Rozdział 27
Kolejny korytarz, który snuł się w kosmiczną przepaść niebytu, pełną tajemniczych przejść i przesmyków, w których czaić się mogło absolutnie wszystko.
Oboje powoli posuwali się naprzód, w otoczeniu miażdżących objęć zawieszonej tuż nad ich głowami groźby. Blade światło latarki niczym ostatni bastion otuchy dzielnie przedzierało się przez zwartą gęstwinę mroku, padając na ciasne, odrapane ściany tej sekretnej placówki. Prawda była już blisko – Robert czuł to na własnej skórze i choć różnorakie nieszczęścia próbowały go od tego odwieść, nie zamierzał poddać. Zresztą nie, żeby miał jakiekolwiek inne wyjście – zaszedł już na tyle daleko, że powrót byłby niemożliwy. Rozwalony szyb głównej windy, który właśnie minęli, tylko jeszcze bardziej utwierdził go w tym ponurym przekonaniu.
A było to ostatnie piętro. Tutaj bowiem szyb się urywał, prowadząc jedynie wysoko w górę – aż do samej stacji kontrolnej, którą wysadzili z dymem. A to by oznaczało... że to właśnie stąd przybiegły te wszystkie maszkary. Tu było ich gniazdo. Były wszędzie, zapewne przyczajone za mglistą zasłoną zaświatów i śledziły każdy ich nieporadny ruch, czekając na odpowiedni moment...
Na razie jednak zdawało się, że byli tu zupełnie sami.
Co ciekawe, Traper zauważył też, że im dalej pogrążali się pod ten ogromny masyw, tym całe to miejsce stawało się... jakby mniej zniszczone. Nie licząc oczywiście rdzy, kurzu i punktowych aberracji z lukrytu, wnętrze tego ostatniego poziomu wyglądało, jakby „incydent zero" odbył się zaledwie parę miesięcy temu. Upływ czasu najwidoczniej nie grał tu roli – został strawiony przez spaczony blask i czarne wrota otchłani, których to puste oblicze spoglądało prosto na niego.
Niedługo potem, po pełnym niepewności i lęku przemarszu dotarli do pierwszego rozwidlenia. Droga na prawo miała – według tabliczki nad wejściem – prowadzić do stacji kolejowej i modułu zasilania, a ta na wprost do kwater mieszkalnych. Przejście to jednak było całkowicie zasypane przez stertę zerwanych z sufitu głazów. Została im więc tylko jedna opcja – skręcić w prawo, do miejsca, którego nazwa bynajmniej nie napawała optymizmem: „moduł naukowo-szpitalny". W takiej miejscach zawsze dzieją się dziwne rzeczy, więc to zapewne tam musiał nastąpić ten zagadkowy incydent.
Tam musiało być źródło.
Ruszyli więc dalej, pomału i niechętnie przekraczając rozgruchotaną śluzę bezpieczeństwa, która – bezlitośnie rozerwana na dwoje – spoczywała parę metrów przed łypiącymi na nich, obskurnymi wrotami. Te z kolei prowadziły w dalsze czeluści kompleksu.
Królestwo zmarłych witało.
I to dosłownie. Cmentarny dreszcz piorunem przeszył ich zjeżone w zastoju ciała, gdy na własne oczy ujrzeli dziesiątki zatęchłych, białych całunów, które niczym rozdarte pajęcze kokony okalały rzędy wystawionych na korytarz łóżek. To, co miejscami wystawało spomiędzy dziur w rozwleczonym płótnie... O, Boże.
Traper w popłochu przyświecił na pożółkłe, wilgotne ściany, które już dawno utraciły swoją sterylną biel. Na te absurdalne wykresy i zdjęcia z prześwietleń, które gdyby nie okoliczności, uznałby za fatalny żart szalonego naukowca. Zwyrodnienia stawów, mutacje, gigantyzm, agresywne zmiany w strukturze mózgu. Absolutnie nie był on żadnym lekarzem, ale mimo to czuł, że jego diagnoza zrodzona w najgorszych ostępach imaginacji była jak najbardziej słuszna i prawdziwa.
Jego najgorsze przypuszczenia okazały się faktem.
Spojrzał jeszcze raz na trupią aleję, która prowadziła prosto w te najgorsze rejony podziemi, jakie jeszcze na nich czekają. Przez chwilę nawet wydawało mu się, że gdzieś spod tych straszliwych całunów dobiegały ciche odgłosy – stęki, sapanie i zgrzyt starych, obdartych kości, które wyginały się w sposób przekraczających jego zdolność pojmowania.
Nie miał jednak wyboru – co ma być, to będzie. Dlatego zebrał się w sobie i gdy tylko uważnie postąpił krok w stronę tego cmentarzyska, odgłosy zamarły. O ile kiedykolwiek istniały. Co tchu złapał więc zmrożoną ze strachu Sofíę i ruszył naprzód, chcąc mieć już ten etap za sobą. Nie chciał nawet na to patrzeć – na te długie, mierzące w jego stronę kikuty i puste oczodoły czaszek, których żuchwa zastygła w wiecznym skowycie makabrycznego lamentu.
Powietrze wibrowało. Coś było nie tak. Wyczuwał to – Sofía chyba nawet jeszcze bardziej. Aż nagle, gdy znajdowali się mniej więcej pośrodku tunelu, coś zadudniło w głębokiej otchłani przed nimi.
Jakby coś spadło. Coś wielkiego.
Stanęli zmrożeni, pośród sięgających w ich stronę, kościstych odnóży. Nasłuchiwali. Niebieski blask znów się pojawił, jaśniejąc w chorobliwych spazmach gdzieś w jednym z tych wielkich, wentylacyjnych szybów. Stali tu zbyt długo.
I wtedy Traper wyczuł, że nie są sami.
Tak, jakby trupy pod całunami żyły. Otaczały ich w zimnym, bezgłośnym czuwaniu. Aż nagle usłyszał szepty. Trudno powiedzieć, czy istniały naprawdę, ale tego było już po prostu za dużo.
Zaczął pędzić przed siebie. Nie minęło może kilka sekund, gdy niczym rakieta przeleciał przez dwuskrzydłowe drzwi i wylądował prosto na zakurzonej podłodze. Sofía była tuż za nim, niemal dusząc się pod wpływem wznieconego kurzu. Leżeli tak dobre kilka minut i nasłuchiwali w iście morderczej ciszy, która spowiła całe to miejsce niczym ciężka, nagrobna płyta.
Całe szczęście, że te odgłosy zamilkły. Cokolwiek to było – jeśli było, zniknęło.
Nie pozwolił sobie jednak na westchnienie ulgi – tutaj bynajmniej nie był bezpieczny. To gdzieś stamtąd dobiegło to głuche uderzenie... Oni tu są. Cały czas.
Wszędzie.
Choć oboje próbowali trwać w milczeniu, tak każdy ich nazbyt przeciągły oddech zdawał się odpowiadać z głębi czeluści równie głośnym i zdeformowanym echem – tak, jakby to już nie były ich własne głosy.
Aż nagle stało się coś niespodziewanego. Sofía w istnej panice złapała Roberta. Była przerażona. Terror, który właśnie oblazł jego ciało, niemal nie doprowadził go do zawału. Stanął na nogi tak szybko, jak jeszcze nigdy dotąd.
Drżąca ręka towarzyszki wskazywała na coś, co leżało parę metrów dalej, w głębi korytarza. Na jednego z nich. Pod białymi szczątkami ropiejącej tkaniny.
Musiało minąć dobre parę sekund, nim Robert zdołał odzyskać kontakt z rzeczywistością, tonąc w gwałtownym zalewie oceanu grozy. Myślał, że zaraz się udusi. Był już gotowy do ucieczki – aż nagle całe emocje opadły bezpowrotnie.
Był to fałszywy alarm. Chora imaginacja, urojenie, które udzieliło im się po tym, co właśnie przeżyli na własnej skórze.
Otóż na ziemi leżał ludzki szkielet. Ten jednak był normalny, o ile można tak powiedzieć o czymkolwiek, co znajduje się w obrębie tej bazy. Spod ostatków jego rozkładającego się, niegdyś białego kitla wystawała zaczerniała skorupa człowieka, którego czaszka została wyraźnie przestrzelona na wylot. Wyciągnięte na przód ramiona rozpaczliwie próbowały sięgnąć drzwi – jakby ów nieszczęśnik w panicznym popłochu próbował się stąd wydostać... lecz na próżno. Ktoś go dobił.
Gdy Robert z niepokojem spojrzał raz jeszcze na to, co zostało z jego roztłuczonego czerepu... spostrzegł, że to wcale nie chodziło o drzwi. Ręce wyciągnięte były w inną stronę... do czegoś, co leżało w kącie obok, jakby wytrącone w gwałtownym biegu. Szybko okazało się, że była to stara, zagrzebana w smolistym pyle aktówka.
Robert nie czekał, aż Sofía w jakikolwiek sposób to skomentuje – on bowiem nie miał zamiaru tego zignorować. Musiało być to bowiem coś ekstremalnie ważnego. Szybko więc strzepał warstwę kurzu i – krztusząc się we wznieconym obłoczku – otworzył jej środek.
Jego oczom ukazało się kilka niezwykłych, kanciastych brył o bladoniebieskim ubarwieniu, które przypominały jakby... tabliczki czekolady? Był też dokument, który to Traper niezwłocznie rozczytał.
Powietrze jakby w jednej chwili zgęstniało, tocząc się po ziejących martwicą halach niczym morowa zaraza. Gorzki, lepiący pył wdzierał się wszędzie. Traper czuł, że zaraz się porzyga.
Nie, nie zamierzał się poddać.
To go nie przerazi. On nie był dotknięty.
Spojrzał raz jeszcze za siebie – na uchylone drzwi, zza których sączyła się zimna groza wylegujących się trupów, których pożarł lukryt. Ich umartwione dusze zdawały się zawodzić spod białej powłoki materiału, jakby miały się stamtąd za chwilę wyrwać.
Upuścił raport, odwracając się w stronę sterczącej w głuchym porażeniu Sofíi. Choć w tym stanie zapewne nie odczytałaby raportu, to rysunki zrobiły swoje... A może po prostu też usłyszała te jęki. Nie odważył się zapytać.
Czym prędzej złapał ją za rękę i ruszył dalej – prosto przed siebie, do miejsca, gdzie absolutnie nie powinien był się udać. Maszerował przez kolejny, dłużący się niczym jelito korytarz, aż wreszcie dotarł na sam jego koniec. Kolejne duże rozwidlenie – jedyna droga, którą dało się przejść, wiodła na wprost. Chory, poskręcany labirynt, jak we śnie paranoika. Co chwilę gdzieś coś błyszczało – z głębin wentylacji, zza pleców, czy z rozdartych szczelin w ziemi, które sięgały chyba aż na samo dno piekieł. Czuł się otoczony – miażdżony niewidzialnym sznurem, który powoli zaciskał się na jego gardle, napierając całą masą ciążącego nad nim, górskiego masywu.
Aż nagle blask podziemnego wynaturzenia rozświetlił to, co zupełnie nagle pojawiło się przed nim.
Przełknął suchą ślinę, z niedowierzaniem patrząc na ciężką, metalową tablicę przybitądo iście monstrualnej, zapraszająco uchylonej śluzy.
Złowroga energia, która żywcem wypełzała z martwych trzewi Strefy 0 rozbroiła go niczym paraliżujący jad starodawnego węża. Jak lodowate, przedśmiertne tchnienie setek bestialsko mordowanych dusz z samego dna najczarniejszych otchłani piekieł. Stał jak spętany naprzeciw rozwartych wrót otchłani – wielkich, okutych wrót, które z jakiegoś powodu nie zostały zapieczętowane, mimo że powinny. Koloniści spieprzyli sprawę, wypuszczając to z głębin ziemi.
A teraz on – sam jeden, w towarzystwie ledwo żywej towarzyszki – wiedział, że musi to naprawić. Zamknąć te wrota, choćby i miał to zrobić od środka, skazując się na wieczną mękę w szponach tego, co się tam znajdowało. To skurwysyństwo nie może opuścić wyspy... ale przecież już było za późno, czyż nie? Oni to wywieźli. Chcieli zrobić z lukrytu jebaną rewolucję przemysłową. I, co gorsza, karmili tym ludzi.
Było to o tyle ciekawe, że przecież, mimo tego wszystkiego, nigdy wcześniej w swoim nędznym życiu nie widział na oczy tej substancji – tak, jakby nie istniała poza wyspą. Zresztą, dlaczego to miałoby mieć jakiś sens? Czy cokolwiek miało tu sens? Wjechali terenówką na wyspę, która według wszelkich map i poszlak leży daleko na otwartym morzu, z dala od stałego lądu. Paranoja. No, chyba że faktycznie byli w jakimś innym, alternatywnym wymiarze – odmiennej rzeczywistości, której absolutnie nie rozumieli.
Jedno było pewne. By się tego dowiedzieć, droga wiodła tylko w mrok. W coraz głębsze głębiny piekieł, aż do samego źródła. A on... Całe jego dotychczasowe życie zdawało się jedynie próbą przed tym, co miało nastać. Czuł, że to jego przeznaczenie. Że to właśnie tutaj odnajdzie ją.
Wyobraził sobie ten delikatny szelest maleńkich dzwoneczków, które trzepotały na mroźnym wietrze. I już nie wiedział, czy znów słyszy głosy z wnętrza kosmicznej nicości, czy może to projekcja jego własnego umysłu.
Ruszył naprzód.
– Miejmy to za sobą, Sof – obejrzał na jej zakrwawioną twarz. Powiedzieć, że była przerażona, to za mało. – Skończmy z tym.
* * *
Absolutna równowaga – harmonia. Prosto w samo serce pięknego, odwiecznego arché, które niczym betlejemska gwiazda wiodło go prosto przez skostniałe z mrozu, niezamieszkałe rejony Syberii. Traper dzielnie stawiał kolejne kroki, brocząc po pas w śniegu i zaciekle walcząc z lodowatymi zrywami arktycznej zawieruchy, która niczym tchnienie śmierci wysączała z niego resztki ciepła. Jeszcze trochę... Jeszcze tylko trochę...
– Jesteś blisko – szeptał sam do siebie, choć słowa ledwie wychodziły z jego oszronionych ust. – ...Z ostoi ślepców ku iluminacji... Przebudź się, bo umieramy mentalnie. W doczesności głupoty i pośpiechu zbłądzonych indywiduów...
To miała być ta ostateczna podróż – ukoronowanie jego wieloletniego znoju w poszukiwaniu tego, co ponad.
Im jednak dłużej posuwał się naprzód – w dzikie, ogarnięte ciemnością ostępy dalekiej północy, tym coraz bardziej odczuwał, że siły po prostu go opuszczały. Jego marne ciało łamało się pod naporem morderczej wędrówki, trzęsąc się z zimna i wycieńczenia jak jeszcze nigdy dotąd. Godzina po godzinie... Nie planował jednak powrotu – to właśnie tutaj wszystko miało się dokonać. Miał przekroczyć siebie, dotknąć czystej transcendencji. Teraz albo nigdy.
Aż nagle dostrzegł jakieś światło. Nikły, rozproszony w dali poblask – gdzieś w głębi zamieci – który z każdą chwilą stawał się coraz większy i większy... Niestety, nie mógł już na to patrzeć. Opadł na ziemię, tracąc resztki czucia w zlodowaciałych kończynach. Mimo to było mu nawet przyjemnie... nie czuł chłodu. Ot, taka cicha, subtelna błogość pośród czarnej jak zmora, dziko szalejącej zamieci. Chyba to się zaczynało... Tak! Czuł to. Ostatkiem sił wyciągnął dłoń w rozmazane niebo, a zbliżające się światło zaczęło na niego zstępować niczym sam anioł, rozświetlając ponure mroki polarnej nocy... To było takie cudowne.
– Chwilo, trwaj, jesteś piękna... – wyseplenił, choć nie miał pewności, czy jakikolwiek głos wydobył się z jego spękanych ust. I nagle poczuł ciepło, które otuliło go niczym matczyne łono. Czy tak wygląda śmierć? Wszystko zlewało się w niewyraźną papkę wspomnień i wizji, których za nic – mimo usilnych prób – nie potrafił połączyć w całość. Nie pamiętał już głosów w nieznanym mu języku ani donośnego szczeku psów pociągowych. Czuł jedynie, że całe otoczenie jakby w jednej chwili zaczęło się przemieszczać...
* * *
Od tego czasu minął już równy tydzień.
Traper podniósł swoje oczy, gdy otulający poblask z wyłożonego cegłami paleniska po raz kolejny zakołysał się pod wpływem świstu arktycznej zamieci, która piekliła się gdzieś tam daleko, za oknem. Żaden jednak mróz nie był w stanie przygasić tej niesłychanie żywej atmosfery, która przy wtórze pieśni, muzyki i radosnych wiwatów przepełniała całą chatę. W końcu nie był to czas na smęty – oto jeden ze starszych rodu tej właśnie zimy kończył swoje siedemdziesiąte urodziny! Hurra!
– Pijże! – przemówił nieco łamaną ruszczyzną pewien chwiejący się na nogach Jakut, kładąc na stole butelkę kumysu. – To być haraszo!
Traper zatkał palcami nos. Zrobi to dla nich – nie ma, że nie! I tak był im już niesamowicie wdzięczny za ratunek i królewską wręcz gościnę... I chwała im za to!
– No, to raz się żyję.
...
Osz, kurwa! JA PIERDOLĘ!
Omal się nie zrzygał, gdy sfermentowane mleko leniwie spływało po jego udręczonym gardle niczym olbrzymi, pełznący w dół ślimak. – Ależ ten kumys jest ohydny! Jak oni mogą to pić?!
Śmiało odłożył kufel i wtedy Jakuci dosłownie wybuchli euforią, klepiąc Trapera po plecach jak najlepszego kumpla. Niewiele brakowało, a dosłownie unieśliby go razem z jego lichym krzesełkiem niczym prawdziwego galijskiego wodza, sławiąc ten iście heroiczny czyn. I całe szczęście, że tego nie zrobili – wtedy bowiem ów przysłowiowy ślimak bez wątpienia wypełznąłby z powrotem na zewnątrz.
Choć kompletnie nie rozumiał ich mowy, to bawił się przednio. Oni z kolei go wręcz uwielbiali, choć sam nie wiedział nawet, dlaczego... I do tego ten świdrujący zapach smażonych ryb, świeżego pieczywa i lejącego się strumieniami, lokalnie pędzonego bimbru w skocznej atmosferze radości... Tu było po prostu jak w domu!
Odnalazł się na samym końcu świata.
Po raz kolejny.
Aż przymknął oczy, rozkoszując się tą chwilą tak, jakby miała już nigdy nie minąć.
Aż nagle prawie że umarł na zawał. Rozradowany Jakut walnął o stół kolejną butelką kumysu. Nie, nie ma bata! Nie zrobi tego!
Ratunku!
Zerwał się na równe nogi jakby coś ugryzło go w zad.
– NIE! Czekaj! Znaczy, no... Wiesz, dzięki, stary i no, khm. – Kiwnął z uśmiechem głową, nie chcąc wyjść na jakiegoś podłego niewdzięcznika. Niestety, z istną grozą odkrył, że w międzyczasie jego kufel zdążył się już zapełnić tym najczarniejszym koszmarem... a właściwie najbielszym. – To ja ten, chwila! Jakby to, hmm... gdzie tu jest toaleta?
Nie żeby mu się chciało, ale teraz każda wymówka była na wagę złota. Musiał się jakoś ratować. Niestety, młodzieniec pokręcił tylko głową w niezrozumieniu, chwiejąc się wokół stolika.
– WC? A toilet? Tualet? – Robert próbował narysować palcem w powietrzu sedes, co poskutkowało jedynie srogą falą poczciwego rechotu z głębi sali. Dopiero gdy sam starszy we własnej osobie wskazał na sterczący za oknem, malutki drewniany wychodek, który niemal rwał się pod naporem arktycznego wichru... to jakoś mu się „odechciało". Ostatnia linia oporu padła i tym razem cały kufel swojskiego trunku musiał znaleźć się w jego skowyczących ze wstrętu trzewiach, przy wtórze ciepłych oklasków i szczęśliwego zgiełku. Uśmiechnął się głupkowato, przecierając rękawem brodę. Aż zdjął swoją kamizelkę czując, jak temperatura jakby nagle podskoczyła – mimo że i tak było już tu diabelsko gorąco.
Aż nagle ktoś go złapał za bark.
– Chodź za mną. – Odezwał się tuż za nim jakiś melodyjny, kobiecy głos wyjątkowo płynnym rosyjskim. Nim zdążył się odwrócić, tajemnicza dziewczyna zdążyła się już ulotnić jak najprawdziwsza zjawa. Zdążył jedynie zobaczyć pukiel czarnych włosów i skrawek wielobarwnej sukni, która nawet na ten jeden, hipnotyzujący wręcz moment zdążyła go zaintrygować... Aż oniemiał. Czy mu się to zdawało? Kto to był? Nie było jej wcześniej wśród biesiadników... Chyba.
O co chodzi?
„Idź za nią" – usłyszał jakby we własnej głowie, wiedząc, że jeśli tego nie zrobi, to będzie go to męczyło być może już do końca szycia. – „Szukaj jej".
Nie czekając dłużej, pośpiesznie udał się w tamtym kierunku. Ostrożnie minął niewielkie, wyłożone szytymi gobelinami przejście, aż w końcu zobaczył uchylone drzwi do małej izdebki, która pełniła chyba funkcję jakiejś kapliczki, albo... sam nie wiedział, czego. Zapach świec, topionego wosku i palonych kadzidełek niemal w jednej chwili uderzył mu do głowy, roztaczając się całymi chmurami pośród tysięcy bliżej niezdefiniowanych świecidełek, amuletów i figurek.
I wtedy poczuł, jak ktoś łapie go za rękę. Nim się zorientował, siedział już na małej, drewnianej ławeczce, a przed nim... stała ona.
Aż odebrało mu mowę.
Chyba żadne egzotyczne skarby, które dotychczas zgromadził podczas wszystkich swoich podróży, nie były w stanie dorównać choćby cieniowi tego, na co właśnie patrzył... Na ten prawdziwy Klejnot Północy. Arcydzieło Stwórcy – anioła w niewieścim ciele, który zstąpił z niebios, by teraz tajemniczo wodzić po nim swoim szklistym, magicznym spojrzeniem dwóch szmaragdów, które pobłyskiwały w ciepłych promieniach rozpalonych świec.
Łagodnym ruchem odgarnęła swoje długie, czarne włosy z nieziemsko wręcz aksamitnej twarzy w radosnym uśmiechu. Usłyszał, jak maluteńkie pasma srebrzystych łańcuszków zaczepionych do jej subtelnego diademu zaszeleściły w sposób iście magiczny – tak, jakby pochodziły z zupełnie innego świata.
Ich spojrzenia się skrzyżowały. Ta jedyna, trwająca wiekuiście sekunda... oby nigdy nie dobiegła końca. Dostrzegł w niej bowiem czysty urywek wszechrzeczy. Boską hipostazę, która emanowała samą esencją świata najwyższych idei.
Gdzie ja jestem...? – pytał sam siebie, wmurowany do siedziska. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że się na nią chamsko gapił – tak bez słowa, z otwartymi ustami, i już chyba od dobrej minuty.
– Rozgość się – rozkazała półszeptem, lekko spychając go dłonią na oparcie ławki. Jej głos był taki melodyjny... Aż nie wierzył, że to się dzieje naprawdę... – Jak ci na imię?
– Co? – Nie zajarzył z wrażenia.
– Jak cię zwą? – Uśmiechnęła się tajemniczo, patrząc mu prosto w oczy.
– Ja? Noo... Traper.
– Jesteś traperem? Skąd jesteś?
– Nie, znaczy, no... w pewnym sensie – błądził oczami po dziwacznym ołtarzyku, nie mając odwagi, by po raz kolejny spojrzeć na tę niepojętną inkarnację osobowej piękności. – Z południa tu przyszedłem.
– Jesteś podróżnikiem? – bombardowała go szybkimi pytaniami z wyraźną dozą ciekawości, obserwując go uważnie.
– No.
– Sam wędrujesz? Tak bez nikogo?
– No.
Oczy dziewczyny powiększyły się ze zdumienia. Wtedy niczym piorun złapała za leżące obok krzesełko i usiadła centralnie przed nim, nachylając się.
– Dokąd zmierzasz? – Dopytywała, opierając głowę na ramionach. Była tak blisko, że Robert aż czuł jej ciepło, które przenikało go dogłębnie niczym wibrujące fale wyzwolonej energii. I te wielkie, świetliste oczy...
– Ja? No, jak to dokąd? – Nie mógł się skupić. Czuł, jak serce zaczyna mu bić szybciej, niż powinno. – Do tego, no...
– Czego tak naprawdę szukasz, Robercie? Czemu tu jesteś?
– No oni mnie... W sensie ludzie starszego i ci, z futrami... Psy takie, jakby grube...
– Nie. – Zbliżyła się jeszcze bardziej. – Pytałam, dlaczego tak naprawdę tu jesteś?
W niewytłumaczalny sposób doświadczył, jak dziewczyna dosłownie... zaczyna przenikać go na wylot. Że jej osobowość jakby w jednej chwili stopiła się z jego jaźnią, ogarniając go w całości. Te wielkie, cudowne oczy... I ciepło, które niczym tchnienie z czułych ust wnikało w najciemniejsze zakamarki jego duszy. I wszystko stawało się jasne – każde jego najskrytsze myśli i pragnienia, ona w tym była... Dotykała ich i rozumiała je, jak nikt na ziemi. Czuł to.
– Wiem – oznajmiła, patrząc mu prosto w oczy. Gdy mrugnęła, sam tego doświadczył na własnej skórze. – Znam cię dobrze.
Zmysłowe breloczki zadzwoniły delikatnie, gdy położyła swoją dłoń na jego sercu.
– Ale chcę wiedzieć o tobie jeszcze więcej – szeptała mu zmysłowo do ucha. – To, co ukrywasz najbardziej. Wytłumacz mi, proszę. Daj mi to.
– Ja chcę... – Zjeżył się, czując powalającą wręcz bliskość jej ciała. Ten gorący oddech na swojej szyi, który niczym świeży wiosenny wiatr przenikał przez wszystkie, topniejące roztopy. – Chcę poznać... prawdę. Chcę być po prostu szczęśliwy.
– I gdzie jest to szczęście?
– W...
– Zawędrowałeś już do niego, czy jeszcze nie? – Musnęła ustami jego policzek. – A może szukałeś w niewłaściwym miejscu? Gdzie są teraz te wszystkie odwieczne prawdy? I co zrobisz dalej, gdy już je posiądziesz? Gdzie są ci wszyscy ludzie, których poznałeś na swojej drodze?
– Nie wiem. – Położył swoje ręce na jej plecach. – Ale ja... nie pasuje do nich. Nie chcę takiego życia.
– Szukasz siebie... Ale jakim kosztem, Robercie? Co jesteś w stanie poświęcić dla tego spełnienia? ...I co dalej?
Dziewczyna rzuciła go na ławkę, niemalże kładąc się na nim. Czuł całe jej delikatne, rozpalone ciało skryte pod szykownym aksamitem.
– A może to wszystko wynika z... pewnego uczucia? – kontynuowała, zalewając go morzem swoich mięciutkich włosów. – Tego, którego nie znalazłeś wśród ludzi? Jak daleko się posuniesz, by się przed tym nie przyznać, przed samym sobą? By nawet nie spróbować...?
Złapała jego ręce i położyła na swoich piersiach.
– Nosisz ten ciężar w głębi serca, tę pustkę, niezrozumienie... ale nigdy nie przyznasz, że szukasz lekarstwa. Że szukasz nie tam, gdzie trzeba. I dlatego nigdy tego nie znajdziesz, Robercie.
Nagle dziewczyna wstała i po prostu... wyszła z pokoju.
...
Robert leżał na ławce, nie wiedząc, co się właśnie wydarzyło.
Spojrzał na otwarte drzwi, które wciąż się jeszcze kręciły się na starych zawiasach... Aż nagle to wszystko się na niego zwaliło. W jednej chwili. Ciepło wyparowało w jednej chwili – tak samo, smak wonnych perfum i miękki dotyk piersi, który stał się już tylko mdłym, niewyraźnym wspomnieniem, skrytym za gęstym całunem bluźnierczej mgły. Lodowate zimno ogarnęło go niczym postępująca, wieczna zmarzlina już na zawsze gubiąc to, co właśnie stracił.
Podniósł się jak przebudzony z najczarniejszego koszmaru.
– Gdzie jesteś? – zawołał. Czy to jakiś koszmar? Czy to wszystko musi się dziać?! Gdzie ona jest?!
Pustka narastała z każdą sekundką. Głęboka, przenikliwa pustka, która zżerała go od wewnątrz.
– Nie zostawiaj mnie... Błagam! – Krzyknął za nią w desperacji, wybiegając jak błyskawica z sali. – Czemu wyszłaś?! Zrobiłem coś nie tak?!
Co się stało?!
Ręce trzęsły mu się jak opętane. Nie panował nad sobą. W końcu ujrzał, jak drzwi wyjściowe chaty były całkowicie rozwarte, miotając się przy wtórze dziko wdzierającej się do środka zamieci.
– WRACAJ! – wrzeszczał ile tchu, wybiegając z chaty mimo skrajnie nieprzyjaznych warunków. – GDZIE JESTEŚ?!
Niestety, nie doczekał się odpowiedzi. Krążył na oślep przez ogarnięte dziką śnieżycą pustkowie. – Dlaczego uciekłaś?! Dlaczego ZAWSZE musisz uciekać?!
Upadł na kolana, zanosząc się ostrym płaczem. Jego łzy zamarzały jednak na oszronionych policzkach, na których jeszcze chwile temu czuł subtelne ciepło jej oddechu. Ostatkiem sił nasłuchiwał – tylko to mu zostało. Kto wie, może gdzieś tam, daleko usłyszy ten przyjemny szczęk metalicznych łańcuszków, które powiewały w rymie jej zgrabnych ruchów, gdy przechadzała się obok. I te piękne, szmaragdowe oczy... te, których już nigdy nie zobaczy. Tak samo jak i przytulnej chaty, która zniknęła gdzieś za nim, pogrążając się w zbitej jak lita ściana chmurze.
Był pośrodku niczego. Sam jeden – samotny i złamany, jak zresztą powiedziały jej oczy. Niewiele brakowało, a zamarzłby tu na dobre, gdyby nie ten cichy pogłos powoli zbliżających się psów pociągowych.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top