Rozdział 22

Zszargany podróżą przez ciasne kanały Traper powoli przeciskał się naprzód z nadzieją, że dokądś go to doprowadzi. Skoro bowiem istniała jedna studzienka, to przecież gdzieś musiała istnieć druga...? Im jednak dalej zanurzał się w te klaustrofobiczne czeluści ściekowego labiryntu, tym powietrze stawało się coraz bardziej duszne, a oddychanie okazało się nie lada wyzwaniem. Jego zgarbione plecy wyły z bólu, błagając, by ten koszmar wreszcie dobiegł końca.

Oby to wszystko miało jakoś sens...

Co jednak było najgorsze – oślizgłe ściany z każdym przebytym metrem zwężały się, a sklepienie opadało, zmuszając do jeszcze głębszego zanurzenia się pod taflą śmierdzącego łoju. Powoli zaczynało go to przerażać – nie da się ukryć, było po prostu coraz gorzej. Nie zwalniał jednak tempa, jeśli bowiem on wymięknie, albo okaże choć cień słabości – nastanie marny koniec. Czuł niepohamowany ścisk, łapczywie nabierając toczonego trądem powietrza. Szybciej! Szorstkie cegły napierały na jego ciało, a rozbryzgiwana w impulsywnych ruchach, spieniona ciecz lądowała prosto na zlanej potem twarzy. Ledwo dawał radę utrzymywać latarkę w powietrzu

Aż wreszcie na jego drodze wyrosły kraty, na samym środku zwężenia.

Przystanął w miejscu – bardziej z przerażenia, czując miażdżącą ciasnotę i niemal zupełny brak powietrza. O mało nie stracił równowagi, gdy nadepnął na coś kruchego pod wodą. W akcie chorobliwej desperacji szarpnął za wystające z gnijącej tafli szczeble. Być może kiedyś stanowiły one jakąś przeszkodę – ale teraz stare pręty dosłownie sypały się w dotyku, popuszczając natychmiast. Droga stanęła przed nim otworem. Schylił się – omal nie dotykając ustami ścieku – po czym przekroczył niedoszłą barierę i migiem ruszył dalej.

Jakże wielką poczuł ulgę, gdy okazało się, że parę metrów dalej tunel ostatecznie dobiegł końca.

Znalazł się bowiem na samym środku czegoś, co przypominało komorę, albo zbiornik o nieznanym przeznaczeniu – nieważne zresztą. Jego uwagę przykuły teraz wydrążone w betonie schody, które prowadziły na platformę nad ściekiem. Nie chcąc moknąć choćby chwili dłużej w tym jątrzącym szlamie, skierował się tam od razu – podobnie zresztą, jak i ledwo człapiące za nim Erin i Sofia, złamane i obolałe bezlitosną wędrówką przez kanał. O ile Sofia, mimo uprzedniego ataku histerii, jakoś się trzymała – to teraz jakby się zamieniły. To Erin zdawała się wewnętrznie umierać, brocząc po samą szyję i jąkając jak opętana słowa i wyrazy, których znaczenia nawet nie próbował zrozumieć.

A on, cóż, dosłownie wszystko miał przemoczone. Cały potok obleśnego syfu spływał po jego nogawkach prosto na zakurzone podłoże. Nerwowo strzepywał więc i wyciskał wszystko, co się tylko dało, zrzucając grudkowate resztki z powrotem w mętną toń.

Niestety, tego zapachu prędko się pozbędzie. O ile w ogóle to się kiedykolwiek stanie. Mydła to tu bowiem nie ma, a wyjście na deszcz, wprost w szatańskie objęcia łypiącego mroku nie wchodziło w grę.

– Ja pierdolę... Gdzie my jesteśmy? – Sofia z obrzydzeniem wydłubała z kieszeni garść rozkładających się odpadów roślinnych.

– W jebanym grobowcu – syknęła zimno Erin, która tuż po wyjściu z „wody" usiadła pod ścianą, kuląc się i drżąc jakby porażona prądem.

– Khm...

Robert rozejrzał się po tajemniczym wnętrzu, omiatając snopem światła wilgotne, błyszczące w świetle płyty z betonu, które stanowiły jedyny element „wystroju" tego – jak się okazało – zupełnie pustego pomieszczenia. Przypominało to wnętrze jakiegoś bunkra albo podziemnej bazy, która pod wpływem wilgoci i długoletniej erozji zaczęła przypominać toczone trądem katakumby.

Co ciekawe, panowała tutaj nienaturalna wręcz cisza, przerywana jedynie obrzydliwym echem kapiącej wody. Stłumione, dudniące odgłosy szalejącego żywiołu na powierzchni prawie że tu nie dochodziły, pogrążając całą tę upiorną piwnicę w grobowej aurze milczenia. W końcu po dłuższym czasie spędzonym w samym centrum burzy, pośród szarpanych wichrem drzew i paproci, cisza ta wydawała się jakby... niepasująca.

Obca.

Jedynie tam – na samym końcu betonowej komnaty raz po raz roznosił się cichy, złowrogi świst przeciągu, który w zimnych porywach zawodził niczym czająca się w głębi mroku zjawa. Gdy Traper rozświetlił to miejsce, oczom całej trójki ukazał się surowy, oszpecony wiekiem otwór, zwieńczony drzwiami. Te były dziwacznie zagięte – tak jakby coś w nie kiedyś rąbnęło z niesłychaną siłą – i trzymały się tylko na jednym zawiasie, nieśmiało odsłaniając czarną otchłań po drugiej stronie.

A więc ten wjazd... wcale nie prowadził do górskiego tunelu – Traper połączył fakty, powoli zbliżając się do szumiących zimnym tchnieniem drzwi. – Ale do jakiejś... placówki. Obitej pancerną grodzią, zakazanej bazy.

Włosy stanęły mu dęba, gdy zapytał sam siebie, czy te wszystkie środki bezpieczeństwa chroniły wyspę przed zagrożeniem z zewnątrz... czy może czymś, co zostało uwięzione tutaj, w samym jej sercu. A co to było – nie chciał nawet zgadywać, choć doskonale wiedział, że był bardzo blisko. I że już niedługo się dowie.

Był blisko. Czuł to.

Ze staranną ostrożnością, by nie wywołać żadnego podejrzanego dźwięku, spróbował odgiąć te żelazne drzwi. Niestety, ich delikatne muśnięcie sprawiło, że po całym wnętrzu rozległ się przeraźliwy, metaliczny harkot, który odbił się echem od pustych ścian.

Zmrożony strachem, stanął w zupełnym bezruchu – niczym przyłapany na gorącym uczynku włamywacz. W chorobliwym napięciu przysłuchiwał się, jak zdeformowany pogłos powoli ginął po niezbadanych czeluściach.

Oby nikt tego nie usłyszał...

W końcu znów zapanowała cisza. Martwa, bezgłośna niczym w prastarej krypcie.

Traper odczekał jeszcze chwilę – tak na wszelki wypadek – po czym spróbował ponownie, tym razem jednak ze skupieniem i delikatnością godną prawdziwego mistrza Zen. Nie mógł sobie pozwolić na więcej tego typu błędów. Nie tutaj, gdzie przygniatający nastrój milczącej grozy odbierał mu władzę nad własnym rozumem, snując potworne wizje o czarnych jak smoła przybyszach zza mgły.

I... udało się! Drzwi, niestety, znów narobiły nieco siekącego w uszy rabanu – lecz ostatecznie popuściły, rozchylając się na tyle, by cała trójka mogła się przezeń przecisnąć. Robert odruchowo, a może w akcie jakiejś wiszącej nad nim paranoi szybko dobył maczety – jakby z obawy, że domniemany lokator mógł się faktycznie wybudzić. Wszak byli na jego terytorium, hałasując jak zagubione, nieporadne dzieci.

Czując na sobie niemal namacalny oddech zimnego przeciągu, Robert ostrożnie rozświetlił miejsce, w którym się teraz znaleźli. Okazało się ono długim i przestronnym korytarzem – równie obskurnym i spaczonym grobową aurą jak pokój za nimi. Zamokłe ściany – splamione smolistymi zaciekami – ciągnęły się w niezmierzoną dal, niknąc gdzieś w ziejącym gąszczu atramentowych czeluści, których światła latarek nie zdołały rozświetlić.

Gęsta atmosfera niegościnnej martwicy sprawiła, że nawet on się zawahał – ale niestety, nie było stąd żadnego innego wyjścia. Tchnienie parszywego chłodu ciągnęło się gdzieś z głębi korytarza – zapewne z samej powierzchni, przedzierając się przez niewidoczne zagłębienia i szczeliny jaskiniowe gdzieś pośród wyludnionych, górskich odmętów. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi, trzeba było ruszyć naprzód – łagodnie, bez gwałtownych ruchów, prosto w gardłową paszczę zapomnienia.

Wtedy może znajdą jakieś wyjście. Albo coś.

To nikłe światełko niepoprawnego optymizmu szybko jednak zgasło, gdy z niewypowiedzianą na głos rozpaczą Traper zaobserwował stan tych ruin. Wszelkie boczne odnogi korytarza okazały się bowiem zawalone – być może wskutek jakichś okropnych trzęsień ziemi albo tego przytłaczającego wręcz naporu milionów ton skalnego osadu, który spoczywał tuż nad ich głowami w postaci złowrogiego płaskowyżu. Z kolei porośnięte jaskiniową pleśnią sterty gruzu i pokruszonych cegieł raz po raz znaczyły wejścia do pogrzebanych żywcem pomieszczeń, które w regularnych odstępach ciągnęły się wzdłuż holu. Niestety, daleko idąca erozja do tego stopnia zdewastowała to miejsce, że bardziej przypominało jaskinię – czy też raczej odciętą kostnicę albo lochy, aniżeli niegdysiejsze centrum operacyjne... czy też cokolwiek to kiedyś było.

Niekończący się tunel ciągnął się dalej chaotycznym labiryntem przejść i rumowisk, doprowadzając całą trójkę do granic wytrzymałości psychicznej. Ile to trwało –­ nie wiadomo, a wszystko cały czas wyglądało identycznie. Było tu bowiem jak w chorej imaginacji paranoika, gdzie rzeczywistość rozjeżdżała się i falowała w urojonym koszmarze – i daj Bóg, by faktycznie to był tylko sen, a oni – zdrowi i cali – mogli się ocknąć z dala od tej piekielnej wyspy, w bezpiecznych łóżeczkach i zapomnieć o wszystkim, co tu zobaczyli i poczuli. Niestety, nawet najdotkliwsze uszczypnięcie się nie zdołało ich wybudzić z tego amoku.

Zrobiła to dopiero klatka schodowa (a przynajmniej to, co z niej zostało), która niespodziewanie wyrosła tuż obok. Niestety, jej górna część była całkowicie zawalona, a jedyna droga prowadziła w dół, po zawalonych stopniach prosto w czarną, nieznaną przestrzeń pod spodem. Schody były, co prawda, zniszczone i niemożliwe do pokonania, jednak sama różnica pięter nie była szczególnie wysoka, toteż możliwe było – przy odrobinie szczęścia – zeskoczenie w dół. Z tym zastrzeżeniem, że była to droga bez powrotu. Decyzja, której mogli pożałować. Zresztą... która to już z kolei? I czy była jakakolwiek alternatywa?

– To ten, teraz ostrożnie... – wyszeptał do dziewczyn, uważając, by jego ton głosu nie rozniósł się zbytnio po tych pustych korytarzach. Te w odpowiedzi tylko kiwnęły głową, stojąc tuż obok w trudnym do opisania, acz nad wyraz silnym stanie niewypowiedzianego osłupienia. – To za mną.

Dyskretnie, ale z zachowaniem wszelkich środków ostrożności przykucnął i złapał się betonowych krawędzi. Następnie napiął wszystkie możliwe mięśnie i z gracją – choć nie bez trudu – opuścił się na sam dół. Na samym końcu zeskoczył, niemal bezgłośnie opadając na lity beton piętra poniżej. Miał tylko nadzieję, że jego wycieńczone katorżniczą wędrówką towarzyszki zdołają zrobić to samo... no cóż, w sumie to nie miały wyboru.

Korytarz, w którym się teraz znalazł, był o dziwo w znacznie lepszej kondycji niż ten na górze. Wciąż przeszywała go ropiejąca pleśń i wilgoć, która dosłownie wrzynała się w spękane ściany – ale zniszczenia nie były aż tak rozległe, jak wcześniej. Idąca po suficie plątanina obskurnych, drucianych kabli i rur przywodziła na myśl stare, kurzowe pajęczyny, które miejscowo zwisały niczym naciągnięte jelito martwego zwierzęcia, a złuszczone na ścianach blade szczątki farby zdradzały, że to upiorne miejsce faktycznie musiało być jakąś bazą. Tylko jaką...? I jak mógł się tego dowiedzieć?

Cóż, odpowiedź wydawała się oczywista. Poczekał więc na Sofię i Erin – które to, przy jego drobnej asekuracji, całkiem sprawnie poradziły sobie z zejściem na dół – a następnie skierował swoje kroki na wprost łypiących w oddali ciemności. Trzymana w zaciśniętej pięści maczeta dodawała mu odwagi – choć doskonale wiedział, że wobec czyhającego tu zła był zupełnie bezbronny.

* * *

Sofia przez cały czas trzymała się tak blisko Trapera, jak tylko mogła. Podążała tuż za nim, nie chcąc nawet wiedzieć, co mogłoby się stać, gdyby się tu przypadkiem pogubili. Sama, zabłąkana pośród miażdżącego naporu iście szatańskich ciemności, bez wątpienia skończyłaby jak Iktal... Biedna, mała Iktal.

Na samą tę myśl zachciało jej się płakać, a lodowate ciarki terroru przeszły wzdłuż linii kręgosłupa. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, co ta niewinna dziewczyna musiała teraz czuć... o ile jeszcze żyła.

Aż nagle Traper przystanął – omal na niego nie wpadła, pogrążona w srogich wizjach niewyobrażalnych tortur. Jej brodaty towarzysz spojrzał w bok, po czym za pomocą rękawa kurtki przetarł smolisty trąd, który ściekał z sufitu. Ich oczom ukazał się ciekawy, choć ledwo czytelny napis na starej, wybrzuszonej tablicy: „Poziom 0 – Dział techniczny".

– Spore to musi być – stwierdził cicho Robert, wlepiając wzrok w zniekształcone litery.

– Pewno się ciągnie i ciągnie pod powierzchnią całej góry... – zauważyła. Doskonale jednak wiedziała, z czym to wszystko musiało mieć związek... a to przerażało ją najbardziej.

– Ej, ludzie... – odezwała się wreszcie Erin, szepcząc na tyle głośno, by oboje mogli ją usłyszeć. – Tu są jakieś drzwi!

Faktycznie, zaraz obok sterczała stara, toporna furta – nieco uchylona, która kojarzyła się prędzej z wejściem do jakiejś mordowni, aniżeli pokoju „technicznego", jak sugerowałaby nazwa tego działu. Nie czekając na resztę, Erin samodzielnie spróbowała pokonać tę przeszkodę. O dziwo udało jej się to zrobić bez większego hałasu, choć zerwane łańcuchy z drugiej strony – o których nikt nie miał prawa wiedzieć – zabrzęczały złowrogo, szurając po podłodze.

Pierwsze, co dało się wyczuć po otwarciu drzwi, to dojmujący fetor spróchniałego grzyba połączony z mączną wonią gipsu i prastarego kurzu. Gdy biel świateł latarki ogarnęła to miejsce – już było wiadomo, skąd ten smród. Otóż całe lokum było doszczętnie zagracone, by nie powiedzieć zasypane najrozmaitszym syfem i śmieciami, które piętrzyły się wokół zaszlamionych ścian. Co jednak straszniejsze – wśród sterty zarośniętych dziwaczną naroślą puszek i talerzy dało się ujrzeć coś jeszcze, co przeszyło całą trójkę obrazem prawdziwej trwogi. Pleśniowe pędy wiły się bowiem dalej, swoimi szkaradnymi mackami łapczywie oplątując skamieniałe fragmenty ludzkich szkieletów, które – powyginane, zaczernione i zapadnięte w sobie – jeżyły się tu i ówdzie niczym porzucone kukły. Z ich ułożenia można było z łatwością wyczytać wyraz jakiegoś potwornego, nienaturalnego strachu – a raczej konania w przeraźliwej udręce, od której nie było ucieczki. Leżąca na ziemi miednica i kości udowe – przygwożdżone sztywnymi pędami, które chyba dosłownie przebiły beton od dołu – zdradzały ślady po jakichś dotkliwych ugryzieniach, które, o zgrozo, tak bardzo pasowały do kształtu ludzkiego uzębienia... choć to przecież zdawało się jakimś kompletnym absurdem.

Sofia nie mogła na to patrzeć. Oczami świdrującej imaginacji wyczuwała, jak gdzieś pod warstwą betonu wciąż jeszcze żywe pędy nieznanej nauce rośliny wygryzały swoją drogę, by – podobnie jak tych nieszczęśników – przykuć ją do samej ziemi i wystawić na pożarcie tego, co bez wątpienia się zbliża. Zapragnęła krzyczeć, widząc wokół siebie brzeszczot piły i rozerwane stawy kolanowe, które sterczały pod gładzią zarośniętych czaszek, wykrzywionych w potwornym grymasie przedśmiertnej agonii.

Już chciała stąd wyjść, gdy nagle zauważyła coś, co zacisnęło się wokół jej gardła niczym dobrze jej znana szubienica. Z początku nie wierzyła własnym oczom, wypierając ten obraz jako widziane wcześniej zacieki wilgotnego nalotu, które spływały po zwietrzałych ścianach kompleksu na całej jego długości. Dopiero po chwili dotarło do niej, że tutaj te zacieki wyglądają inaczej... Jakby nie były przypadkowe. Oby to tylko jej wyobraźnia... Oby to nie było prawdą. Cała ta czerń bowiem przybierała wyraźną formę sylwetek. Krąg czarnych bytów, otaczających to miejsce na całej długości pomieszczenia. Erin i Traper nie byli tego świadomi, choć też musieli czuć ich spojrzenia. Sofia o tym nie myślała. Natychmiast opuściła to miejsce i już nigdy nie spojrzała do jego wnętrza, błagając w duchu, by to, co widziała, było jedynie iluzją, schizofrenicznym majakiem z przemęczenia i braku snu. Tak bardzo tego chciała, oszukując sama siebie.

Jedno jednak istniało naprawdę.

Ledwo dostrzegalny, ale zionący opętanym szałem, powtarzający się symbol nieskończoności i pięciu kropek, który zapamiętała ze środka i nikt jej nie wmówi, że było inaczej. Znaki te – zupełnie jej nieznane – namalowane były na ścianach, pomiędzy... tymi zaciekami i uchowały się wyraziście mimo tego, że wierzchnia farba ze ścian już dawno się złuszczyła. Samo wejście do pokoju – obarczone od środka grubymi łańcuchami i zastawami – okazało się kolejną barykadą, sforsowaną przez siłę erozji albo coś gorszego, a tuż nad nim – niestety, tego była pewna – widać było wykoślawiony, przetarty napis: „Dołączmy do nich".

Stojąc samotnie w korytarzu, omal nie zeszła na atak serca, widząc ściekającą po ścianach, smolistą substancję, która formowała się w iście przerażające kształty. Nie odważyła się na nie spojrzeć, ze strachu przed tym, co mogłaby w nich zobaczyć.

Gdy pozostała, niczego nieświadoma dwójka wróciła – co zresztą stało się zaraz potem – zwartą grupką ruszyli dalej. Prosto w głębiny absolutnie nieznanego mroku, spaczonego niemożliwym do opisania terrorem, który krwawo sączył się spod ziemi w formie bestialskiego spojrzenia istot, które nie należą do tego świata.

Niestety, w końcu jednak nastąpił pewien straszliwy moment. To ten, w którym jej serce dosłownie stanęło, tudzież straciła kontakt z rzeczywistością, przenosząc się na chwilę... gdzieś. Chyba do „miejsca", które nie istniało w świecie materialnym. Wolałaby umrzeć, niż przypomnieć to sobie znowu. Jej zalany lękiem mózg to wypierał – ale to było niestety silniejsze, przygwożdżając ją do ziemi niczym pogruchotane szczątki.

W głębi korytarza – na samym jego końcu dostrzegła bowiem zimną, niebieską łunę, która jednoznacznie wskazywała na znajomy minerał. Poświata – jak się okazało ­– wypełniała wnętrze dosyć obszernej komnaty, która stanowiła zakończenie łzawiącego czernią tunelu. Poświata ta wystarczająco mocno rozświetlała dobrze zachowane wnętrze, które – mimo rozkładu, głębokich szczelin w ziemi i grobowej atmosfery – wciąż przypominała bar, albo restaurację w połowicznie zatartych przez rozkład zdobieniach art déco. Być może nie byłoby w tym nic szczególnego, prócz kolejnej ciekawostki o bazie... gdyby nie ten bardzo wyraźny, przeprawiający o paniczne spazmy, potworny odgłos skrobania, który dobiegał z głębi pokoju.

Sofia nie mogła uwierzyć temu, co słyszy. Po prostu nie mogła.

Tam coś było.

Cała trójka w mig się zatrzymała. Zimny pot błyskawicą zalał jej ogarnięte dzikimi palpitacjami ciało. Traper ścisnął maczetę, stojąc jak wryty. Nikt nie odważył się oddychać. Krew uderzyła Sofii do głowy. Czuła, że to koniec. Że śmierć nadchodzi – że oni tu są. Jak na wyciągnięcie ręki.

Nie widziała, ile tak stali. Czas zlewał się w jedno. Chore drapanie – jakby byka albo niedźwiedzia, wrzynało się w jej psychikę jak stary gwóźdź. Było opatrzone wstrząsającym wręcz echem i głębokimi, niskimi sapnięciami.

To coś tam było, ale nie rzucało cienia. Nie odbijało się w lukrycie.

... Aż wreszcie odgłos ustał. Tak po prostu.

I nie powrócił już więcej. Mimo długich chwil sterczenia z absolutnym porażeniu i martwej, krzyczącej wręcz ciszy, nic się nie wydarzyło. Wszechogarniający, namacalny mrok – zaciśnięty niczym pętla wisielca wokół szyi – zgęstniał niczym łzawiący trąd na ścianach, ściekając powoli do bezdennych kałuż wlewających się w podłogowe wyrwy. Obrzydliwe krople spływały gdzieś do ziemskich czeluści – na samo zamarłe serce tego ogromnego masywu, który piętrzył się nad nimi w świetle błyskawic uderzających o Wieże ze Snu.

Nie wiedziała, kiedy Robert wreszcie odważył się wykonać ruch. Nie była świadoma, nawet kiedy ruszyła za nim, dosłownie płacząc własną krwią ze zgrozy. W pewnym momencie po prostu znalazła się na środku baru – razem z Traperem i Erin, oglądając cały majestat tej niepasującej tu restauracji o zgrzybiałym kontuarze i powywracanych stołach, rozświetlanych przez coraz szybciej migający połysk lukrytu z dalekiej głębi pomieszczenia, tuż za jej plecami.

I wtedy to się stało.

Usłyszała rozbite szkło. Bach! Lukryt zapulsował. Upadła jak porażona prądem. Robert zaraz za nią, siekąc na oślep maczetą. Serce wyrywało się z piersi.

Coś wyskoczyło zza kontuaru. Ryknęło. Nie widziała, co, duży nieludzki kształt. Momentalnie czmychnęło prosto w otwór wentylacyjny, hałaśliwie zrzucając metalową kratę. A potem rozlegał się już tylko potworny huk jakiejś masy hucznie rozbijającej się o ściany wentylacji w głębi kompleksu, który szybko niknął przy akompaniamencie wstrząsów i sypiącego się z sufitu gruzu.

Aż wreszcie – po raz kolejny zapanowała mordercza cisza.

Sofia stała na nogach, mimo że nie pamiętała, by wstawała, a w jej spazmatycznie zaciśniętej pięści pojawiła się stara butelka. Wszystko się trzęsło. Ledwo widziała ruch wokół siebie – Trapera, który w straszliwym przerażeniu ściskał maczetę w pozycji bojowej, rozglądając się po wnętrzu, oraz Erin która – skulona jak mała dziewczynka – wrzeszczała chorobliwie na ziemi. Krew szumiała w jej głowie. Tu coś było. Uciekło, może być wszędzie! I wrócić!

Oczami sterroryzowanej w histerycznym amoku wyobraźni już widziała, jak to coś powraca. Jak wszystko w tej bazie się przebudza. Jak garbate maszkary z głębin ziemi – powstałe z zastygłych w medytacyjnym amoku ciał wyznawców bestii zmartwychwstają, budząc się po setce lat letargu, by pożreć intruzów. By zgładzić to, co pozostało jeszcze przy życiu – czuła to. Czuła wibracje pod stopami. Słyszała krzyki, te same, które chórami wrzeszczały jej imię z samego dna wyspy, zamknięte na wieki w głębinie samego Lewiatana. Lukryt pulsował epileptycznie, wirując i mieniąc się całą plejadą najobrzydliwszych odcieni niebieskiego.

Ciśnienie rozsadzało jej głowę. Krzyczała.

Spojrzała za siebie. W migoczący, oślepiający blask Wołającego Kamienia, który w morderczy sposób wrzynał się w jej głowę – był coraz bliżej. Żył. Chciał coś, wyciągał do niej nieistniejącą rękę. A tuż zza niego jakby z głębi – okropny mrok nie do opisania, dochodzący z samego dna piekła, skażony wrzaskiem i cierpieniem milionów trawionych żywcem istnień bez możliwości ucieczki. Przygwożdżonych do ziemi – w samym sercu tego opętanego kompleksu.

A w samym jej środku – było to, co prześladowało ją, od kiedy tylko postawiła tu nogę. Od kiedy Sergio dał jej ten notes. Ten morderczy ucisk – zew, który ropiał jak żmijowy jad w jej własnym sercu, oplatając ją i ciągnąc aż do tego miejsca. Przytłaczająca obecność – niemy akt oszałamiającego istnienia, który czaił się w głębi lasu, dostrzegalny jedynie kątem oka przez cały ten czas. To coś, jakby... zapraszało ją tutaj. Aż na sam dół. Wołało do niej – pragnęło, przymuszało, wrzeszczało w histerycznym pragnieniu, które aż dudniło w głębi duszy. Wżerało się z pierwotną desperacją niemożliwą do wyrażenia żadnymi słowami.

„Przyjdź" – słyszała, czując na sobie pożądliwy dotyk.

Aż wreszcie biegła po schodach – razem z Traperem i Erin, nie wiedząc, nawet kiedy to się stało ani skąd tu się pojawiły schody, skoro byli przecież tak głęboko pod ziemią. Schody wspinały się cały czas w górę – kręcąc się spiralnie jakby na jakiejś latarni morskiej.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytała, lecz nikt jej nie odpowiedział. Nie wiedziała nawet, czy załamany głos w ogóle wydobył się z jej ust. Wiedziała tylko, że stopnie pięły się może pięćdziesiąt, albo nawet i więcej pięter w górę, a mimo to nie odczuwała zmęczenia, ani bólu mięśni. Nie dyszała, mimo że brała kilka schodków naraz. Jak we śnie.Po pewnej dłuższej chwili wreszcie – ku ogromnemu zdziwieniu – poczuła zapach świeżego powietrza, przeszytego silnym posmakiem ozonu. Wkrótce usłyszała też znajome odgłosy sztormu, które dobiegały gdzieś z góry, a gdy tylko schody się zakończyły, przyszło upragnione otrzeźwienie.

Odetchnęła z ulgą, o mało nie łamiąc sobie nóg. Wreszcie przystanęła i w miażdżącym wręcz bólu wylądowała prosto na zakurzonej ziemi. Ścisk, który poczuła teraz w pulsujących nogach, był niewyobrażalny – tak, jakby ktoś żywcem próbował rozerwać jej mięśnie, które zaciśnięte były w desperackim skurczu. Ostatecznie jednak katusze złagodniały, a przynajmniej ustąpiły na tyle, by Sofia nie musiała koncentrować na nich całej swojej uwagi. Stękając, zdała sobie wreszcie sprawę, że jest w jakiejś... piwnicy?

 – Gdzie my jesteśmy? – zaczynała się już w tym wszystkim gubić. Gdy jednak przyświeciła latarką obok, zobaczyła porośnięte mchem stopnie w gorę, które były całe wilgotne od zabłąkanych kropel deszczu, leniwie ściekających z nieszczelnego dachu. Czyżby... znaleźli się na szczycie góry? Czy to... Ach, no tak! To musiała być prawda!

Momentalnie przeszył ją dreszcz, gdy pomyślała, że skoro tak, to legendarna Wieża ze Snów jest... zaraz obok?! 

Już miała wybiec na górę – wyjść z tej dziwnej chatki, która była chyba biurem transmisyjnym, by przekonać się o tym na własne oczy. Zatrzymało ją jednak dokładnie to samo, co Trapera i Erin, którzy ze zgrozą wpatrywali się w mapkę, która wisiała sobie na ścianie, tuż nad konsolą transmisyjną. 

Mapkę, która była dla niej już zbyt dużym obciążeniem psychicznym. Przestała cokolwiek rozumieć. Opadła na ziemię w histerycznym amoku, krzycząc i wyrywając sobie włosy z głowy. Przestała wierzyć, że jej wspomnienia są w ogóle realne – że to wszystko w ogóle się wydarzyło.

Raz jeszcze popatrzyła na ścianę, na której widniała mapka – jakby z nadzieją, że to wszystko nie jest prawdą i rzeczywistość nagle sama się zmieni. Niestety, nic takiego się nie stało.

Mapka ta bowiem przedstawiała siatkę połączeń szlaków morskich, które miały swój początek na Blue Island – dosyć pokaźnej, karaibskiej kolonii Unii Atlantyckiej, tuż przy samej granicy z Federalną Republiką Południowej Ameryki. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top