Rozdział 23
W życiu każdego człowieka przychodzi taka chwila, gdy musi zderzyć się z pytaniem o prawdziwy sens własnej egzystencji. Zdarza się bowiem, że ta pozorna oczywistość praw natury – naszej bezpiecznej, sielankowej codzienności – zaczyna się łamać niczym tafla cienkiego lodu, odsłaniając głębię pierwotnego chaosu wszechrzeczy. Rzeczywistości, która nas przekracza. Cały ten zagubiony w nieskończonych eonach czasu ocean niestabilnych fluktuacji i wirującej materii – ogromnych ciał niebieskich i pulsujących kwazarów milczących pośród czarnej pustki rozszerzającego się wszechświata, który niczym nieugięta tłocznia miażdży przerośnięte ludzkie ego.
Ego, które nie ma żadnego znaczenia.
Sofía gapiła się jak głupia w ten pożółkły kawałek papieru, jakby błagając los o jakąś wskazówkę, podpowiedź... cokolwiek. Choćby najmniejszy drobiazg, który pozwoli jej poczuć iluzję stabilnego gruntu pod nogami. Wszystko w końcu układało się w jedną całość, która w swym absurdzie i wypaczeniu zadawała kłam jej własnemu rozumowi, który był zbyt mały, by to ogarnąć. Brak widocznego lądu na plaży... plaga głodu, czy próby ucieczki... To miało sens, a jednocześnie pogłębiało wrażenie bezdennej, abstrakcyjnej wręcz niewiedzy, sprzecznej z jakimikolwiek prawami logiki, czy racjonalnego myślenia. Właściwie, to czuła się w tym wszystkim sama – jakoś groteskowo wyizolowana – ogłupiona niczym konający rozbitek na wyżartej przez robactwo, bezludnej wyspie.
– Nie należymy do tego świata... – wyszeptał gardłowym i niskim tonem Traper, tak straszliwie do niego nie pasującym, że Sofía była niemal pewna, że wstąpił do niego jakiś demon. Stał on w apatycznym zastoju, całkowicie nieruchomo, wbijając swój pusty wzrok w największe kłamstwo wszech czasów. – Jesteśmy tu obcy.
Aż wreszcie gwałtownym, zamaszystym ruchem zerwał mapę. Jej ciężkie od wilgoci strzępy prężnie opadły na zakurzony panel radiostacji. Sofía w jednej chwili poczuła, jak do jej oczu napłynęło całe morze łez, które w mig – nawet nie wiedzieć, kiedy – wytrysnęło jak krew z rozciętej tętnicy, eksplodując istnym szałem duszonych w sobie emocji. Wyła jak postrzelona nieokiełznanym amokiem, zwijając się na ziemi w niemożliwym do wyrażenia stanie obłędnej bezradności i wyobcowania. Czuła się jak niechciane dziecko – którym przecież była – porzucone na śmierć w samym środku lasu przez wyrodnych rodziców.
Co ja tu robię...?! – zapytała sama siebie, dusząc się i kaszląc. – Gdzie ja jestem?!
– Hej, hej... No już, spokojnie. – Nagle poczuła na swoich plecach zimny dotyk Erin. – Daj spokój, to pewno jakaś fałszywka. Na pewno, Sof.
Wibrujące w obłędzie, wytrzeszczone oczy Erin były niemal w całości zasłonięte czarnym od krwi i ropy bandażem, który – cały roztargany – bezładnie opadał na wykrzywione w sztucznym uśmieszku, pobladłe usta. Nie trzeba było wiele, by zrozumieć, że ona sama nie wierzyła we własne słowa. Cóż innego im jednak pozostało niż tylko udawanie?
– Tak, masz rację – ledwie wybąkała, krztusząc się własną flegmą, po czym, gdy trochę się ogarnęła, złapała Erin za rękę. – To pewno... fałszywka.
– Chodźmy dalej. – Kątem oka obejrzała się na zmierzającego w stronę schodów Trapera, toteż czym prędzej pomogła Sofíi wstać. – Spokojnie, jeszcze trochę, a odpoczniemy...
– No jasne, że tak. – Opuściła wzrok, a jednocześnie zdała sobie sprawę, że nie potrafi puścić ręki Erin. Całe szczęście, że jej to nie przeszkadzało. – Rozłożymy namiot i pójdziemy spać. I obudzimy się w domciu.
Sofía o mało nie zwymiotowała pod wpływem nagromadzonej w przełyku flegmy, napierając się za wciąż ściśnięty żołądek.
– Heh, a ciekawe, co oni tutaj nadawali. – Erin z niepokojem rozejrzała się na skrytą w cieniu łącznościową infrastrukturę, która o dziwo zdawała się nawet dobrze zachowana jak na tak podłe i przeżarte wilgocią miejsce. Smętne szkielety wysokich maszyn i grubych, omszałych konsol otaczały ich niczym ciasny krąg czających się w cieniu, milczących straszydeł, gotowych do szarży w każdej chwili.
– Może prognozę pogody? – odparła, nerwowo oglądając się za plecy. Temu posępnemu wejściu do klatki schodowej, którą się tu dostali towarzyszył otwarty na oścież szyb windy, który najwidoczniej wiódł gdzieś w nieznaną, morową czeluść pod spodem. Do miejsca, gdzie przebudziła się przyczajona zmora i najpewniej cała reszta pradawnych, bezimiennych horrorów.
– No chyba tak, w końcu to musi być szczyt tej dziwnej góry – Erin przyśpieszyła kroku, ciągnąc swoją towarzyszkę za rękę, by przypadkiem nie stracić Roberta z oczu. To byłaby dopiero tragedia... Sofía czuła – Erin być może też – że ten pozornie zamknięty w sobie, zdziwaczały człowiek stanowił jedyny pomost pomiędzy realnie istniejącym światem, nad którym mieli jeszcze jakąś kontrolę, a absolutnym chaosem nieskończonego bezsensu i zagubienia. W końcu gdzie by teraz była, gdyby nie on...?
Wolała sobie nawet nie wyobrażać. Ścisnęła więc Erin za rękę, napawając się tym jedynym jej dostępnym, czułym gestem, który choć trochę ogrzewał zziębnięte do granic serce. Potrzebowała tego bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej – choć wstydziłaby się do tego przyznać.
I wtedy – zupełnie niespodziewanie – poczuła coś... osobliwego. Coś, co uderzyło w nią zupełnie nagle i zjeżyło wszystkie włosy na ciele, wytrącając z jakiejkolwiek iluzji pozornego spokoju.
Stało się to, jak tylko postawiła nogę na trzeszczącym schodku prowadzącym prosto na zarośnięty parter. Aż odrętwiała, przystając w miejscu i jakby z obrzydzeniem puszczając rękę Erin. Było to bowiem uczucie, które już znała i to aż za dobrze. Czuła, jak ziemia wibrowała, a całe powietrze przegryzione było niemal namacalną, stężoną aurą ciężkiej, złowróżbnej energii. Całkiem podobnie jak wtedy, w tunelu, albo w jaskini... ale jednocześnie inaczej – nieporównywalnie mocniej. Tutaj bowiem ziemia dosłownie drżała w posadach, rozszarpywana nieugiętą wręcz potęgą.
Erin zdawała się nie czuć tych wibracji. Tak samo, jak nie słyszała udręczonych głosów, które niczym igła wrzynały się jej czaszkę.
Nie trzeba było długo czekać, by spomiędzy wykrzywionych szczelin oraz dziurawych, zabitych okiennic dało się dostrzec to, czego Sofía się spodziewała, a jednocześnie najbardziej obawiała. Było to jednak na tyle intensywne i przerażające – a jednocześnie oczywiste w swojej prostocie, że w akcie bezrozumnej psychozy dziewczyna po prostu wystrzeliła z jak proca na zewnątrz, by zobaczyć to w pełni.
Na samym początku oślepiło ją wręcz powalające morze światła. Błyskające strumienie opalizującego blasku nie z tego świata rozlewały się na cały, porośnięty dżunglą płaskowyż, odbijając się jaskrawą gamą niebieskawych refleksji w targanych wichrem kropelkach deszczu. Okrutna nawałnica zimnego lśnienia tańczyła w ferworze przypadkowych rozbłysków i oślepiających konstelacji, pnąc się gdzieś wysoko w górę.
Dopiero wówczas, gdy przekrwione, pulsujące z bólu oczy zdołały wreszcie przywyknąć do tego dzikiego, nieokiełznanego światła, Sofía dostrzegła to, co dotychczas tkwiło niewypowiedziane gdzieś na samym końcu świadomości, jakby wlane do środka przez jakiś obcy czynnik. Nie mogła w to uwierzyć. Omal nie straciła równowagi, patrząc w górę na złowieszczy kształt pnących się, kościstych szczebli i bulwowatych narośli.
Dosłownie parę metrów obok niej, tuż przy stacji radiowej, wznosiła się Wieża Ze Snu.
Obłędnie wysoki, mamuci szkielet trzeszczącego na wietrze żelastwa, który wprost powalał swoim przyprawiającym o zawroty głowy monumentalizmem. Niezliczone zastępy pulsujących, lukrytowych formacji wypaczały wszelkie prawa logiki i grawitacji, owijając się wokół prętów w iście szatański sposób, jakby z chorą obsesją próbując wzbić się po martwych szczeblach w niebiosa. Ów straszliwy kolos – spojony grubymi, przerdzewiałymi nitami, które pękały pod naporem kamiennych narośli – sprawiał wrażenie, jakby miał runąć prosto na Sofíę, chwiejąc się groźnie przy każdym podmuchu oceanicznej zawieruchy. Coś jednak stale trzymało go w pionie – jakby na siłę – wystawiając na pastwę szalejących błyskawic, które raz po raz z impetem waliły w jego świetlistą powłokę.
Sofía spoglądała na te przekraczającą jej zdolności poznawcze konstrukcję, jakby wpatrując się w ropiejące ślepia bestii. Ta była martwa – a jednocześnie tryskała uśpioną żarliwością, która kumulowała się w jednej, zamarłej stagnacji grobowej aury zepsucia.
To musiał być sen. To nie było realne – bardziej przypominało jakiś surrealistyczny omam, chorą wizję pozbawioną jakiegokolwiek sensu. Nie panując nad sobą, chwiejnym krokiem zbliżyła się do grubej, betonowej podstawy – jakby w desperacji próbując upewnić się, że jej zmysły wciąż działają. Dygoczącymi z przerażenia dłońmi, w fantomowym blasku groteskowych migawek, wymacała starą, wszytą w beton tablicę, którą przedzierała roślinna plątanina gorejących żylaków.
Jako na górze, tak i na dole.
Jako na dole, tak i na górze.
I wtedy niczym piorun z otwartych niebios uderzyła w nią potworna myśl. Zdawała sobie sprawę, że przecież... To właśnie tutaj doszedł Sergio. Był tu – dokładnie w tym miejscu – gdzie na szczycie wieży złożył w ofierze swoich przyjaciół.
Porażona do szpiku kości, z istnym terrorem w oczach spojrzała w górę – na piętrzącą się tuż nad nią żelazno-lukrytowę aberrację, który przechylona była w jej stronę. I na te szeleszczące w powiewach wiatru łańcuchy... Na przegniły, psi szkielet nabity na hak i czyjąś oderwaną nogę, rozłupaną w dzikim szale na pół.
Właśnie tak stąd uciekł.
Zwymiotowała prosto na leżące na ziemi, spopielone kości. Tego było już za dużo. Wszystko zaczynało się kręcić i wirować – wrzaski spod ziemi nabrały tempa, niemal obdzierając ją z resztek jakiejkolwiek świadomości. Krzyczała, wbijając paznokcie w rozdarte do krwi skronie. Aż nagle – pośród zatęchłych zgliszczy starych, rozdartych namiotów podróżnych, dostrzegła światło pochodni.
Światło, przy którym siedziała Iktal.
Nie, to nie mogło się dziać naprawdę. To tylko poroniony wymysł... Jej wcale tu nie ma. Iktal przecież nie żyje.
Dziewczyna siedziała sobie na zwalonym pniu tuż nieopodal wieży jakby nigdy nic. Odziana była w czystą, śnieżnobiałą sukienkę, zdawała się nawet nie dostrzegać ich obecności. Patrzyła się... gdzieś w dal, zagubionym, pełnym uśpionej psychozy wzrokiem.
– Iktal! – zawołała Sofía, ile tylko sił w płucach i natychmiast do niej podbiegła. – Iktal!!!
Roztrzęsionymi dłońmi zaczęła macać moknącą w deszczu, białą tkaninę i rozczesaną falę blond włosów, jakby nie dowierzając własnym zmysłom. Iktal była tu naprawdę! Z łzami w oczach natychmiast ją przytuliła – tak mocno, jak tylko potrafiła.
– Itkal! – ściskała ją najmocniej, jak tylko potrafiła, zanosząc się dzikim płaczem. Obiecywała sobie, że już nigdy nie spuści jej z oczu. – Ty żyjesz!
– Sofía...! – odezwała się cichym głosikiem Iktal, tak jakby owładnięta jakimś kuriozalnym amokiem dopiero teraz zdołała ją zauważyć. – Sofía, Sofía...! – powtarzała, a na jej różowawych ustach zarysował się prawdziwy, szczery uśmieszek pełen niemożliwej do opisania, ciepłej radości.
Spojrzała na nią raz jeszcze. To nie był sen. Siedziała tu, cała i zdrowa! Tylko że... dlaczego była czysta? Cała zadbana, uczesana i z nową sukienką? I co robiła tutaj, na samym szczycie tej morderczej góry? Jak się tu w ogóle dostała?!
Sofía pobladła, po raz kolejny nie rozumiejąc zupełnie nic. I to przerażało ją najbardziej. Już miała o to zapytać – zalać falą tysięcy skrajnie dociekliwych pytań, gdy nagle... aż skrzywiła się ze strachu.
Zauważyła, że oko Iktal było podbite – całe sine i przekrwione, jakby od jakiegoś mocnego uderzenia. Z kolei – o, zgrozo! – jej małe, delikatne nadgarstki związane były ciasno sznurem! Sofía przetarła oczy, nie wiedząc, czy to się dzieje naprawdę. Poczuła nagłe ukłucie strachu – i już wiedziała, że muszą stąd uciekać. Natychmiast. To pułapka!
Nerwowym ruchem zaczęła z całej siły szarpać za sznur, próbując uwolnić swoją małą przyjaciółkę, gdy nagle ta – jakby w wariackim odruchu – odepchnęła ją.
– Zostaw! – ryknęła nastolatka, krzywiąc się w niepojętym grymasie sprzecznych ze sobą, ekstremalnych emocji.
Aż nagle Sofía poczuła, że... O nie. O Boże, o nie!
Zesztywniała w jednej chwili jakby ugodzona przez węża. Całe życie przeleciało jej przed oczami. Cień lukrytowych świateł zamarł w jednym momencie, przyblokowany przez coś, bo było za nią. Nie odważyła się odwrócić. Czuła czyiś zimny oddech na swoich plecach.
Ktoś stał za nią.
Zlana zimnym potem, w panice obserwowała czarny kształt odbijający się w oczach Iktal. I już wiedziała, że jest po niej.
* * *
Traper nie zdążył zareagować. Był zbyt pochłonięty podziwianiem tego nieopisanego snu na jawie, przy którym – jak sądził – wszystko miało się dokonać. Na początku spostrzegł Iktal – chyba w tym samym czasie, co Sofía, która błyskawicznie do niej przybiegła, utykając i krzycząc jak opętana. I już wiedział, że coś tu jest nie tak – to przecież niemożliwe... Migiem dobył maczety, wyczuwając pośród tego pulsującego szaleństwa jakąś złą energię, ale... było już za późno.
To, co ujrzał w kolejnym rozbłysku lukrytowego błękitu, tak bardzo go przybiło, że omal się nie zapadł się pod ugiętymi kolanami na faulującą w bezładzie ziemię.
Tuż zza ponurej linii drzew, z przerażających fałd rozświetlonej mgły, wyłoniła się smolista jak pomór, garbata sylwetka. Ktoś tam stał. Minęła chyba minuta, nim przybity obezwładniającą grozą Traper zdążył zajarzyć, że to, co widzi, wcale nie jest iluzją. To nie był następny omam czy jakaś histeryczna inkarnacja jego własnych lęków, czy utrapień. Zasłona zaświatów runęła już do końca, obnażając swe bezbożne głębiny.
Czarna figura – spowita chyba jakąś grubą powłoką rozwianych na wietrze upiornych szmat – powoli wyłoniła się spomiędzy żmijowych języków pary, sunąc wśród błyszczącego w świetle lukrytu deszczu. Traper zaczął biec na zabój. Tuż przed siebie, wbrew instynktowi, prosto na ratunek niczego nieświadomej Sofíi.
– Erin!!! – wrzasnął, by ta dobyła broni.
Nie dobiegł na czas.
Przybysz w całej swojej potworności stanął pół metra za Sofíą. Ta zdrętwiała nagle jakby w sennym paraliżu. Nastała sekunda głuchej ciszy – upiornej i wstrząsającej, która ciągnęła się w nieskończoność.
Aż nagle kruczoczarna powłoka zsunęła się prosto na ziemię, odsłaniając prawdziwe oblicze... ludzkie?
Iktal pisnęła przeraźliwie, gdy tuż na jej oczach rosły mężczyzna – istny wielkolud z prymitywną wręcz, dziką agresją chwycił Sofíę za gardło. Niemal uniósł ją nad ziemię. Iktal coś krzyczała. Coś okropnego, w nieznanym języku, unosząc błagalnie swoje związane ręce. Ten gwałtownie odrzucił Latynoskę w bok... i spojrzał prosto na niego.
Zza pleców zwinnym ruchem wyciągnął ostrze. Zakrzywione, ząbkowane, o sadystycznym wręcz, szponiastym kształcie. Traper przystanął, zmrożony czystą grozą, w narastającej panice zaciskając w dłoni swoją maczetę. Nieopisany, druzgoczący strach przeszył go od stóp do głów, jak tylko w blasku błyskawicy ujrzał szarżującego prosto na niego, umięśnionego herkulesa o kościstej masce i tysięcy zagmatwanych tatuaży na bladym, odsłoniętym torsie.
Trach! Fragment jego brody wylądował na ziemi, gdy ostra żyleta świsnęła tuż pod jego gardłem. Uskoczył. Łup! Iktal darła się z tyłu, zawodząc w skrajnej panice. Uniósł maczetę, gdy szkaradna bestia spojrzała mu prosto w oczy.
– Erin, do kurwy!!! – wrzasnął, nie odwracając wzroku od przeciwnika. Nigdy czegoś takiego nie widział. Pierwotna furia, pełna jakiegoś nieokiełznanego obłędu, śmiejąca się spode łba w prawdziwie opętańczym szale. Żylaste ciało, pokryte misternymi tatuażami i kościstymi kolczykami, napięte było do granic, szykując się do kolejnego ataku.
I bum! Iskry strzeliły, gdy Traper sparował gwałtowny cios. Omal nie stracił równowagi. Świst! Czubek ostrza rozciął fragment koszuli. Aż nagle cała masa naparła na niego niczym taran. Poleciał prosto na fundament wieży, z impetem uderzając o beton. Dzikus zaatakował od razu. Potężny zamach – pudło! Ostrze rąbnęło o beton. Robert przetoczył się w krzaki. Powstał błyskawicznie, a łypiące na niego w chorobliwym obłędzie, niebieskie ślepia dosłownie pożerały go żywcem, skryte w oczodołach straszliwej, kościanej maski i fali opadających nań włosów.
Gdzie jest Erin?!
– Teech t'ona'an! – syknął agresor, unosząc swój miecz. – Kíilbaj!
Znów zaatakował. Istny grad ciosów – szybkich, brutalnych! Robert nawet nie wiedział, kiedy stracił maczetę. Nagle coś z impetem walnęło prosto w jego twarz. Stracił kontakt z rzeczywistością. Siarczysta pięść w brzuch zwaliła go z nóg. I znów! Wylądował na ziemi, wijąc się z bólu. Nie mógł się ruszać! Ani oddychać! Ledwo patrzył przez zaciśnięte powieki, jak uzbrojony bandyta pewnie zmierzał w stronę Erin. Ta stała jak słup soli. W okropnych palpitacjach próbowała przeładować swój pistolet na flary – jej ręce goniły jak dzikie. Nie dała rady. Napastnik wytrącił jej broń i nim zdążyła uciec, złapał ją za włosy i zwinnym ruchem przyszpilił do ziemi.
Co było później – nie wiedział. Palący ból zmieszany z czystym przerażeniem był bowiem do tego stopnia przenikliwy i obezwładniający, że zdominował absolutnie wszystkie jego zmysły, pogrążając w upiornej aurze nieświadomości.
* * *
Gdy się ocknął, o dziwo jeszcze żył...
Wszystko się kręciło, rozmyte i wariacko zakrzywione...
Ledwo co kojarzył, czując w ustach jedynie nieprzyjemną gorycz krwi zmieszanej z błotem. Dopiero po chwili jego zmordowane ciało zaczęło srogo pulsować w palącej wręcz udręce, która – początkowo nieco stłumiona – z każdą kolejną sekundą nabierała rozpędu, aż wreszcie zwaliła się na niego niczym pędzący pociąg. Z trudem napiął wszystkie mięśnie, robiąc wszystko, by tylko zdusić w sobie krzyk.
Pierwszą rzeczą, którą ujrzał po odzyskaniu ostrości wzroku, była posępna sylwetka Wieży Ze Snu. Złowroga i majestatyczna, wciąż skąpana była w mglistej łunie jakiegoś nieziemskiego światła, które to – spaczone lukrytem – migotało niczym setki gwieździstych konstelacji z najdalszej pustki nieznanych obszarów kosmosu.
Ciepły, niespodziewanie miły dotyk jakiegoś płótna nagle go otrzeźwił. Odruchowo podskoczył – ale okazało się, że... O, nie! Nie mógł się ruszyć! Jego ręce były przywiązane z tyłu do jakiegoś pnia. Zaczął się szarpać – w dzikiej furii, chcąc na siłę rozerwać pęta. Niestety, nic to nie dało. Sznur bezwzględnie wrzynał się w nadgarstki aż do samej krwi, piekąc złośliwie.
Dopiero wtedy ze zgrozą zrozumiał, co się dzieje. Że ktoś właśnie go uprzedził w jego niecnym planie ucieczki z tej wyspy... to chyba ci jebani tubylcy. No tak! W końcu nie mogło im ujść płazem to, że uwolnili gówniarę z tego dziwnego rytuału, który – na co wszystko wskazywało – zaraz się dopełni, ale w nieco rozszerzonym składzie.
Oczywiście, zgodnie z jego oczekiwaniami, zaraz obok niego przywiązane były Sofía oraz Erin, które były równie przytumanione, jak on sam jeszcze przed chwilą.
– Spo-spokojnie – Stojąca naprzeciw niego Iktal, chyba walnięta po drodze jakimś twardym kamieniem, wydawała się w ogóle nieporuszona całą tą sytuacją. Dziewczyna ze stoickim spokojem stała w deszczu, trzymając kawałek jakiejś mokrej ścierki, nasączonej ciepłą wodą z ogniska, które płonęło nieco dalej.
Kurwa, ogarnij się! – skarcił ja w myślach. – Ruchy, ruchy!
– Pomóż mi! – krzyknął rozkazującym tonem, wciąż próbując przecisnąć swoje zakrwawione nadgarstki przez spajającą je linę.
– Nie, nie. Ja... n-nie mogę – opuściła wzrok w skruszonym geście pełnym niewypowiedzianego lęku. – Prze-przepraszam.
Dopiero teraz zauważył, że jej nadgarstki także były skrępowane, choć wyglądało na to, że do niczego nie była przytwierdzona i mogła poruszać się swobodnie... Nic już z tego nie rozumiał, kompletnie. Dlaczego ona nie ucieka?! No, halo! Przecież zaraz wróci... no właśnie. On!
W jednej chwili Iktal zastygła w bezruchu. Traper także.
W progu zrujnowanej rudery, która niegdyś musiała pełnić funkcję stacji łącznościowej, pojawił się on. Zmierzał prosto w ich stronę. W jego tęgich ramionach szeleścił gruby łańcuch zakończony rzeźnickim hakiem.
O, nie...
Było źle, ale tego się nie spodziewał.
Jego serce na moment zastygło, przebite igłą prawdziwego terroru.
One musiały się obudzić! Już! Natychmiast!
– Iktal!!! – wrzasnął w rozpaczliwej panice, z niewyobrażalną werwą próbując rozerwać pęta. Smarkula jednak go nie słuchała, tym samym skazując ich na śmierć. – Noż kurwa, przecież siedzimy w tym razem! Iktal, pomóż mi, błagam!
– Hę? Co się dzieje? – odezwała się nagle otępiała Sofía, do której chyba jeszcze nie dotarło, w jakiej okropnej sytuacji się znalazła. – Traper...?
Wstrzymała oddech, gdy centralnie przed jej twarzą zakołysał się ostry jak brzytwa, ociekający deszczem hak. Spojrzała w górę.
To, co oboje zobaczyli teraz wyraźnie i w całej swojej okazałości – przy świetlistym blasku pochodni i lukrytu – przyprawiło ich o pełną czystej zgrozy świadomość nieuchronnej śmierci.
Tuż przed nimi stanął bowiem nie kto inny jak sam rdzenny lokator tej opętanej wyspy. Musiał należeć do tej samej, prekolumbijskiej sekty, która stawiała bluźniercze figurki jakichś oślepionych bóstw, na których cześć mordowano dzieci kolonistów. Ten tutaj, szpetny brutal z najczarniejszego koszmaru – niby przypominał człowieka, ale w swojej szkaradnej i nienaturalnej postaci tak krańcowo wypaczał to pojęcie, że w zasadzie nie dało się go tak określić. Jego skóra – teraz Robert widział to z bliska – miała mdłą, by nie powiedzieć trupią barwę z wyraźnie zarysowaną pajęczyną wypukłych żylaków, które widoczne były pomiędzy obfitą warstwą tatuaży i przeróżnych, naskórnych modyfikacji. To nie mogło być naturalne... Absolutnie.
– Máax le le uláak?! – Spod przypominającej czaszkę, umalowanej zawiłymi wzorami maski wydobył się twardy, pełen wigoru głos. Tubylec impulsywnie wskazał na trójkę złapanych intruzów, rzucając wilcze spojrzenie w kierunku Iktal. Same jego oczy zdradzały jakąś ohydną więź z całą szkaradą tej wyspy – nikt normalny bowiem nie mógł mieć takich jaskrawo niebieskich źrenic, które wręcz promieniowały tym spaczonym plaskiem. Co jak co, ale dla Trapera sprawa była jasna. To po prostu kolejny potwór. Jeszcze jedna, zezwierzęcona parodia natury pośród całej plejady dzikich, biologicznych aberracji, które nie miały prawa bytu w normalnym, ludzkim świecie.
To jednak nie był ludzki świat.
Iktal odbąknęła coś niewyraźnie, skruszonym głosem w ichniejszym dialekcie. I cały koszmar zaczął się od nowa.
Dzikus powoli nachylił się nad więzami lamentującej w rozpaczy Erin, po czym... w nieopisanym wręcz szale wyrwał ją w ziemi. Jego sroga pięść zaplotła się wokół jej rudych włosów. Ta w mig się ocknęła. Zaczął ją ciągnąć – rwąc brutalnie jak dzikie zwierzę – prosto w stronę wieży.
– Erin!!! – wrzasnął Traper w panice, po raz kolejny szarpiąc się z własnymi więzami. Na darmo. Sofía krzyczała w histerii. Iktal także, płacząc jak oszalała. – ZOSTAW JĄ!
Panikował, ignorując ból przecinających skórę więzów. Robił wszystko, by się wyzwolić. Krzyczał z bólu, zmuszony bezsilnie patrzeć na to, co się właśnie działo.
Agresor z nieugiętą siłą targał ją za sobą Erin, niczym wijące się w szaleńczych spazmach zwierzę prowadzone na rzeź. Dziewczyna miotała się i pruła, co tylko przyprawiało ją o jeszcze większe katusze. Robert nigdy nie widział kogoś doprowadzonego aż na takie wyżyny przerażenia. Jęczała bowiem w opętańczym szale, próbując przełamać nieugięty uścisk mięsistych ramion. Błagała o litość. Ten chory pojeb jednak nic sobie z tego nie robił, ciągnąć ją dalej aż na sam fundament wieży, gdzie to w pchnął ją prosto na twardy beton.
– Zróbże coś, kurwa!!! – Traper mordował wzrokiem Iktal, która wykrzywiona w traumatycznym spazmie niepojętej rozpaczy opuszczała nisko głowę. – Albo miej chociaż odwagę patrzeć na to, co zrobiłaś! Ty kurwo jebana!
– Iktal... Ja cię błagam! – Sofía drżała w istnej rozpaczy, ledwo mamrocząc słowa w tych chorych konwulsjach nieprzepartego horroru. – Tak nie musi być...! Zrób coś! Uwolnij nas!
W międzyczasie ten nieludzki potwór zdjął z siebie łańcuch i energicznym ruchem przerzucił go przez jedną z tych wysokich, żelaznych prętów na górze. Erin skręcała się z bólu, cała zakrwawiona, płacząc we wstrząsającym wręcz popłochu. Ten momentalnie złapał ją za rozdarte ubrania, zmuszając, by spojrzała prosto na błyszczący w lukrycie hak.
– Iktal! Ko'oten tin wiknal! – wywrzeszczał, gwałtownym gestem wskazując na Iktal. Skrępowana blondynka posłusznie przybiegła, by niemal natychmiast upaść mu do stóp i błagać o łaskę dla Erin. Ten jednak w odpowiedzi zrobił coś... całkowicie nieoczekiwanego. Coś, co pulsujący w dzikich spazmach wirującej paranoi mózg Roberta nie był w stanie przetrawić. Tubylec bowiem z niesłychaną delikatnością pomógł Iktal wstać, głaszcząc ją po wzburzonej fryzurze. A ta... przytuliła się do niego.
Cokolwiek to miało znaczyć, wykraczało poza jakiekolwiek ramy zrozumienia. Ta poroniona nastolatka dosłownie zaczęła się do niego przymilać, szemrając coś pod nosem w istnym morzu łez i szlochów. A on czule jej odpowiadał. Po chwili odsunęła się w tył, a on na powrót zamienił się w bezlitosnego brutala. Znienacka położył swoją dłoń na barku sterroryzowanej Erin, która – cała zmrożona – stała tuż przed spiczastym hakiem, dusząc się w dzikim ataku histerii.
I zaczął coś mówić. Coś sykliwego, przeżartego czystą nienawiścią – i było to skierowane prosto do pozostałej dwójki jeńców, mimo że przecież nie znali tej zdegenerowanej, diabelskiej mowy. Traper ze zgrozą obserwował, jak ten chory fanatyk wbijał w niego swój sępi wzrok pełen wrogości i całego huraganu niewyrażonych pasji.
I wtedy odezwała się Iktal.
– Wszystko zniszczyliście – przemówiła we łzach, co wyglądało, jakby tłumaczyła te jego obrzydliwe słowa. – Przerwaliście ry-rytuał. Przez waszą głupotę przyjdzie Zły Duch. Jesteście, eeee... bezmyślnymi robakami.
– Co? Dziecko, co ty mówisz?!– Sofía wpatrywała się w nią ze skrajnym niedowierzaniem, jakby ktoś jej właśnie rozdzierał serce. – Przecież uratowaliśmy ci życie! Nie pamiętasz już?! Jak możesz wygadywać takie bzdury?!
Iktal grzecznie przetłumaczyła to temu sadyście, na co ten w odpowiedzi fuknął coś krótkiego.
– Mówiłam ci, że ry-rytuał trzeba zrobić – mamrotała, zanosząc się płaczem. Te słowa bez wątpienia pochodziły od niej samej. – Tylko tak można, eee... odgonić Złego Ducha. Trzeba się po-poświęcić się w Wołającym Kamieniu, by na chwilę go odgonić i by było no-normalnie. Jestem cuaca'yah, wybrana d-do rytuału. Tłumaczyłam ci to, ale nie słuchałaś. Miałam się oddać... Ale n-nie udało się! – Zaczęła coraz bardziej płakać. Gdyby jej ręce nie były związane, zapewne teraz rozłożyłaby je w geście totalnej beznadziei, by potem zasłonić tę mokrą od łez, obitą twarzyczkę. – Teraz już z-za późno, bo Zły Duch jest bardzo blisko. Musimy... Eh...
– Nie, nie musimy! Przecież mówiłam, że cię stąd zabiorę! Ja nie kłamię, naprawdę możemy stąd uciec, ja naprawdę chcę ci pokazać świat... – Sofía łkała, nie mogąc już dalej mówić.
Tubylec po raz kolejny się odezwał, mierząc zrozpaczoną Sofíę swoimi niebieskimi oczami. Żylasta dłoń wskazała na górującą nad nimi strukturę.
– Yaluk mówi, ż-że możecie, hmm... odkupić swoje winy – tłumaczyła Iktal, zerkając co chwilę na niego. – Odprawić rytuał. U-uratować nas wszystkich. I że nie macie wyboru. Bo jak nie, to przyjdzie... no... i wszyscy zginiemy.
A więc tak się nazywa... – Traper gniewnie zmarszczył brwi. – Yaluk. Zapamiętam to imię.
– To czemu sami się nie poświęcicie?! – warknął, choć odpowiedź była oczywista. Bo się akurat napatoczyli. A może to wszystko było już z góry ustalone i ta mała kurwa celowo ich tu przywiodła, by samej nie ginąć w rytuale.
Yaluk kontynuował swój gniewny wywód, każąc swojej niewolnicy objaśniać wszystko, co mówi.
– Inni Kaas'kel zrobiliby nam... złe rzeczy. Ale Yaluk jest dobry. – Wskazała na niego. – Nie pozwoli mnie skrzywdzić, mimo że zdradziłam. Ale łowcy w końcu tu przyjdą, więc...
– Nie! Poczekaj! – Sofía zaczęła się miotać, jakby chciała w nagłym napadzie werwy wyskoczyć prosto przed siebie. – ...Jest inny sposób! Powiedz mu to! – błagała, patrząc ze zgrozą, jak zamaskowany dzikus zaczynał już tracić cierpliwość, powoli złapał za hak.
– Nie ma...
– POSŁUCHAJ! – ryknęła tak głośno, że aż tkwiącemu obok Robertowi zaświszczało w uszach. – Ja WIEM, jak to zatrzymać! Nie trzeba żadnych ofiar, jest inny sposób! Ja, eee... Znam kod dostępu... Pamiętasz chyba, no nie?! Błagam, powiedz, że pamiętasz! Wtedy, w dokach – „Incydent Zero"! Sama wiesz, to wszystko się tu zaczęło, że coś jest pod wyspą, w tej jebanej bazie i oni to znaleźli! TUTAJ! Błagam cię, Iktal... Na wszystkie świętości, pozwól nam działać!
Na twarzy Iktal pojawił się rażący grymas zmieszania, gdy błądząc źrenicami w nerwicowych palpitacjach, wyglądała, jakby zaraz miała wybuchnąć. Kurcząc się i dygocząc w nienaturalnych wręcz odruchach, ostrożnie powtórzyła te słowa Yalukowi.
Ten, nie odpowiadając, zerwał nagle fragment koszuli Erin na samej wysokości haka. Jej drżąca, wygięta w bladym porażeniu twarz była nieobecna, jakby straciła duszę.
– Ale to trwa dłużej! – Iktal była bliska omdlenia, łamiąc się na własnych nogach. – Od tysiącleci!
– IKTAL, kurwa! – Sofía czuła, że to koniec. Nie mogła patrzeć na to, co się właśnie działo. Ścisk w gardle odebrał jej mowę. Cała pewność z siebie zgasła niczym ostatnie tchnienie. – Czemu mi nie wierzysz?! Ja... naprawdę chciałam cię stąd zabrać...!!! – ryczała. – Znam drogę wyjścia! Byśmy uciekli...! Proszę, powiedz mu to, że możemy to naprawić! Iktaaal...!!!
– Yaluk mó-mówi, że kła-kłamiecie – tłumaczyła, nerwowo patrząc na ludzkie szczątki, które wisiały tuż nad jej głową. – Poprzednia grupa zrobiła rytuał. Nie naprawili nic.
– 4486! – darła się w panice, szarpiąc się i jęcząc w beznadziei. Przekrwione nadgarstki dosłownie zrywały się pod naporem ostrej jak brzytwa liny, który uziemiała ją w tym pierdolonym miejscu – NA DOLE! STREFA ZERO! STEINBERG! – wrzeszczała, aż wreszcie straciła całe powietrze w płucach.
Na dźwięk tego nazwiska oprawca nagle się zatrzymał.
Spojrzał prosto w oczy Sofíi. Słowa, które wypowiedział wstrząsnęły nią jeszcze zanim Iktal zdążyła je przetłumaczyć.
– N-nikt tam jeszcze nie schodził... – wybąkała. – To Zakazane Ruiny!
– A czy ktoś próbował?!
W tej samej chwili Erin straciła przytomność. Zawieszona w niemożliwym do opisania szoku i przerażeniu, po prostu osunęła się jak martwa na ziemię.
Yaluk ryknął, wybuchając nagłym, nieopanowanym napadem agresji. Prawie że przyłożył Iktal w twarz, zatrzymując się w ostatniej chwili. Ręce mu się trzęsły. Z pasją dobył swojego ostrza i kazał jej natychmiast wszystko tłumaczyć.
– Macie jedną n-noc – jęczała, skulona pod kołyszącym się złowrogo hakiem. – Ruda zostaje, ja też. Stamtąd nie ma wyjścia, więc mu nie uciekniecie. Rano złoży Erin w ofierze. A potem was, jeśli wrócicie z pustymi rękoma. Powodzenia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top