cudem Traper przegapił to wcześniej...?!

Tam musiały być wszystkie odpowiedzi.

Wszystko, do cholery, stanie się jasne.

Maniakalna wręcz ciekawość natychmiast zaczęła toczyć bój z ostatnimi pokładami zdrowego rozsądku, którego resztki jeszcze się w nim jakoś uchowały. Zaryzykować? Wejść, tam, czy nie?

W końcu musi się gdzieś schować.

Ciemności za progiem spoglądały na niego pytająco – tak, jakby próbowały... przyciągnąć go do siebie w jakiś niemożliwy to wytłumaczenia, choć bez wątpienia autentyczny sposób. Sięgały po niego.

Poza tym żadnych podejrzanych dźwięków ani kształtów. Czysto.

Sprawa była oczywista.

Instynktownie obejrzał się za plecy – tak na wszelki wypadek – a następnie podążył za szarpiącym go impulsem, przeciskając się przez ciężkie, ledwo uchylone drzwi. Zaraz po tym niemalże usłyszał, jak się za nim zatrzaskują, mimo że... nic takiego się nie wydarzyło.

Powitała go pustka. Czarna i głęboka niczym zapieczętowana krypta, do której już nikt nigdy nie miał wchodzić. Miejsce to spało. Przez moment Traper aż się zawahał, przeszyty zimnym dreszczem niewypowiedzianej grozy – w końcu zmarłych nie pyta się o sekrety, które wzięli ze sobą do grobu. Szybko jednak odrzucił od siebie tę dziwaczną myśl, czując, że przecież był już tak blisko odpowiedzi... Bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Jakże mógłby teraz zrezygnować? I dokąd by poszedł? Tutaj, w środku był względnie bezpieczny... ukryty przed wszystkim tym, co grasowało między alejkami.

A przynajmniej taką miał złudną nadzieję.

Jak się okazało, znalazł się w środku jakiegoś laboratorium – sali badawczej, czy coś takiego, którą po brzegi wypełniała misterna, niemalże karykaturalna aparatura o nieznanym przeznaczeniu. Snop światła latarki powoli wodził po zakurzonym, chemicznym sprzęcie, rzędach zamkniętych fiolek i dziwacznych machin, z których to wypełzały całe zwoje karbowanych rur, biegnących bezpośrednio do zaczernionych kadzi w dalszej części pomieszczenia. Kadzie te były ogromne. Cokolwiek w nich trzymali – jak się okazało, gdy Robert się do nich zbliżył – już dawno zgniło albo wyparowało, zostawiając po sobie tylko obskurną, błotnistą masę.

Hmmm... Gdzieś tu muszą być jakieś notatki... Cokolwiek. – pomyślał, licząc na choćby niewielki łut szczęścia.

Aż nagle jedna z kadzi zabłysła niczym wschodzące słońce.

Robert o mało nie potknął się o rurę, próbując odruchowo zasłonić się przed rażącym po oczach, niespodziewanym blaskiem. Zaraz coś na niego wyskoczy. Serce zaczęło walić jak mosiężny dzwon. Aż nagle pojął, co właśnie widzi... no tak, to znowu ona. Ta mdła, jakże charakterystyczna łuna, której widok za każdym razem przyprawiał go o najpodlejsze doznania. Rzeczywiście, bo co innego mogło być w tych kadziach, w centrum badań nad lukrytem...?

Światło dobiegało z samego środka kadzi – i pulsowało jak żywe, migocząc w niebywale rytmiczny sposób. W absolutnej ciszy, tak cholernie niepasującej do całego zajścia... A potem ze zgrozą dostrzegł, że całe pomieszczenie pokryte było tym szajsem, mrugając jak rozgwieżdżone niebo. Lukryt „rósł" dosłownie wszędzie – niczym grzybiasta narośl – wijąc swoje zrogowaciałe, utkane z węgla wypustki po ścianach, podłodze i suficie. Malutkie kryształki zapalały się i gasły w histeryczny sposób – tak bardzo nienaturalny, że aż obrzydliwy.

Robert, gdy tylko się opamiętał, migiem nadstawił ucha ze strachu, że przypadkiem obudził jakieś powykręcane monstrum – tak samo, jak wtedy, na piętrze McFaddena.

Nic. Cisza.

Jedynie złowrogi przeciąg, który gwizdał przez nieszczelną powłokę blachy.

Tamta bestia też znikła, nie wydając żadnych odgłosów.

W końcu, po niecałej minucie rozbłyski ustały – bez wyraźnego powodu, tak po prostu, zamieniając się w lekki, jednostajny żar. Robert do co chwile oglądał się za siebie, upewniając się, czy na pewno jest tu sam.

To jest popierdolone. Uważaj, tylko byś tego nie dotknął – przestrzegł sam siebie, przywodząc na myśl swoją latynoską towarzyszkę, która zapewne była już martwa.

On tak nie skończy.

Nie dopiął jeszcze swego.

Szerokim łukiem ominął jarzące się konstelacje lukrytu, kierując kroki w stronę umieszczonych na boku drzwi, które musiały prowadzić do dalszej części hangaru – do „protogenezy", jak sugerowała tabliczka. Powoli złapał za klamkę, pchnął i jego oczom ukazało się kolejne laboratorium – tym razem jednak...

Zmarszczył brwi.

Czekaj. Czy to...

Na samym środku, w przeszklonej gablocie górował naprawdę spory kawał zabezpieczonego głazu – bez wątpienia celowo tam umieszczonego przez naukowców. Nie wyglądał jednak tak samo, jak tutejsza pokrywa skalna, czy przypadkowe szczątki sklepienia... Jego wyraźnie gładka, wapienna powierzchnia subtelnie połyskiwała w blasku jaśniejącego nieopodal lukrytu – z perspektywy Roberta wyglądał bardziej jak eksponat muzealny, cenny zabytek z jakiejś prestiżowej wystawy geologicznej, aniżeli obiekt badań. Gdy się jednak do niego zbliżył, dostrzegł coś jeszcze. Coś było jakby na nim... narysowane? Wyciosane?

Nachylił się, kierując na jego powierzchnię całe światło latarki.

To... drzewo?

Skamielina. Wyryty na powierzchni, naturalny wizerunek czegoś, co ewidentnie przypominało drzewiasty odcisk, z wyraźnie zarysowaną strukturą kory i częściowo także gałęzi. Traper kompletnie się tego nie spodziewał... Prawdziwy odcisk rzeczywistości sprzed tysięcy, czy może raczej milionów lat zachowany na kawałku wapienia, znalezionego zapewne gdzieś na tej wyspie. Niestety, Robert nigdy nie był dobry z biologii – ani tym bardziej z archeologii, choć to prawda, że za dzieciaka bardzo lubił dinozaury. Na tym jednak cała jego wiedza się kończyła, toteż mimo najszczerszych chęci nawet nie próbował nawet nazwać tego, co widzi. Bardziej jednak zastanawiało go... dlaczego?

Czemu ta skamielina jest aż tak ważna? Jaki ma związek z... tym wszystkim?

Zaintrygowany, zaczął się rozglądać za jakąś inskrypcją – czymś, co można znaleźć w absolutnie każdym muzeum obok wystawionego w ten sposób eksponatu. I na szczęście intuicja go nie zawiodła – rękawem przetarł kurz z nieco już wyblakłej tabliczki.

„Obiekt 034, ok. 300 milionów lat temu".

Czyli... to naprawdę były czasy dinozaurów, tak? O co tu biega? – głowił się, aż w końcu mimochodem obejrzał się w obok, na pokrytą egzotycznymi rysunkami ścianę i zobaczył... właściwie nawet nie wiedział, co.

– „Lepidodendron królewski" – przeczytał nazwę, łamiąc sobie język przynajmniej dwukrotnie. – „Struktura poduszek liściowych z zauważalną nitką sieci neuronowych" – wyrecytował, choć dla niego absolutnie nic nie było tu „zauważalne". Za cholerę tego nie czaił. Szybko więc się poddał, marszcząc czoło w niewysłowionej frustracji.

Eh, szkoda, że cię tu nie ma, Sofía. – Westchnął, rzucając jeszcze jedno spojrzenie na wizerunek wymarłej od milionów lat rośliny. – Ty byłaś dobra w te klocki...

Nie mając wyboru, ruszył dalej, mijając rząd ogromnych, a jednocześnie maniacko wręcz skomplikowanych wykresów, które przedstawiały chyba coś w rodzaju sieci – podobną zresztą do tych, które Robert pamiętał jeszcze z czasów szkolnych, z tych nieszczęsnych zajęć informatyki, gdy bez skutku próbowano mu wbić do głowy podstawy działania internetu. Teraz było tak samo – im dłużej próbował pojąć te zawiłe schematy i wykresy, tym bardziej czuł się jak uczeń zostawiony na pastwę pustej kartki sprawdzianu, na której już nic więcej się nie pojawi. „Hipotetyczna rekonstrukcja siatki neurokomunikacyjnej" – głosił drukowany nagłówek tuż nad wykresem. Gdzieś dalej, w niestety zatartym już fragmencie tablicy, zauważył słowo „psychomorfizm", które zdawało mu się, że gdzieś już wcześniej słyszał, w jakimś dokumencie.

Pomieszczenie kończyło się kolejnymi drzwiami, które tym razem wyłamane były z zawiasów, leżąc bezwładnie na ziemi. Nie ma co czekać. „Studium biosfery i badań nad osobnikami homo caeruleus" – informowała wyblakła tabliczka tuż nad futryną, za którą rozpościerał się ponury widok na kolejną salę badawczą, pełną nieznanemu mu oporządzenia, kadzi i...

Nagle coś rąbnęło o dach.

Metaliczne echo rozniosło się po całym budynku niczym fala tsunami. Podłoga drżała. Jakieś szkło pękło w sali obok.

W tej chwili Robert myślał, że dostanie zawału.

Coś tam było. I chodziło po dachu. Tak, jak to gówno za barem, czy leśna bestia. Przyszli po niego. Za to, że rozgrzebał historię – rzeczy, które trzeba było spalić.

Kurwa, może to tylko okruchy sklepienia... – wmawiał sobie, ale wyobraźnia podsuwała mu tylko najgorsze sceny. Nie panował nad tym. Niemalże widział, jak z szybu pod windą wynurzyła się tamta kopytna poczwara. To było tak kurewsko realne.

Sofía też widziała różne rzeczy, które okazywały się prawdą.

Rzucił szaleńcze spojrzenie w stronę wybitych okien, jakże ogromnych, które odsłaniały go na wszystko, cokolwiek tylko tu zmierzało – był tu jak na wyciągnięcie ręki. Nawet nie wiedział jak, ale był teraz w jakiejś norze pod biurkiem i co najgorsze, nie pamiętał, kiedy się tam wgramolił. Tak, jakby zrobił do poza własną świadomością.

Ledwo oddychał, czując coraz bardziej narastający ścisk pod klatką piersiową.

Nie było następnego stuknięcia. Chyba.

Echo powoli zamierającego uderzenia szumiało mu w uszach na długo po tym, jak prawdziwy dźwięk ustał na dobre. Ogarnęła go bezwzględna cisza, zakłócana jedynie potwornym kołataniem serca. I nie wiedział już, co było gorsze. Wolałby mieć pewność – jakąkolwiek, do kurwy nędzy – że na dachu coś faktycznie siedzi. Ale ta cisza... ta kurewsko głęboka cisza, martwy bezgłos pełen najbardziej sadystycznej niepewności, jaką tylko da się wyobrazić... tego było już za dużo.

Już więcej tego nie wytrzyma. Czuł, jak serce powoli przestaje mu pracować. Dusił się. Wszystko jakby poczerniało. Nie wiedział, co się dzieje.

Lukryt zajaśniał.


* * *


Świadomość wracała do niego stopniowo, bardzo powoli, gdy – cały zesztywniały ­– leżał na zimnej, zakurzonej podłodze, a siarczysta woń rdzy wchodziła mu w zatoki. Pamiętał jedynie ostry ścisk w okolicach mostka – tak potworny i nieugięty, jakby miał zaraz wystrzelić w powietrze, rozrywając mu piersi. Jeszcze nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczył. I co gorsza, serce nie przestawało walić, mimo że przecież nie czuł już wcale stresu – a wręcz przeciwnie... jakby błogość.

I ból. Przenikliwy skurcz obolałych mięśni, które wrzały jak wyrywane na żywym ogniu.

Jeszcze jednak taka akcja, a padnie na zawał.

Przez chwile wystraszył się, że znowu ów niewysłowiona siła przeniosła go w jakieś upiorne miejsce, tak samo, jak wcześniej – teraz jednak, jak się okazało, wciąż był w centrum badawczym lukrytu. I chyba bezpieczny. Względnie. Wcale. U progu wyrwanych z zawiasów drzwi, za którymi chory umysł żądnych zakazanej wiedzy kolonistów badał coś, co nazwano „homo caeruleus". Nieznana linia rozwoju ludzkości. Mistyczny, wskrzeszony gatunek. Atlantyda. Zaginione plemię Izraela. Chuj jeden wie, co.

Bolała go głowa.

Wjechałeś terenówką na wyspę, która jest w całości otoczona morzem ­– pomyślał, trzepiąc głową w nerwowym tiku. – Zobaczyłeś żyłę niebieskiego, świecącego się węgla, strzeżonego przez równie pojebane bestie i tubylców, gotowych złożyć w ofierze wszystkich, którzy staną im na drodze. A teraz jesteś w wielkiej wyrwie bez dna, gdzie tajniacy z nieistniejącego państwa badali skamieniałe drzewa... i jeszcze się dziwisz, że właśnie znalazłeś nowy gatunek człowieka?

Naprawdę, Rob? To jest jedyna rzecz, która cię w tym wszystkim zastanawia?

A teraz połącz te wszystkie kropki, panie detektywie.

No właśnie... musi to rozgryźć, choć nie miał pojęcia, jak. Ale wiedział jedno – zrobi to, nawet jeśli miałby się zesrać.

Choć nie było to łatwe, podniósł się o własnych siłach – a przynajmniej tak mu się zdawało, gdy łapiąc się za serce, walczył o utrzymanie równowagi. Siekło go straszliwie. Czuł się jak na kacu. I co najgorsze, nie mógł przecież wiedzieć, czy zagrożenie minęło... Może to coś, co walnęło w sufit, dalej gdzieś tam siedzi i nasłuchuje. Cholera, nie wiedział tego. Serce znowu zaczęło go kłuć, a mroczki przebiegły przed oczami. W końcu te gówna miały serio dobry słuch... od leśnego mamuta, po to coś, co rozwaliło im windę.

I stało obok nich nieruchomo. Bez żadnego głosu. Jak jebana kukła.

...Streszczaj się.

Ostrożnie postawił krok na rozłupanych drzwiach, modląc się, by nie zatrzeszczały. I oto jest – kolejna aleja we wnętrzu zapomnianego hangaru. Ciągnęła się daleko naprzód – być może i gdzieś dalej, aniżeli obręb samego hangaru – ginąc w smolistej aurze niepamięci, ze wszystkim tym, co w sobie ukrywała.

To było coś innego, niż wcześniej. W dziwnej, niespójnej mieszance terroru i ekscytacji Robert przyglądał się temu, co najwidoczniej nie zachowało się w poprzednich częściach laboratorium. Zaszklone, podświetlone jedynie obcą luminescencją lukrytu kształty, bryły i skamieliny, których nie potrafił rozpoznać i właściwie niczego mu nie przypominały. Z reguły. I było tego naprawdę mnóstwo... W jednej z „gablot" dostrzegł wypchane, czy raczej zmumifikowane dżdżownice, jakby larwy i niemal od razu przypomniał sobie swoją pierwszą nieprzygodę na wyspie, gdy wraz z dziewczynami stracił większość zapasów.

Gdzieś dalej, w pustej, pękniętej kadzi zauważył gigantyczny, zapadnięty szkielet rybny. To była istota z innego świata. Wyłamane żebra, ości, ostre kły i zęby, jakby... palce? Zdeformowana... miednica? Częściowo porośnięta lukrytem, który wdarł się jakoś do środka nie tak dawno temu, lśniąc faliście na skrzywionej linii kręgosłupa.

Rozszarpana świnia w dokach – przypomniał sobie nagle i aż się wzdrygnął na myśl, co mogło pływać razem z nimi, tuż pod z jakiegoś powodu nietonącym jachtem „AUS Princess Royal". Serce znów go zabolało.

Owszem, nie był ekspertem z biologii, ale wszystkie te formy życia... coś tu było ewidentnie nie tak. Wydawały się jakieś... błędne. Jakby poczęte na siłę.

Wypaczone.

To nie był spójny ekosystem z innego wymiaru, jak mu się zdawało. To w ogóle nie był ekosystem. To nie były zwierzęta.

Szedł dalej, wzdłuż makabrycznej galerii, ze zgrozą wodząc oczami po zrośniętych stawach i rozkraczonych żuchwach, po tych nieznanych degeneracjach biologii, które powoli pożerał lukryt. Niektóre z nich, gdy tylko się do nich zbliżał, zdawały się... wibrować? Szeptać coś. Tak samo, jak ściany w tamtej szczelinie. Ich puste oczodoły świeciły, a naciągnięta, zmumifikowana tkanka skórna błyszczała od spodu, prześwitując złowieszczo. Istoty te zdawały się martwe, ale tutaj śmierć nie była jednoznaczna. W każdej chwili mogły ożyć.

Zresztą, niektóre kadzie były rozbite. Od środka.

Wreszcie jednak, gdy Robert zbliżył się do samego końca upiornej wystawy, jego oczy ujrzały pogrążony w pulsującym półmroku kształt, który był mu... bardzo dobrze znany.

Czytelna, dwunożna figura, pozycja wyprostowana, ponad dwa metry wzrostu. To był człowiek.

Zamknięty w szczelnym, oszklonym cylindrze, w którym być może kiedyś znajdowała się jakaś ciecz, albo substancja konserwująca. Ten tu – młody mężczyzna – tylko w niewielkim stopniu uległ mumifikacji; jego wysuszone, miejscami pomarszczone ciało wyglądało jak nieudolna imitacja życia – jak martwy, wypchany motyl z dumnie wypiętymi skrzydłami, który już nigdy nie wzniesie się w powietrze, bo jego wnętrzności chirurgicznie usunięto. Albo i nie... bo powietrze wokół cylindra zdawało się drżeć.

Przez moment Traper miał wrażenie, że zaraz ów człowiek otworzy oczy, by spojrzeć na niego pustym wzrokiem z innego świata.

Aż nagle, niemal w jednej chwili uświadomił sobie, że ta specyficzna budowa – dziwacznie blada i jakby nader atletyczna – nie była dla niego nowością. Tak, jakby widział ją... już wcześniej?

No tak. Jakże mógł o tym nie pomyśleć od razu?!

Oczami wyobraźni sięgnął do momentu, gdy na szczycie upiornego płaskowyżu, tuż pod smaganą piorunami wieżą transmisyjną, został zaatakowany przez olbrzyma. To byli oni. Tubylcy. Kaas'kel.

„Zwróciłem się o pomoc do Ślepych Bogów, którzy przemawiali do najwyższych kapłanów Kaas'kel i nauczyli ich rytuałów ze swojego odległego świata" – przypomniał sobie nagle, niemalże czując na swoich plecach wzrok zdeformowanych monstrów, które czekały w uśpieniu tuż za jego plecami. – „Złożyłem Diego, July i Sabakę w ofierze na szczycie wieży, by oddalić terror z głębin ziemi".

Aż wzdrygnął, przeszyty bolesnym impulsem wzdłuż kręgosłupa. Homo caeruleus. Ślepi Bogowie, którzy uratowali wyspę, a potem pomarli.

Właśniewtedy – przypadkiem – odnalazł zakurzoną aparaturę, która piętrzyła się z samegotyłu, tuż za mumią. Siermiężne maszyny toczyły grube kable – niczym tętnice sztucznegoorganizmu – prosto do kadzi z ciałem. Był tam też oprawiony w przegniłą skórędzienniczek, który Robert wziął natychmiast w swoje trzęsące się z wrażeniaręce. W końcu konkrety. Może coś zrozumie. Cokolwiek

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top