Rozdział 28

Krok po kroku – prosto w szpony rozdartej ciemności.

Pancerna śluza Strefy 0 pozostała za nimi w tyle, stercząc wśród zwartego mroku niczym słup graniczny pomiędzy ostatnim bastionem świata żywych a nieznanym terrorem. Sam przedsionek piekieł. Wyglądała, jakby miała się zaraz zatrzasnąć...

– Miejmy to za sobą – powtórzył, gapiąc się w głębię rozpostartej przed nim, uśpionej tajemnicy. Miał złudną nadzieję, że tylko tam wejdą, wezmą ten cholerny klucz i jak najszybciej wrócą... Ależ to było naiwne. W głębi serca wiedział, że ta bezimienna siła nigdy ich nie puści. W końcu im dłużej wpatrywał się przed siebie – w ten absolutny bezmiar martwego szaleństwa – tym coraz bardziej zdawało mu się, jakby gdzieś tam w dalekiej głębi rozbrzmiewał głuchy, być może na wpół umarły szept, który nieustannie wołał jego imię.

...A może mu się tylko zdawało.

Szybko więc przełknął ślinę, zacisnął zęby i złapał mokrą od zimnego potu rękę Sofii. Nie było bowiem czasu do stracenia, a każda sekunda zwłoki mogła skończyć się najgorszym możliwym scenariuszem. Strefa 0 czekała. Postąpił krok naprzód.

Droga, która rozciągała się teraz przed nimi, nie przypominała już tego, z czym dotąd obcowali. Wiodła na wprost, przez zabezpieczoną żelaznym szkieletem jaskinię, która niczym cyklopia gardziel zmierzała gdzieś w zapomnianą czeluść przed nimi. Twarde, ropiejące wilgocią ściany po obu stronach zdawały napierać na bezradną dwójkę intruzów z siłą całego masywu, który dumnie piętrzył się tuż nad ich głowami. Ten ucisk... Czuli to doskonale, choć nie sposób było tego wytłumaczyć. Co gorsza, każdy odgłos, nawet ten najdrobniejszy odpowiadał zimnym tchnieniem gdzieś z dalekiej głębi.

Byli tu jak na widelcu.

Nie sposób powiedzieć, jak długo tak maszerowali, modląc się o rychły koniec tego psychodelicznego transu – czas się tutaj rozpływał, jakby zduszony presją litej skały. Co gorsza, Robert ostatecznie stracił rachubę, gdy nagle dostrzegł coś, co dosłownie odebrało mu resztki spokoju.

Początkowo nie zwracał na to uwagi – myślał, że może mu się to po prostu zdawało... lecz dopiero teraz dotarło to do niego w pełni. W mgnieniu oka zacisnął rękę Sofii, zatrzymując ją w gwałtownym szarpnięciu.

Czy to są... ślady?!

Patrzył na zasklepioną warstwę podłego kurzu, który piętrzył się na odlanej z betonu podłodze... i na świeży, wyraźnie odcinający się trop na jego powierzchni.

Poczuł, jak błyskawicznie owładnęła go paraliżująca furia tysięcy nowych lęków, obaw i chorych imaginacji, które wypaliły pod jego czaszką, niemalże zwalając go z nóg. Drętwe z przerażenia oczy wbite były w coś, czego nie potrafił nawet pojąć – i nawet nie chciał, zważywszy na to, czego do tej pory już doświadczył. Jakiż to był wielki błąd, że tu zeszli...?!

Ten ich kształt... Jakby zwierzęcy, ale ludzki... Tysiące zastępów z innego świata, wszędzie, nawet na ścianach... Byli tu, niedawno. Podróżowali całymi hordami.

Stąd przychodzili.

Pełen strachu, zwrócił się raz jeszcze w stronę tej świdrującej pustki – prosto w miejsce, z którego one przychodziły. Choć bardzo tego nie chciał, to zaczął nasłuchiwać. Wiedział bowiem, że tu są. Niemalże widział ich oczami spaczonej obłędem wyobraźni. Mimo to jedyną rzeczą, którą w rzeczywistości odnotowały jego uszy, to własny oddech i chorobliwie wręcz bijące serce.

I coś jeszcze.

Uświadomił to sobie dopiero po pewnej dłuższej chwili jakby... cichy szelest. Złowrogi szum albo sapanie, które toczyło się po ścianach zwyrodniałym echem całych zastępów jęczących bytów... Prosto z tych wszystkich szczelin i rozpadlin, które dziko haratały całą bazę.

A więc jednak postradał rozum. Te szepty były realne.

Nagle zobaczył, jak zlepione włosy Sofii zaczęły unosić się w powietrzu przy mroźnym powiewie wiatru znikąd. I wiedział już, że muszą NATYCHMIAST ruszyć dalej. Złapał ją rękę i nie bacząc na hałas, zaczął galopować przed siebie.

Nie wiedzieć kiedy, ale w pewnym momencie po raz kolejny usłyszał ten szatański szum. Teraz, o zgrozo, o wiele wyraźniej. Był jak smoczy oddech przedzierający się przez górskie rozstępy – jak groteskowy szelest wiatru sunącego przez syberyjską tajgę, pośród skrytego gdzieś w głębi postukiwania malutkich, srebrzystych ogniw... Odgłosy te doprowadzały go do szaleństwa. Aż reszcie tunel dobiegł końca i Traper stanął tuż przed źródłem tego hałasu.

Sceneria, która właśnie się przed nim rozpostarła, doprowadziła go do bezwarunkowego paraliżu.

Aż zaczął wątpić, czy to, co tu właśnie widzi, jest jeszcze jakkolwiek realne, czy może raczej doświadczył totalnego załamania, albo ataku schizofrenii, która przez tak długi pobyt w tym grobowcu zdążyła wgryźć się w jego mózg.

Tunel bowiem kończył się na samym środku czegoś, co było gigantycznym, podziemnym wąwozem. Tak wielkim, że nie sposób było to nawet pojąć.

Lita, potworna sznyta brutalnie rozwarstwiała ziemskie czeluści na pół, formując prawdziwie monumentalny kanion. Jego ogrom dosłownie wbijał w ziemię – miażdżył twardą fasadą postrzępionych skał, które bez umiaru ciągnęły się w nieznane. Tak daleko i głęboko, że żadne światło nie byłoby w stanie rozświetlić go w całości.

Zabłąkany, sztormowy wicher masowo prześlizgiwał się przez niewidzialne szpary i zaułki, hulając po rozdartych czeluściach niczym cały legion zabłąkanych upiorów, które tylko czekały, by ktoś zakradł się w te zapomniane głębiny. Mrożące krew w żyłach powiewy były tak dosadne, że potrafiły nawet zahuśtać wielkim, stalowym mostem, który to – podwieszany na grubych linach – łączył oba zbocza tej przeogromnej jaskini. Wylot z tunelu prowadził właśnie na ten most, ciągnąc się tuż nad bezdenną czeluścią aż do wydrążonych po drugiej stronie zabudowań – bez wątpienia tej właściwej części kompleksu. Srogie, metalowe „domki" prężnie wznosiły się na czymś, co można przyrównać do ogromnej półki skalnej i wyglądały jak stare, posępne zamczysko, tudzież strasząca z oddali ruina klasztoru o drakońskiej klauzurze. Cokolwiek tam było... Aż strach pomyśleć, co skłoniło kolonistów do wzniesienia tak abstrakcyjnych konstrukcji głęboko pod ziemią. Pewnym było jednak to, że wszelkie odpowiedzi były już blisko, bo zaraz na drugim końcu tego skrzypiącego na wietrze, posępnego mostu.

Gdy Robert instynktownie skierował światło latarki w głąb ponurych przepaści, zobaczył coś jeszcze – to, co powodowało ten demoniczny szelest, który jeszcze nie tak dawno przyprawił go o zawał. Okazało się bowiem, że nie tak daleko stąd, w czarnych odmętach rowu mieścił się wodospad, który to masowo wypluwał z siebie całe hektolitry krystalicznie czystej wody. Co jednak było w tym najstraszniejsze, ów wodospad zdawał się bezgłośnie znikać gdzieś w czarnej jak zmora przepaści... tak, jakby dno w ogóle nie istniało. Czy to możliwe? Jak głęboki musiał to być ten wąwóz...?

To przekraczało jego pojmowanie. Aż poczuł, jak zakręciło mu się w głowie. Oboje bez słowa wpatrywali się w ten kruczoczarny bezkres, który w swym hipnotyzującym wręcz spojrzeniu zdawał się wyciągać do nich swoje cieniste pnącza. Sięgał po nich z samego piekła.

– Głębia Lewiatana... – wyszeptała w końcu Sofia, czując na sobie obezwładniające spojrzenie czegoś, co było tuż pod nią. Ani myślała puścić się barierki.

– Chodź – polecił cichym, łamiącym się głosem. To nie było dobre miejsce na „podziwianie" widoków... Szczególnie że właśnie gdzieś tutaj lęgły się te nieludzkie okropieństwa, których ślady zmierzały prosto w stronę zabudowań – a może stamtąd właśnie wychodziły, bowiem nie dało się jasno stwierdzić, która strona tego obrzydlistwa mogła być przodem.

Most, mimo wiekowej konstrukcji, wyglądał na dosyć solidny, dzielnie trzymając się na grubych nitach i wiązaniach. Niestety, nieustający koncert złowrogich skrzypów przy wtórze wibracji sprawił, że wyobraźnia działała aż zanadto... Nie było jednak odwrotu. Zapierając się więc w sobie, Robert postawił pierwszy krok na tej dziwacznej strukturze. Jak na razie szło całkiem dobrze... Postąpił więc dalej, tuż nad niemą rozpadliną, przy wtórze szaleńczego wichru i zdeformowanych zawodzeń.

Z każdym krokiem było coraz gorzej.

...Coś tu było nie tak.

Czuł to na własnej skórze. Gdy się zatrzymał, w pewnej chwili odniósł wrażenie, jakby cała konstrukcja zaczynała się uginać – jak stara pajęczyna, powoli ciągnąc wszystko w dół. Nie, niemożliwe... Czy mu się to zdawało...? Ale nie, nie mógł się tu teraz zatrzymać. Absolutnie! Jeszcze mocniej ścisnął w dłoni poręcz tak, jakby była ostatnim zakotwiczeniem w znanym mu świecie, po czym ruszył naprzód. Most łamał się coraz bardziej. Teraz był tego pewien. Otchłań go pożerała.

Nie myśl o tym.

Mrok wydawał się gęstnieć z każdą chwilą, wylewając się w podziemnych czeluści niczym ropiejąca rana. Otulała go – zaciskała się wszędzie wokół, ciągnęła coraz niżej... Niewidzialne kołtuny morowej posoki coraz szybciej obwijały się wokół lichych prętów i lin, most zdawał się dosłownie opadać. Coś błysnęło. Tam, po drugiej stronie.

Aż nagle poczuł, że coś, co wisiało pod mostem, poruszyło się. A potem jakby chrapanie – schorzałe tchnienie makabrycznej szkarady... w nieskończonych ilościach. Śladów już tu nie było.

Kolejne stuknięcie.

Tego było już za wiele. Robert migiem wystartował przed siebie. Przez most, prosto na stały grunt... Udało się! Rzucił się na ziemię, desperacko ściskając w dłoniach stertę żwiru i kamieni jakby były jedynym kołem ratunkowym, które właśnie ocaliło go z bezlitosnych szponów śmierci.

W końcu, na ostatek rzucił pełne zgrozy spojrzenie za siebie – i chyba poczuł, że wariuje. Widział bowiem prosty jak strzała, szkaradny most rozwieszony pomiędzy pękniętą skorupą ziemi, który – zupełnie niewzruszony – swobodnie dyndał sobie na wietrze od dobrej setki lat. Niestety, faktem pozostawało to, że śladów tych kreatur już tu nie było. Ucinały się gdzieś w połowie mostu.

Wolał o tym nawet nie myśleć.

A już szczególnie o tym, że przecież jeszcze trzeba będzie jakoś stąd wrócić...

Gdy emocje wreszcie zdołały opaść, powoli przetarł rękawem pot z czoła i zaczął przysłuchiwać się, czy przypadkiem pośród tego złowieszczego koncertu całej gamy piekielnych odgłosów nie dało się usłyszeć czegoś jeszcze. Czegoś, co może się do nich zbliża, wypluwane gdzieś z nieznanych głębokości...

Byli tak blisko.

Niczego jednak nie usłyszał.

Nic prócz niemalże agonalnych stęków zaraz obok, których przeraźliwą obecność właśnie zdołał odnotować, gdy tylko zszargany dziką przeprawą mózg wrócił do świata żywych. Dopiero teraz zwrócił uwagę na swoją towarzyszkę, która – jak dotąd zakładał – dotrzymywała mu kroku, ale teraz...

Czegoś takiego chyba jeszcze nigdy nie widział. Sofia zdawała się dosłownie dusić. Istny ocean strachu, który wylewał się z jej panicznie rozszerzonej źrenicy, sprawił, że nawet on poczuł dreszcze na karku. To spojrzenie... O, Boże.

Jakby coś w nią wstąpiło.

Siedziała tak na ziemi w skrajnym paraliżu, usiłując nabrać powietrza do ust. W pewnej chwili nieco się uspokoiła. Wstała, by z wyraźnym trudem wykaraskać się na jeden z tych wielkich, ukruszonych głazów, które tu spoczywały. I wtedy... jakby gdzieś odeszła. Straciła kontakt z rzeczywistością, patrząc się pustym, krańcowo sterroryzowanym wzrokiem w czarną otchłań. Wyglądała, jakby miała zaraz umrzeć.

– Ej, wszystko ok? – Robert zbliżył się do niej, lecz gdy w odpowiedzi usłyszał tylko nagły, nieludzki jęk, zaczął się na poważnie martwić. – Żyjesz?

Jego chora wyobraźnia w jednej chwili podsunęła mu obrazy zdeformowanych ludzi, którzy umarli pod białym całunem w strefie szpitalnej. Oni dotykali lukrytu, tak, jak ona.

Bał się teraz podwójnie.

– Nie, ja... – Sofia zaczęła drżeć, odwracając od niego swoją twarz. Nagle zmarkotniała, a zmasowany atak histerii ustąpił miejsca całemu morzu niezrozumiałych dla niego emocji, których nawet nie próbował ogarnąć. – Wiesz, nie wierzyłam, że... my dojdziemy tak daleko – wycedziła.

Robert dopiero teraz zauważył malutką, pojedynczą łzę, która nieoczekiwanie spływała po jej policzku. Zaczynało go to naprawdę przerażać. To nie powinno się dziać.

– No – odparł lakonicznie i w odpowiedzi na jej dość oczywiste spostrzeżenie postanowił oświetlić latarką otoczenie. Właściwie to głupio, że jeszcze tego nie zrobił... Okazało się bowiem, że znaleźli się na obszernej półce skalnej, która jakby żywcem wgryzała się w klif, wiodąc gdzieś do dalszej części tego popieprzonego labiryntu. Wielki, posępny odlew z betonu o wyrwanej od środka, pancernej śluzie ostentacyjnie zapraszał do swoich owładniętych wiecznym mrokiem komnat, jakby tylko oczekując, aż jakiś bezmyślny śmiałek odważy się tam zapuścić. Przejście to musiało bez wątpienia prowadzić do głównego członu Stefy 0, której to ponura sylwetka piętrzyła się zaraz obok – a było nią to obmurowane „miasteczko" przy samej krawędzi, które dane im było „podziwiać" już z drugiej strony.

Niekończąca się głębia. Tunele bez celu. Chaos i spustoszenie. Coraz bliżej dna. Abstrakcja.

– Robert, słuchaj, ja... – Wbiła swoje na wpół martwe spojrzenie w ziemię, a łzy zaczynały coraz bardziej lać się po jej bladej twarzy. W końcu jednak odważyła się spojrzeć mu w oczy. – Muszę ci coś powiedzieć... – zaczęła, ale słowa momentalnie ugrzęzły jej w gardle.

Co tu jest grane...?! Co? Czemu teraz? O co chodzi?

– Khm? – Ze zgrozą przykucnął obok niej, unosząc pytająco brew. Z takiej odległości był niemal pewien, że słyszy jej chorobliwie łomoczące serce. Cała się trzęsła.

– Ja... Muszę cię przeprosić. – Jej twarz natychmiast się zmarszczyła w konwulsyjnym napadzie żalu. – Przepraszam! To wszystko przeze mnie... Ja was w to wciągnęłam.

W jednej chwili wyciągnęła w jego stronę ręce, ale natychmiast przestała i się za to skarciła, dygocząc w nerwowych tikach.

– Ale nie, nie no! – Poczuł się niezręcznie, próbując jak ostatni głupek wysilić się na uśmiech. Czuł, że kompletnie nie panuje nad sytuacją, że to go przerasta. – Bez przesady, no! Nie wiedziałaś, że ten... że będzie to tak wyglądać.

– No właśnie, Robert, w tym rzecz...! – Skrzywiła się, jakby za karę wbijając sobie paznokcie w czoło. – Muszę ci powiedzieć, że... nie byłam z wami do końca szczera. Bo... jest coś, czego ci nie mówiłam...

– Tak? – Robert przyglądał się jej uważnie, próbując bezskutecznie zrozumieć, o co tu chodzi. Bał się.

Sofia gwałtownie podwinęła nogi, jakby w akcie czystej desperacji próbując ukryć się przed światem, skurczyć i zniknąć. Zadrżała z bólu, gdy w niekontrolowanym odruchu szarpnęła zakrwawiony bandaż na oku. Świeża krew znów zaczęła spływać po jej policzku.

– Wiedziałam o lukrycie – wypaliła w końcu, dusząc się w płaczu. – O rytuale i ruinach... Ja... mój brat, on tu już był, wrócił i...

– Wiem – uciął. – Czytałem twój dziennik.

Zapadła cisza. Tak ciężka, przeciągła i głęboka, że nawet trzeszczący na wietrze most zdawał się zamilknąć. Sofia aż na moment zastygła w szoku i niedowierzaniu, by zaraz później wbić swoje puste, przepełnione apatią spojrzenie gdzieś przed siebie, w czarne jak smoła czeluści podziemnego świata. Wyglądała, jakby właśnie ktoś wyrwał jej dusze. Robert jeszcze nigdy w życiu nie widział kogoś tak zszokowanego i zagubionego, a zarazem obcego i odległego... A to przerażało go najbardziej.

Poczuł się odrealniony. Oddzielony ścianą.

– Nie powinnam była was... – wykrztusiła z siebie po paru długich niczym cała wieczność minutach, ignorując cały potok łez. – Chciałam tylko... – Nie dokończyła, ostatecznie tracąc dech w płucach. – Jeśli chcesz mnie zostawić, zrozumiem.

Nie wiedział, co powiedzieć.

Nie chciał jej zostawić, ale...

Właśnie teraz uświadomił sobie pewną kwestię – tak czysto i jaskrawo, jak nigdy dotąd, od kiedy tylko jego noga stanęła na tej poronionej wyspie.

Był tu sam.

Od samego początku.

Nareszcie zrozumiał ten jakże oczywisty fakt, że tylko on jeden stał teraz na tym klifie – a poza tym jeszcze jakaś totalnie obca kobieta, której w ogóle nie znał. Nie rozumiał jej emocji, nie znał planów – a już szczególnie tego, kim jest jej brat ani jaki ma związek z tym wszystkim. Mało tego, przerażało go to, czym się stała, skoro w jej krwi żywcem płynął lukryt. Jednym słowem – była stąd, jako część tego nieznanego świata. Obcy element. Kolejna istota z innej rzeczywistości.

Zresztą, nie oszukujmy się... Nawet nie chciał jej poznać, bo i po co, czyż nie? Wiedział doskonale, że każda przyjaźń prędzej czy później okazuje się tylko fikcją – grubą fasadą interesów i manipulacji, której ludzie przypisują jakąś dziwną, metafizyczną wartość. Niestety, łudził się, że może jest inaczej... że kiedyś nawiąże z kimś jakąś bliższą relację, może nawet w trakcie tej wyprawy, ale teraz... Ależ był naiwny. Co za debilizm! Nawet jedyna osoba, która odsłoniła kiedyś przed nim serce, opuściła go, znikając bez żadnego słowa w śnieżnej zamieci. Dlaczego kiedykolwiek miałoby być inaczej? W końcu taki był już jego los – najwidoczniej zapisany gdzieś w gwiazdach. Nikomu już nie da drugiej szansy.

Najgorsze było jednak to, że teraz po prostu nie wiedział, co ma powiedzieć tej nieznajomej kobiecie. Nie życzył jej źle, w pewnym sensie nawet jej współczuł i ją lubił – ale nie różniła się od całej reszty tego zdegenerowanego świata, uśpionego w błogim letargu marnej niewiedzy, braku perspektyw i jakiegokolwiek oglądu na rzeczy, które są ponad. Było to dla niego tak bardzo oczywiste, że najchętniej odpowiedziałby po prostu „no".

Spojrzał na nią raz jeszcze. Niedoszła przewodniczka nie mogła przestać płakać, dygocząc w rozpaczliwych wręcz konwulsjach. Oczekiwała na wyrok, aż rzuci jej na pożegnanie oschłe „już za późno", by umarła samotnie gdzieś w tych obcych podziemiach. Kto wie, być może właśnie teraz czuła to samo, co on... Tę przytłaczająca pustkę, która ciążyła na sercu niczym kamień, miażdżąc wszystko grubymi więzami nieskończonej samotności.

Przyznaj, że tak jest.

– Nie no, spoko – odezwał się w końcu, bo nie chciał być jak inni. – Nie gniewam się, takie życie. Nie odejdę.

Sofia jakby w ułamku sekundy zapragnęła się na niego rzucić, w niespodziewanym przypływie szczęścia i wdzięczności, ale już po chwili czarna narośl na jej sercu surowo jej tego zabroniła. Dziewczyna opuściła tylko wzrok, kuląc się jeszcze bardziej.

Heh, przynajmniej ona miała odwagę przyznać to wprost... – pokiwał głową, przywołując w wyobraźni ostre haki na wieży transmisyjnej. – A ty, Rob? Czy byłeś od niej lepszy?

– Wiesz, ja ten, no... Też cię przepraszam – dodał, choć sam się zdziwił, że te słowa tak łatwo opuściły jego wargi. – Bo ja... Chciałem zrobić, to co Sergio.

Gdy tylko usłyszała to imię, przestała płakać. Jej twarz błyskawicznie przyjęła ponury wyraz – tak dosadny, że to aż niewiarygodne, by zdrowy człowiek był w stanie tak szybko zmienić emocje. Znowu zaczęła się trząść. Kątem oka łypnęła na przepaść, jakby była ona jakąś realną istotą, która stała tu teraz obok nich.

– Pewno nie wiesz, jak to jest, hę? – Mruknęła spod wilka po pewnej dłuższej przerwie. Jej głos był jakby odmieniony.

– Co?

W przypływie lęku odstąpił od niej parę kroków. Chyba powiedział coś nie tak... Twarz dziewczyny zaczęła wyginać się w szalonej mieszance tak abstrakcyjnych i niepojętych wręcz emocji, że nawet nie próbował tego opisać.

– Nie wiesz, jak to jest dorastać w cieniu genialnego braciszka, co? Takiego cudownego, wiesz, kurewskiej dumy rodziców – tłumaczyła, a dzika histeria w jej głosie potęgowała się z każdym kolejnym słowem. – A ciebie nikt nie zauważy, nigdy... A co tam, jakieś głupawe roślinki, twój braciszek właśnie obronił doktora antropologii kulturowej. Jeździ w teren z kumplami jak na wakacje, trzepie kupę kasy... ba, nawet ciebie zapraszał! Ale no jakoś, do kurwy, nie możesz się przemóc, bo dalej czujesz te jego wstrętne łapska w majtkach. Bo rodzice uznali, że będziecie spać w jednym pokoju, a młodsza siostrzyczka musi się jakoś dopasować. Krzyczałam, naprawdę, ale nic to nie dawało. Chciałam go zabić. Upierdolić mu łeb we śnie... Ale jebani rodzice zawsze byli po jego stronie. Ot, bzdury zazdrosnej nastolatki... Nic nieznaczące biadolenia. Żałowali, że urodziła im się taka upośledzona córeczka, która do niczego się nie nadaje. Taka niepotrzebna wpadka, która nawet próbowała się powiesić, ale co tam, nawet to spierdoliła. Przecież do niczego się nie nadaje. To braciszek założył New Horizons, nie ona. To on ogarnął wyprawę na Blue Island i ślęczał miesiącami po archiwach, by znaleźć notkę o Igle Torresa. To on przepytał lokalne ludy i w końcu znalazł tę wyspę! Czemu nie jesteś jak on, Sof? Czemu do niczego się nie nadajesz?! W ogóle się nie starasz, nie wstyd ci? Jesteś taką jebaną porażką, że mogłabyś się w ogóle nie narodzić i wszyscy mieliby spokój. A może byś się w końcu za siebie wzięła? Ruszyła dupsko i trochę schudła? Albo chociaż zrobiła coś z tym krzywym ryjem, bo rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę! Patrz, Sergio jakoś wyszedł na ludzi! Jebany człowiek sukcesu! A ty jedyne, co potrafisz, to okłamywać wszystkich, że coś potrafisz... Na przykład, że to twoja wyprawa i że ty ją zrobiłaś. No a przecież wiadomo, że to kłamstwo! Że jak, Sof by coś ogarnęła?! Ta życiowa porażka?! Przyszłaś na gotowca, sprosiłaś frajerów i łudziłaś się, że w końcu go prześcigniesz? Że skoro jego szlag trafił na tej wsypie, to może tobie się uda i coś sobie udowodnisz...?! Że niby pokażesz, że potrafisz? Że zajdziesz dalej niż on...? Ha, że niby ty?! Popierdoliło cię do reszty? Znaj swoje miejsce, kurwo. Jesteś nikim. Jebaną porażką!

Dziewczyna dosłownie krzyczała, wrzynając swoje drżące palce w ciało. Echo jej słów w karykaturalny wręcz sposób odbijało się od skalistych ścian, niknąc gdzieś w nieznanych ciemnościach. Traper nie był pewien, czy bardziej trwożyło go to, że wszystko w promieniu najbliższego kilometra zostało poinformowane o ich miejscu przebywania, czy może to, że Sofia była na skraju obłędu i chyba niewiele brakowało, by się zerwała i skoczyła w przepaść...

Po raz kolejny poczuł się bezradny.

Ba, nawet nie wiedział, jak powinien odpowiedzieć... ani czy w ogóle powinien otwierać usta. Ta dziewczyna nie była już bowiem tym, kogo wydawało mu się, że zna... To ktoś inny. Jakby coś ją opętało, na bank.

Stał tak w milczeniu, jak kołek przez dobre kilka minut, patrząc jak ta siedzi pokracznie na kamieniu w stanie totalnej zapaści. Wyglądała naprawdę źle. Zupełnie ignorowała zimne dreszcze i łzy, które zmieszały się z krwią i masowo wsiąkały w jej brudne, poharatane ubrania. Potrzebowała, by ktoś ją opatrzył... ale on już nie miał odwagi się do niej zbliżyć.

– Przepraszam – wycedził wreszcie, rzucając pełne niewysłowionej trwogi spojrzenie na ciemny tunel za mostem. Lada chwila, a coś się tam pojawi.

Tak, właśnie teraz o tym będziesz myślał, co?

– Heh, no bywa – wystękała, rzucając mu obojętne spojrzenie. – Już wiesz o mnie wszystko. Jak nikt inny.

– Musimy iść, tu nie jest bezpiecznie. – Zmienił temat, jako że to dziwne przeczucie zbliżającego się zagrożenia sprawiło, że nie chciał tu dłużej zostawać. Szybko więc się wyprostował, a następnie zdecydował, że mimo tej dogłębnej obcości poda jej rękę. – Jeszcze tylko kawałek i będzie git.

Ta w odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami, patrząc bez przerwy w głąb czarnego urwiska.

– Idź, ja tu poczekam – oznajmiła. – Potrzebuję pobyć trochę sama.

– Ale nie tu! Nie na otwartym miejscu!

– Robert, ja cię proszę... – Odwróciła się w jego stronę i przeszyła go spojrzeniem tak abstrakcyjnym i groteskowym w swojej wypaczonej naturze, że uświadomił sobie... że to koniec.

Że nie zdoła dotrzymać swojej obietnicy. Ona się już stąd nie ruszy.

Opuścił wzrok.

Znowu nie wiedział, co powinien powiedzieć, ale ten cholerny ciężar w sercu nagle jakby przybrał na wadze, kłując niczym najprawdziwsze ciernie. To było nie do zniesienia. Wtedy właśnie coś w jego wnętrzu jakby kazało mu wyjść naprzeciw tej mrocznej fasadzie i tak po prostu ją złapać, przytulić i po ludzku ratować. Że teraz jest ta okazja, która już się nigdy nie powtórzy. Okno było otwarte – to jest to, co powinien uczynić, by w końcu coś w życiu zmienić...

I może faktycznie tak by postąpił. W innym wcieleniu. Może było za późno, a może uświadomił sobie, że przecież sam w to nie wierzy, prawda?

Skąd ten smutek? – zapytał sam siebie, gdy wyczuł łzę w swoim oku. –Przecież jesteś tu sam, prawda? Już zapomniałeś? Ona nie chce iść. Masz przecież ważniejszy cel.

Okno się zamknęło. Ostatni raz popatrzył na ten wrak człowieka, którego nie potrafił ocalić. Aż w końcu uznał, że najlepiej będzie, jak po prostu... nie powie nic.

Odwrócił się i bez słowa pożegnania ruszył samotnie w stronę wyrwanej śluzy. Wiedział, że już jej nigdy nie zobaczy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top