Rozdział 25

Stare, betonowe stopnie pięły się ostro w dół, prowadząc Trapera i Sofíę coraz niżej w ropiejące wnętrzności tej zapomnianej przed wiekiem placówki, którą trawiła jakieś nieznana im, pierwotna siła. Gęsta plątanina kabli zwisała ze złuszczonego sufitu niczym rozkładający się układ krwionośny, delikatnie ocierając się o ich zlane zimnym potem karki. Wreszcie jednak – spośród zerwanych pajęczyn i skruszonych fragmentów betonu wyłoniła się... barykada?

Centralnie przed nimi wyrosła iście gigantyczna sterta beczek, mebli i żelaznych płyt, które – misternie zbite gwoździami i drutem kolczastym – torowały dalszą drogę w dół. To aż niewyobrażalne, że ktoś mógł sobie zadać aż tyle trudu, by... dosłownie zatkać całe przejście?

Tym bardziej że jaki miał być tego cel...? Przecież górną odnogę tego korytarza stanowiły pancerne wrota.

No, chyba że dół chciał się odgrodzić od góry... – zastanowił się Traper, próbując przeświecić latarką całą tę zbitą masę. Ustalił, że tutaj schody musiały dobiegać końca, a dalsza droga biegła krótkim korytarzem na jakieś piętro... a przynajmniej tak to wyglądało.

„Teren Żandarmerii UA. Wstęp surowo wzbroniony" – głosiła wariacko przykręcona tablica na samym froncie tej prowizorycznej barykady. Na samym jej dole figurował z kolei podpis: „Kpt. Wayne McFadden".

No, to szykuje się kolejna przygoda...

Prowizoryczność faktycznie okazała się tu słowem kluczowym, bowiem konstrukcja nie wyglądała na zbyt solidną. Nadgryzione zębem czasu, spróchniałe fragmenty drewna i przerdzewiałej stali sprawiały wrażenie, że próba przebicia się na drugą stronę nie powinna być szczególnie trudna.

Z tym że – oczywiście – należało zachować ostrożność. Tutaj bowiem nawet najmniejszy szmer odbijał się głośnym echem pośród labiryntu pustych korytarzy, a przecież przejście na górze dalej było uchylone...

Istny koszmar.

– Dołem chyba damy radę się przecisnąć – Sofía nachyliła się praktycznie do samej podłogi, zaglądając w sam środek wyrwy, która snuła się pod barykadą niczym krecia nora. – Tylko trzeba uważać na gwoździe...

– No. – Traper po cichu zdjął swój plecak, łapiąc go do ręki. – Khm, to pójdę pierwszy. Pilnuj tyłów.

Zimno, które ciągnęło od zatęchłej podłogi, niemal od razu wniknęło w każdy skrawek jego ciała, gdy tylko się położył. Następnie pomału – bacząc na złowrogo sterczące gwoździe i hałaśliwą blachę – zaczął sunąć do wnętrza tej wąskiej gardzieli.

Raz się żyje.

Szybko jednak okazało się, że było to trudniejsze, niż zakładał. Tak właściwie, to ledwo mógł się ruszać – napór ciężkich, kanciastych brył miażdżył go z każdej strony niczym jakieś potworne imadło, zaciskając się coraz silniej z każdym przebytym centymetrem. Nic nie widział. Czarne, rozerwane na wpół pajęczyny gęsto oplatały tę dziką nawałnicę gwoździ i rozdartej blachy, która bezpardonowo ocierała się o jego ciało niczym zrzucony, pajęczy naskórek. Każde, nawet najmniejsze poruszenie kończyło się srogim skrzypnięciem, jakby zaraz to wszystko miało po prostu runąć mu na łeb.

Nie miał wyboru. Jeszcze trochę...

Zacisnął zęby, gdy jakiś ostry jak brzytwa pręt rozharatał całe jego plecy. Chciał krzyczeć, jednak głos nie zdołał wydostać się z jego zgniecionych płuc. Był zakleszczony i nie mógł nic z tym zrobić. Bliski paniki, ledwo czołgał się na przód, nie zważając już na gwoździe czy hałasy.

Jeszcze tylko kawałeczek... Już widać koniec...

I wreszcie!

Wyrwany spod nacisku tej groteskowej barykady natychmiast stanął na nogi i odetchnął głęboko, zaciągając się gęstym, choć o dziwo przyjemnym powietrzem jaskiniowym. Nim jednak zdążył rozejrzeć się po tych nieznanych mu, mrocznych czeluściach, pośród których się znalazł – nagle poczuł, że coś chrupnęło tuż pod jego butem. Spojrzał pod siebie i zobaczył rozłupane kręgi szyjne.

Natychmiast przyświecił latarką, by zbadać to niecodzienne zjawisko z bliska – i wtedy omal nie dostał zawału. Centralnie przed nim wyrosły gigantyczne, nieludzkie wręcz żebra, które niczym zwietrzałe szpony molochów zaciskały się wokół niego. Iście upiorna kolumnada ciągnęła się na całej długości korytarza, strosząc swoimi szponiastymi odnóżami jakby w jakiejś zbezczeszczonej krypcie, pośród dosłownie setek walających się, odłupanych fragmentów kośćca.

Szczątki te nie należały do ludzi. Traper w zduszonej grozie wpatrywał się w podłużną, wiszącą na wygiętym kręgosłupie czaszkę jakiegoś pokaźnego zwierzęcia, którego puste oczodoły zdawały się wpatrywać prosto w jego duszę. W końcu jednak dotarło do niego, że tuż obok pojawiła się Sofía, która najwidoczniej chwilę temu wygramoliła się spod barykady. Jej napojone grozą oczy zdradzały dokładnie te same odczucia, które mu towarzyszyły.

– Ej, spójrz...! – szepnęła po chwili Sofía, schylając się pod skamieniałe szczątki. Po chwili w jej dłoni znalazł się jakiś niewielki przedmiot, który okazał się starą podkową. – Cmentarzysko koni...

No tak, faktycznie! – Robert o mało nie strzelił sobie ręką w czoło. – Jakże mogłem się tego nie domyślić?! Chyba już za bardzo mi bije...

Tylko czemu ktoś je tutaj pozamykał? W takiej ciasnocie, głęboko pod górą...

Cóż, zresztą, jakie to miało znaczenie? Lepiej nie zatrzymywać się zbyt długo w jednym miejscu – to mogłoby się okazać zbyt nierozważne. Wszak cokolwiek wypełzło wtedy z szybu – wzburzone przeraźliwym hałasem silnika – zapewne dalej kręciło się gdzieś w pobliżu. I czekało na kolejną sposobność do ataku, nasłuchując.

Nie wiadomo, czym były te istoty, ani skąd się tu wzięły. Może to byty z innego świata – domeny Ślepych Bogów, o których pisał Sergio. A może ożywione szczątki kolonistów albo coś... co ma związek z tym straszliwym cieniem, którego obecność wciąż dało się wyczuć. Zresztą, chyba nie było sensu teraz tego roztrząsać – wystarczyło wiedzieć, że gdzieś tu są i czyhają na ich życie, a Traper doskonale o tym wiedział. Mimo narastającego w nim odrealnienia doskonale wiedział, że nie są tu sami. I to tylko kwestia czasu, aż oni tu przyjdą.

Mijając kościstą aleję w stronę nieznanych głębin, Traper zauważył, że mimo rozległej erozji miejsce to wydawało się w nieco lepszym stanie niż ten na górze. O ile gnilna narośl i złuszczona farba wciąż ledwo przylegała do skruszonego betonu, tak plączące się tuż nad ich głowami żylaste rury nie wisiały już w tak ostentacyjny sposób, a ilość przypadkowych zniszczeń była zdecydowanie mniejsza. W końcu jednak – po kilku minutach marszu – końskie cmentarzysko ustąpiło i tuż przed nim pojawił się... o, nie.

Tylko nie to.

Korytarz wieńczył szyb windy. Bez wątpienia ten sam, który mieli okazję „podziwiać" na wyższej kondygnacji – z tym że ten przynajmniej zagrodzony był niszczejącą barykadą.

Ani słowa.

Nie istniała siła, która zmusiłaby ich w tej chwili do spojrzenia prosto w tę plującą niezgłębionym mrokiem gardziel. Żwawo, choć najostrożniej, jak się tylko dało, odbili w bok, skręcając w kolejną odnogę tej psychodelicznej plątaniny korytarzy.

Nie uszli daleko, gdy tuż po ich prawej stronie pojawił się otwór o wybitych drzwiach. Gdy rzucili okiem do środka, okazało się, że było to kolejne pomieszczenie techniczne – praktycznie takie samo, jak to, które puścili z dymem na górze. Ot, bezpieczniki, rząd starych szafek i metalowe beczki, które – co dosyć zastanawiające – w większości zostały opróżnione, zalegając na podłodze w zupełnym bezładzie.

W samym końcu widniała – a, jakże! – ponura sylwetka dieslowej machiny. Tym razem Traper jednak nie zamierzał nawet dotknąć tej przeklętej konstrukcji... A przynajmniej modlił się w duchu, by nie było to konieczne.

– Heh, chyba spodziewali się blackoutów. – Sofía wysiliła się na ten nieszczery ani nieśmieszny żart, który wcale nie rozładował napięcia. Niepewnie przyświecała na maszynę, obserwując jej toporne, metaliczne trzewia, aż nagle w promieniu latarki błysnęło coś małego. Okazało się, że tuż przy dźwigni ktoś zostawił niewielką karteczkę, która – cała zbrązowiała i porośnięta kurzem – wciąż jeszcze przywierała do konstrukcji.

„UWAGA! Blokada. NIE włączać!" – głosił wyblakły, odręczny napis.

Może zaczęli się domyślać, że tego typu silniki przyciągają... niechcianą uwagę – pomyślał Robert, nerwowo oglądając się w tył, na łypiący mrokiem otwór na korytarz. I wtedy wypatrzył coś jeszcze. Stare, podłamane biurko, które chyba zapadło się pod własnym ciężarem. Nie byłoby to może nic ważnego, gdyby nie widniejący na pogorzelisku, zmięty kawałek papieru, który – mimo licznych plam i pożółknięć – oszukał swoje przeznaczenie i odsłonił przed intruzami swoją enigmatyczną treść:


Do przyszłej zmiany:

McFadden kazał zablokować generator. Mówił, że wkurwia go buczenie (ciekawe w ogóle jakim cudem on to słyszy), a lukr-ropa i tak nam się przyda, jak skończy się mięso. Nie podoba mi się to, ale też nie mam jaj, by mu to powiedzieć wprost. Nie chcę skończyć jak biedny Harper...

Na razie przestawiłem pobór mocy naszego poziomu tak, by ciągnął tylko z głównego generatora na samym dole bazy (przynajmniej dopóki jeszcze mamy tam swoich ludzi). Niech tak zostanie albo McFadden nas wszystkich zajebie.

Jeśli koniecznie chcesz odblokować generator, to musisz przełączyć awaryjną dźwignię w północno-wschodnim skrzydle (przy Sali konferencyjnej). Ale nie radzę... On będzie wiedział. I przyjdzie.


Robert upuścił kartkę i wstrzymał swój oddech. Papier hałaśliwie zatrzepotał przy upadku. Sofía milczała. Nie odważyła się nawet ruszyć, nasłuchując jak paranoiczka w tej dzwoniącej po uszach ciszy.

Może przesadzali.

W końcu to było sto lat temu...

Żadnego McFaddena już nie ma... Prawda?

I co to znaczy, że lukr-ropa im się przyda, gdy skończy się mięso? – Robert z przerażeniem obejrzał się na puste beczki. – Czy oni...?

– Ja pierdolę. – Sofía zasłoniła usta i spojrzała prosto w jego oczy.

Tak czy siak, nic tu po nich. Im szybciej opuszczą to przeklęte piętro, tym lepiej.

Traper Przełknął gorzko ślinę – co chyba Sofía zdołała nawet usłyszeć – i czym prędzej skierował swoje ciche kroki z powrotem do tunelu. W końcu muszą tu być jakieś schody... takie same jak poprzednio albo jakaś drabina?

Cokolwiek.

Może kierowała nimi paranoja, a może instynkt samozachowawczy – nie wiadomo, ale skradali się w głąb tej roztaczającej się przed nimi martwicy niczym zagubione dzieci, które przebudzone w środku nocy próbowały przetrwać pełną koszmarów wyprawę do toalety.

Końskich szkieletów już tu nie było. Tylko jedna wielka pustka, przeszyta rzędami zamkniętych na pięć spustów drzwi, za którymi kryły się mroczne sekrety, których oni nie mieli odwagi nawet poznawać. Wreszcie dotarli do kolejnego rozwidlenia. Główny hol odbijał w prawo, z kolei lewa odnoga opatrzona była tabliczką, która napełniła ich nieopisaną wręcz ulgą. Gdyby nie odbijające się tu echo – Robert zapewne odetchnąłby głęboko.

Napis głosił bowiem: „Przejście konserwacyjne: na poziom dolny".

Poziom dolny!

Cały entuzjazm opadł jednak w ciągu ułamku sekundy, gdy tylko Robert skierował swoją latarkę na wprost owego przejścia.

Okazało się, że było zablokowane pancerną śluzą – dokładnie taką samą, jak klatka schodowa na górze. A to mogło oznaczać tylko jedno... coś, czego oboje obawiali się od samego początku, jak tylko znaleźli się na tym bezbożnym piętrze.

Trzeba przywrócić zasilanie.

To było tak boleśnie pewne ­– tak głęboko przewidywalne i oczywiste, że Robert przeklął w duchu jak opętany.

Znowu ten koszmar.

Znowu otrą się o śmierć jak błądzące dzieci.

Nie pozostało im już nic innego, jak tylko udać się do lokacji wskazanej na zapiskach załogi – na skrzydło północno-wschodnie, gdzie mieściła się sala konferencyjna i rzekomy kontroler zasilania, który miał odblokowywać generator. Choć raczej chodziło nie tyle o silnik – który ruszyłby zapewne bez żadnych dodatkowych czynności – ale o instalację elektryczną, której źródło najwidoczniej dało się jakoś... przełączać.

Czy coś.

Powoli, w pełnym milczeniu ruszyli dalej, brocząc w głuchym i bijącym piorunującą wręcz pustką korytarzu. Kurz, fragmenty betonu, porzucone puszki i konserwy... czego by tu jeszcze nie było. Tyle przeszkód, które przy delikatnym muśnięciu zdawały się wręcz krzyczeć, odbijając się zdeformowanym echem pośród tych spustoszonych trzewi. Ciasne, kręte zaułki i wybite drzwi pełne były przerażających wręcz, wymazanych czarną farbą napisów i podobizn, na które Traper nawet nie chciał spoglądać. Czuł, że to wszystko na niego napiera. Że go obserwuje. Te postaci... czarne, wysokie, o głębokich jak najgłębsza zmora oczach, które nie mogły być tylko rysunkiem... O, Boże. Co my tu w ogóle robimy?!

Robił, co mógł, by nie zwariować. Naprawdę się starał. Ale to go przerastało.

Wreszcie dotarli do kolejnego skrzyżowania. To niepojęte jak wielka musiała być ta baza... Prawdziwy labirynt plączących się i chaotycznie przecinających dróg niczym w jakimś psychodelicznym urojeniu na samej granicy świadomości. Całe jednak szczęście, że po prawej stronie ukazał się zbawienny wręcz napis, który chyba jako jedyny stanowił tu jakiś rzeczywisty punkt odniesienia. Dowód na to, że jeszcze aż tak nie pobłądzili.


STREFA I

Skrzydło NE – dział administracyjny


A więc nie zwariowaliśmy – pomyślał Traper, sondując wzrokiem hipnotyzującą głębię korytarza.

– Ej, spójrz! – Sofía nagle wskazała na uchylone drzwi, które mieściły się zaraz na bocznej ścianie. Jej załamany szept rozniósł się szumnym echem o wiele dalej, niż powinien.

– Ciii! – Robert gwałtownie przyłożył palec do ust. Gdy jednak zobaczył, na co dziewczyna wskazywała, aż wzdrygnął. Na samych drzwiach widniała bowiem etykietka, która dosłownie zamroziła ich w przepełnionym martwą ciszą bezruchu.


Kpt. Wayne McFadden

Dowódca Żandarmerii Unii Atlantyckiej


Sterczeli tak jak porażeni prądem, nasłuchując urojonych odgłosów, które miałyby dochodzić z wnętrza tego pokoju. Tak, jakby oboje poczuli jakąś dziwną obecność... jakieś zło, które w swym grzmiącym milczeniu trwało głucho tuż za progiem tej bluźnierczej jamy.

Robert gapił się jak w jaskinię lwa – leżę Lewiatana, skrytego w swym odwiecznym czuwaniu. Nie miał zamiaru tam wchodzić. A już na pewno nie po tym, gdy zobaczył całe mrowie wydzierganych w betonie wyrazów, które niczym diabelskie zastępy otaczały wejście do środka, jednogłośnie mantrując jedną i tę samą myśl.

„CISZA!" – trąbiło tysiące jakby żywcem wyrytych napisów, które spiralnie promieniowały wszędzie wokół: na suficie, podłodze i ścianach. – „Zamknąć się!", „Co za hałas!", „ZAMKNIJCIE KURWA MORDY!"

Powiedzieć, że stała za tym jakaś maniacka paranoja, to zdecydowanie za mało. To czyste opętanie. Albo coś gorszego.

Widząc to, przeszyty kamienną wręcz martwotą Robert już zwyczajnie nie domagał – tego wszystkiego było już za dużo. Cała ta chora litania... krzywe i zwyrodniałe litery... jakby wbijały się z bezlitosną wręcz siła w same jego serce. Okalały go niczym całe stado końskich szkieletów, wrzeszcząc mu prosto w twarz. Czuł, że nawet najmniejszy szmer, czy wręcz jego własny oddech brzmiały stanowczo za głośno.

Aż nagle spostrzegł, że drzwi do biura stały otworem.

Tak po prostu. Bez żadnego dźwięku – nie otwarły się, ale... takie już były. Jakby od samego początku. Stare, wykrzywione, przyszpilone szponiastymi pędami do podłogi.

Co?

Chyba w całej tej dojmującej paranoi po prostu stracił kontakt z rzeczywistością. Nie wiedział, gdzie był ani kiedy to się stało... czy się stało. Czuł, że wariuje. Że jego miażdżony bezimienną grozą umysł był już zupełnie bezradny. To coś... Nie, to się nie mogło dziać naprawdę.

Ręce mu się trzęsły.

Nie mógł oddychać.

W paraliżującym wręcz lęku sterczał naprzeciw niezmierzonej otchłani, która stanęła przed nim otworem, tuż za drzwiami. Była tam i toczyła swoje zimne wyziewy trupiego jadu niczym obumarły mięsień sercowy. Patrzył i... nie mógł nic zrobić, czując na sobie jej bezdenną głębie. Spojrzenie z samego dna piekieł, które pulsowało jak oszalałe. Wołanie z innego świata. Z gnijącej padliny sprzed setek tysięcy lat – trawionej żywcem z zapętlonym cyklu totalnego spustoszenia, które nigdy nie widziało światła. Totalne spustoszenie – absolutny nieporządek tryskający kosmicznym szkaradztwem w żarliwej nienawiści do wszystkiego, co istnieje i nie jest tylko wykoślawionym, idiotycznym absurdem – parodią bytu, która szydziła z dzieła Stwórcy.

To coś... niemożliwego. Niezdefiniowanego – chore zaprzeczenie istnienia. Antyteza bytu. Coś, co nie istniało a jednocześnie przytłaczało swoją realną obecnością.

„Przyjdź" – wołało z czarnej nicości, rozwierając się coraz szerzej niczym rozrywane piersi.

Nagle w totalnej psychozie potknął się o porzuconą na ziemi beczkę, która – hucząc przeraźliwie – przeturlała się pod samą ścianę.

KURWA!

To go natychmiast otrząsnęło. Stanął jak posąg, a krew pędem uderzyła mu do głowy. W absolutnym bezgłosie wyczekiwał, aż metaliczny dźwięk na dobre rozejdzie się po długim korytarzu. Sofía tak samo – cała blada i zlana zimnym potem sterczała niebezpiecznie blisko miejsca, w którym ujrzał obnażone wrota niebytu.

Trudno oszacować, jak długo trwał ten chory zastój. Oczekiwali w bezdechu, czy nic do nich nie biegło. Czas jakby się zatrzymał w miejscu – albo stracił znaczenie, rozjeżdżając się niczym spleśniały osad w groteskową przepaść bezsensu.

Chyba im się upiekło.

Chyba nikt ich nie usłyszał. Nikt albo nic – cokolwiek uwieczniło te ohydne napisy, które – wrzeszcząc przeraźliwie – wrzynały im się w mózg.

Ja pierdole...! – Traper bezskutecznie usiłował uspokoić swoje walące jak kościelny dzwon serce, które usiłowało żywcem wyrywać się z jego klatki piersiowej. W istnej zgrozie ponowie rzucił spojrzenie na otwarty na oścież pokój, jakby ze strachu, że... znów to zobaczy.

Na szczęście nic tam nie było.

Tak, jakby nigdy nie istniało. Jakby było jakimś urojeniem – sennym paraliżem, który objawił mu się w momencie emocjonalnego szczytu. Może i tak... gdyby nie jeden mały szczegół.

Drzwi dalej stały otworem, przecząc jakimikolwiek prawom logiki.

Nie... nie wejdzie tam. Nie przyjmie tego bluźnierczego zaproszenia, przenigdy. Nawet jeśli to wszystko się nie działo, to był pewien, tam czai się śmierć.

W międzyczasie Sofía – która zdawała nie być świadoma tego, co przed chwilą się tu wydarzyło – drżącym ruchem ręki przyświeciła prosto do środka pokoju.

Lokatora na szczęście tam nie było.

Nie mniej, skrajnie zdewastowane wnętrze świadczyło, że nie oni sami nawiedzali to miejsce. Prócz niezliczonej liczby opróżnionych beczek, gwoździ i obłąkańczo wyrytych napisów, Traper dostrzegł także oplecione łańcuchem kraty aresztu, które sterczały na samym końcu pomieszczenia. To, co było w środku – jakby jakaś skórzana, końska narośl – nie było nawet sensu komentować. Wszystkie meble roztrzaskane były na miazgę, jakby ktoś wyżywał się na nich w fanatycznym wręcz obłędzie.

Wtedy Sofía wskazała palcem na starą, rozłupaną maszynę pisarską, którą ktoś musiał z niewiarygodną pasją rzucić o ścianę, aż prawie wyleciała na zewnątrz. Dopiero po chwili zauważył, jak dziewczyna po cichu podeszła do drzwi i ukradkiem sięgnęła w stronę szczątków maszyny. W jej dłoni pojawił się ten oto dokument, którego być może lepiej byłoby nigdy nie odczytać:

Zimna fala grozy w jednym momencie przetoczyła się przez ich zmrożone sennym bezdechem ciała. Stali naprzeciw siebie – wbici w podłogę – nie potrafiąc nawet wycedzić jednego, złamanego słówka. Przysłuchiwali się jedynie własnym oddechom, których cichy, nieregularny rytm mówił wystarczająco dużo.

– Idziemy – oznajmił Traper. Miał dość. Z tą kondygnacją było coś cholernie nie tak.

Oni powariowali. Oni... Ja pierdolę.

Czas zdjąć blokadę zasilania i po prostu stąd uciekać – im szybciej, tym lepiej.

Ruszyli przed siebie, w obsesyjnej wręcz gorliwości unikając czegokolwiek, co mogłoby wydać jakiś odgłos. W końcu ten pieprzony labirynt ponownie skręcał – wirując się i rozjeżdżając się niczym senna iluzja – aż wreszcie, idąc zgodnie z instrukcją, szybko dotarli do celu. Tuż przed nimi pojawiła się nietypowa instalacja, która w swojej nieludzko misternej gmatwaninie kabli podpięta była do lokalnej sieci elektrycznej. Mieściło się to zaraz naprzeciw otwartych na oścież, dwuskrzydłowych drzwi, nad którymi górował napis: „Sala konferencyjna".

A więc trafili dokładnie tam, gdzie chcieli. Choć raz los się do nich uśmiechnął.

A teraz, khm... gdzie ten przełącznik? To chyba to? – Traper zmarszczył brwi, pośpiesznie przyglądając się grubej, zardzewiałej dźwigni, która jako pierwsza rzuciła mu się w oczy. – „Nadrzędne obejście układu zasilania"?

Nie czekając ani chwili dłużej, złapał oburącz za starą wajchę, a następnie spróbował opuścić w dół. Niestety, coś ją chyba blokowało... albo to przez tę rdze?

Zaparł się. Tak mocno, jak tylko mógł... I ciągnął. Z całej siły!

Aż wreszcie dźwignia się ruszyła.

Przeskoczyła na w dół.

Powiedzieć, że spowodowało to powalający wręcz hałas, byłoby absolutnym niedoszacowaniem.

Metaliczny skrzyp prawie że rozsadził ich bębenki. Zniekształcony pogłos niczym skowyt tysiąca szczurów rozniósł się dudniącą falą po całym korytarzu i ogromnej hali, która piętrzyła się tuż za ich plecami.

Aż nagle Sofía złapała go za ramię. Jej pazury dosłownie wbijały się w jego skórę, każąc mu się NATYCHMIAST odwrócić.

Był to moment, w którym Traper po raz pierwszy w swoim życiu stracił władze nad własnym ciałem, rozumem i wszelkimi zmysłami, jakie wtedy posiadał. Przerażenie sięgnęło zenitu. Zniekształcone zrywki pamięci o tym, co wtedy ujrzały jego oczy, będą go prześladować i dręczyć już do końca życia – równie często, jak wizja kopytnego monstrum z lasu, albo tej przygniatającej obecności za cienką ścianką namiotu.

Aż niedowierzał, stojąc w całkowitym bezwładzie.

W sali konferencyjnej – pośród morza starganych sztandarów Unii Atlantyckiej i szczątków długiego, połamanego stołu, sterczała jakaś sylwetka.

W pierwszej chwili pomyślał, że to kolejny wisielec, albo złowieszczy malunek. Wmawiał sobie, że tak jest – i błagał o to w myślach do czasu, gdy kształt się poruszył.

Odwrócił się w ich stronę.

To nie był człowiek.

Pamiętał tylko tyle, że razem z Sofíą wystrzelił wzdłuż korytarza, pędząc w jakimś chorym amoku, który zdawał się wręcz odrealnioną wizją.

A tuż za nim słyszał, jak coś gnało. Pędziło prosto na nich jak opętane stado świń. Cała baza drżała, jakby miała się zawalić.

Nie wiedzieć kiedy, ale wpadł do pokoju z silnikiem Diesla i w mgnieniu oka zatrzasnął się w jednej z szafek. Sofía wpadła pod złamane biurko, dysząc stanowczo za głośno.

Poczuł, jak krew leci mu z nosa, a obraz czernieje. Wszystko się trzęsło, coraz bardziej. Aż wreszcie to coś wpadło do środka. Traper niewiele widział, a jeszcze mniej pamiętał. Jedynie końską sierść, jakiś zwyrodniały garb i kształt, którego nie dało się przyrównać do absolutnie niczego. To nie było stworzenie z tego świata. Nie oddychało. Nie wydawało absolutnie żadnych dźwięków.

Wtedy nagle jedna z szafek jakby rzucona w dzikiej furii walnęła o ścianę, rozsypując się w drobny mak.

I zapanowała cisza.

Trwało to może godzinę, ale Robert widział kątem oka, że ta ohydna sierść tam dalej stoi. Zwisa ze ściany jak martwe zwierzę, jak pająk, nie wydając żadnych odgłosów.

Dopiero potem sobie poszło.

I zostali sami.

...

Widział, jak Sofía leżała nieprzytomna pod biurkiem – i może to jej uratowało życie. A może umarła ze strachu. Kręciło mu się w głowie. Widział mroczki i rzuconą w kąt latarkę, która chyba wypadła komuś z nich, gdy ratowali własne życie. Nie panował nad własnymi myślami.

To się kurwa nie dzieje naprawdę.

Dopiero teraz dotarło do niego, że każdy jego mięsień był krańcowo napięty i to tak mocno, że wręcz nie mógł ruszyć zdrętwiałą ręką, ani nawet żuchwą. Sterczał tak, bezwolnie przyglądać się tym bluźnierczym cieniom, które kreowała porzucona na ziemi latarka.

W końcu jednak jakimś cudem omyłkowo zahaczył o mechanizm zamka i wypadł z szafki. Jak tylko usłyszał swój własny upadek, zląkł się do tego stopnia, że omal nie zasłabł.

W martwej głuszy wsłuchiwał się w wyimaginowane dźwięki z korytarza. W wibracje, których nie było. W jakuckie dzwoneczki, które dochodziły zewsząd zimowej zamieci.

Co?

Sofía otwarła oczy niedługo później, obserwując Roberta niczym ożywiony trup. Nie wiadomo, czy nie chciała się ruszyć, czy nie mogła.

Paranoicznie nasłuchiwał, czy ta poczwara znów tu nie wróci, zwabiona hałasem. Albo czy nie czai się tuż za progiem, zwisając bezgłośnie jak poprzednio.

Nie wierzył w to, że sobie poszła.

Pewno czeka.

A my... Kurwa... – pomyślał, nerwowo patrząc w panel kontrolny obok silnika. – Musimy otworzyć śluzę.

Pomysł ten wydawał się teraz tak odklejony od rzeczywistości – tak debilny i absurdalny, że chyba bardziej racjonalnym wyjściem byłoby wydrapanie w betonie dziury na samo dno bazy. Albo rozwalenie barykady i skoczenie w nieskończoną toń szybu windy – gdzie podobne bestie tylko czekają, by wciągnąć ich w nieopisane głębiny z innego świata.

Musisz się ogarnąć... No, myśl! – Robert spoglądał na Sofíę, która stała teraz przy wyjściu, mimo że nie widział, by wstawała. Niestety, w tym stanie nie potrafił racjonalnie myśleć.

...Aż nagle znów poczuł wibracje.

To coś biegło.

Gnało szaleńczo, ale... gdzieś daleko.

Aż w końcu dudniące w oddali wstrząsy znowu ustały, zamieniając się w grobową aurę zastoju.

– Nie mamy wyjścia. – Traper odezwał się zimnym i stanowczym tonem, po czym pośpiesznie udał się do maszyny.

– Co? – Sofía ze szczerą psychozą spojrzała prosto na niego, jakby próbując zapytać, co on właśnie wyczynia.

– Przygotuj się do biegu, bo ten, będziemy mieć bardzo mało czasu.

Okazało się, że roztwór z lukrytu był już załadowany do cysterny. Robert – nie dowierzając, że to czyni – po prostu złapał za wajchę rozruchową i zaczął kręcić tak szybko, jak tylko zdołał. Obrzydliwy, metaliczny hałas po raz kolejny dotarł do jego uszu. W tym samym czasie serce omal mu nie stanęło. Kręcił jak najęty – tak, jakby zależało od tego wszystko.

I znów to poczuł. Coraz bliżej i bliżej.

Silnik ruszył. Światło zaiskrzyło. Traper rzucił się do panelu i w mignięciu oka przełączył blokadę. Jeden z bezpieczników wystrzelił, zajmując się ogniem.

Biegło tu.

Złapał Sofíę za rękę, dosłownie ciągnąc korytarzem w stronę przejścia na dolne poziomy. Śluza stała otworem. Odruchowo zapragnął ją zamknąć, ale stąd było to niemożliwe.

Było tuż za nimi.

W dzikim amoku totalnej histerii pamiętał tylko, jak pędził przez dziko migoczący tunel prosto do czegoś, co było windą. Minął plątaninę przepiętych bezpieczników i błyskawicznie wskoczył do środka, na ślepo klikając przyciski. Rozbił sobie łeb o szklankę i po chwili zrozumiał, że na samym środku windy stał ogromny wózek z talerzami i sztućcami, na który się nadział, wywracając wszystko do góry nogami. Sofía wrzasnęła w panice, gdy przez zasuwające się powoli drzwi zobaczyła, że to coś przyszło. Stanęło na samym środku tunelu. I zamiast ich ścigać – pomknęło do generatora.

Zaraz potem oboje usłyszeli srogie tąpnięcie, które po raz kolejny wstrząsnęło całą bazą. Światła zgasły, a winda stanęła w miejscu. Coś strzeliło i zaskrzypiało. Nastała sekunda długiej i przeraźliwej ciszy, która zdawała się trwać w nieskończoność, przerywana jedynie straszliwymi wstrząsami, które zbliżały się z głębi korytarza.

Aż nagle wszystko się zerwało.

Winda zaczęła sunąć prosto na sam dół.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top