Rozdział 21
Owładnięci totalnym paraliżem, stali naprzeciw wejścia do zbezczeszczonej świątyni – zbyt przerażeni, by wykonać choćby najmniejsze skinienie.
Iktal przepadła bez śladu. Zniknęła – tak po prostu – porwana przez jakąś prastarą poczwarę głąb śmiercionośnej odmętów podziemnego świata. Żadnego ciała, żadnych śladów.
Tak, jakby nigdy nie istniała.
Bliska załamania nerwowego Sofía zapragnęła wykrzyczeć imię zaginionej przyjaciółki, lecz w ostatniej chwili straciła cały dech w płucach na samą myśl o tym, co takiego – prócz Iktal – mogłoby ją usłyszeć, wypełzając z tych złowieszczych alejek.
Trudno ocenić, jak długo tak stali w martwych bezruchu. Sofía straciła jakiekolwiek poczucie czasu, słysząc jedynie chorobliwą palpitacje własnego serca. Biedna, udręczona, niewinna Iktal... Czemu akurat ona?!
Wreszcie Robert apatycznym, powolnym ruchem zamknął drzwi kościoła, pogrążając znajdujący się w środku koszmar w grobowej samotności.
– Znajdziemy ją... – oznajmił chłodno, choć Sofía wyczuwała, że jej pozornie śmiały towarzysz był już na absolutnym skraju zapaści, lękając się o własne życie. – Nie mogła ujść daleko – dodał, nerwowo omiatając światłem latarki niszczejącą pustkę naprzeciw.
Stercząca dotychczas bez słowa Erin nagle zwymiotowała, wyginając twarz w nieludzkim wręcz skrzywieniu. Mimo początkowej brawury zdawała się ledwo trzymać na chorobliwe dygoczących nogach. Decyzja o przyjściu do tego miasta okazała się skandalicznym błędem – co ich napadło, by pchać się w samo centrum toczącej tę wyspę zgnilizny?! Jaka zbiorowa paranoja gnała ich wprost do samej paszczy szaleństwa i dalej, gdzie hulający wiatr roznosił się skowytem tysięcy pogrążonych w piekielnej głębi ofiar, a chylące się na osuniętych fundamentach nawiedzone rudery milczały tajemnicą niewyobrażalnej wręcz zbrodni?
Iktal! Gdzie ty jesteś?!
Nie chciała sobie wyobrażać, co się z nią stało. Po prostu nie mogła. To, co zobaczyła w kościele... Czy to ją zabrało?
– Błagam... – szepnęła, lecz niestety, nie starczyło jej tchu, by dokończyć.
Błagam, chodźmy stąd.
Wiedziała bowiem, że jeśli tu zostaną, to zginą. Miasto ich pochłonie.
W przypływie nieubłaganej histerii zaczęła... iść przed siebie – prosto w szpony nieznanego mroku. Sama nie wiedziała, czy bardziej motywowała ją chęć ucieczki z tej nekropolii, czy też odnalezienia przyjaciółki, która... może gdzieś tu zabłądziła?
Nie mogła jej zawieść. To było silniejsze niż jakikolwiek rozsądek.
Traper ruszył tuż za nią – podobnie jak i zamilkła z przerażenia Erin, która nie chciała pozostać tu sama. Wszak to byłoby samobójstwem.
– Iktal...! – wyszeptała ochrypłym, załamanym głosem, gdy łypiące na nią z obu stron szkielety osuniętych kamienic piętrzyły się niczym złowrogie kolumny, gasnąc coraz bardziej w widmie nadchodzącej nocy. Ogarnięta czystą zgrozą, nie odważyła się spojrzeć w te czarne jak zmora okiennice, których upiorny wygląd jeżył wszystkie włosy na jej plecach. Ciągle bowiem widziała przed sobą to psychodeliczne malowidło... Tak, jakby wżarło się w jej psychikę. Nie mogła się przestać o tym myśleć. Wszędzie wyczuwała ruch – w cieniu, wewnątrz tych domów, na ziemi, we mgle. Właściwie to cała, długa aleja najeżona była obrzydliwymi sylwetkami skostniałych latarni, a garbate wraki porzuconych pojazdów przypominały śpiące potwory, które czekały tylko na nieznany nikomu moment przebudzenia z letargu.
Krążyła jak obłąkana po tym nieprzebytym labiryncie niegościnnych ulic i zaułków – praktycznie po omacku, w paranoicznym wręcz amoku próbując odnaleźć Iktal. Albo wyjście. Wszystko zdawało się wirować w chaotycznym bezładzie, a czarne mroczki przed jej oczami nabierały niespotykanych rozmiarów. Serce waliło coraz mocniej. Nie panowała nad sobą, napełniona poczuciem bezlitosnej grozy, która miażdżyła jej płuca niczym żelazny walec. Co chwilę w szaleńczym skręcie szyi oglądała się za siebie, jakby ze strachu, że jej kompani także zostali zabrani. Wówczas – osamotniona w tej paranoi – po prostu umarłaby ze strachu, zostawiona na pastwę nienazwanych bytów.
Aż w końcu zgubiła drogę.
O nie... Nie!
W akcie histerii zaczęła rozglądać się wokół. Patrzyła w mgliste obłoki na niebie, próbując dostrzec charakterystyczną wieżę kościoła. Na próżno. Miasto zapętlało się niczym poskręcana pajęczyna. Wszystko było takie same – obskurne, przeżarte przez robactwo, zarośnięte szponiastymi gałęziami. Pełne złowrogiej energii, sączącej się tuż pod jej stopami niczym ropiejący pęcherz, która owijała się wokół jej oziębłego ciała.
Gdzie ja jestem?! – wrzeszczała w duchu, gubiąc się w tym surrealistycznym śnie. – Jak długo to już trwa? Godzinę?! – straciła rachubę czasu, gubiąc się pośród własnych, niemal sprzecznych ze sobą wspomnień i obrazów.
I wtedy zapanowała noc. Sofía nie wiedziała, czy stało się to nagle, czy po prostu postradała rozum. Okrutnie gęste cienie niczym jątrząca wydzielina spowiły zionące trupem otoczenie. Cokolwiek wypełzało na wierzch o tej porze... lepiej, by ich tu nie zastało.
Nie byli tu mile widziani.
A Iktal... przepadła jak kropla w wodzie.
Przepraszam... – Łzy zaczęły gwałtownie napływać do jej oczu, gdy w napływie bezradności zaczynała rozumieć, że nie zdoła jej odnaleźć. – Tak bardzo cię przepraszam... Jestem beznadziejna.
– Gdzie my jesteśmy?! – wyjąkała po raz kolejny, odwracając się do Trapera. Mimo że stał tuż obok, ledwo go widziała przez mroczki w oczach.
– Ciszej. – Przyłożył palec do ust, nerwowo wbijając swój wzrok na wybite okna salonu obok, z których sączyła się jakaś niewyrażona, obłędna pustka.
– Idźmy prosto, a w końcu stąd wyjdziemy – zaproponowała Erin, ściskając w dłoni pistolet na flary.
Sofía traciła poczucie rzeczywistości. Cała masa kolejnych obrazów powoli zlewała się w jedną, nieczytelną papkę, której treści już nie pamiętała. Niczego, prócz setek tysięcy makabrycznych krzyków z samego dna piekieł i rażącego bólu głowy, który pojawił się znikąd. Wyła razem z nimi, powoli wciągana w głąb odrealnionej pustki wiecznego bezistnienia.
* * *
Robert z coraz większą desperacją mknął naprzód, pragnąc wyzwolić się z tego chorego amoku. Nie oglądał się za siebie – nie było na to czasu. I w końcu, po stosunkowo niedługim czasie – choć ciągnącym się w absolutną wieczność – miejskie budynki zaczynały się przerzedzać. Spróchniałe kamienice i salony ustąpiły nieco subtelniejszej, rustykalnej zabudowie, która jednak wciąż przypominała mu o tym uwiecznionym w kościele stworzeniu. Nie poprzestał więc maszerować, wciąż czując na swoim karku zimny oddech podążającej za nimi śmierci.
Szlak wiódł dalej na wprost, pośród trawionych przez dżunglę, drewnianych ruder i baraków, aż wreszcie kończył się... u podnóża góry?
Traper aż przystanął, gdy centralnie przed nim, spomiędzy smolistych kłębów mgły wyłonił się gigantyczny szczyt. Dosłownie porażał swoją masywnością. Tytaniczny wręcz, skalisty klif piął się wysoko w przestworza niczym śpiący kolos, górując nad całą okolicą w postaci ściętego płaskowyżu o iście szatańskim kształcie. Widok ten przepoił wnętrze Roberta nieopisanym lękiem przestrzeni, niemal wgniatając go w przyziemne ostępy zapomnianego przedmieścia. Złowieszcze błyski piorunów raz po raz oświetlały jego szkaradny, samotny masyw zanurzony w dławiących mackach nieprzepartych obłoków. Musiało to być bezkonkurencyjnie najwyższe wzniesienie na Blue Island – tak wysokie, że aż dziw, że nie zdołali go dostrzec na horyzoncie jeszcze zanim pogoda uległa pogorszeniu.
Co gorsza, w świetle szalejących piorunów Traper zobaczył, że na uciętym szczycie coś było. Jakby jakaś... wieża. Olbrzymia, żebrowana konstrukcja, niewiarygodnie wręcz wysoka, której wierzchołek ginął pośród burzowych chmur. Niestety, w tych warunkach nie był w stanie wyłapać żadnych szczegółów, ale bez problemu dostrzegł tę opalizującą, rozszczepioną we mgle poświatę o wiadomej barwie, która sączyła się z wieży. I już wiedział, że patrzy na cel swojej wędrówki. Na maszt, od którego wszystko się zaczęło i na którym wszystko się zakończy.
Ostrożnie ruszył dalej, zmierzając po wijącej się na równi drodze, która coraz śmielej pogrążała się pod dominującym w ciszy majestatem czarnego wzniesienia.
I wtedy na samym środku drogi coś wyrosło.
Zimny dreszcz przeszył jego zastygłe w miejscu ciało. Ze zgrozą obserwował dosyć spory, nieruchomy kształt wielkością przypominający bestię z lasu. Musiał tam stać już od dawna – niszczejąc pośród plątaniny dzikich pędów i potężnych kawałków skał, które ukruszyły się z klifu nieopodal. Dopiero gdy mgły na chwilę ustąpiły, w przeszywającym błysku pioruna dostrzegł, że – na szczęście – owa złowroga sylwetka to nie żadne monstrum. Była tylko kolejnym wrakiem porzuconego pojazdu – i to nie byle jakiego, były to bowiem szczątki wozu pancernego. Kanciasty szkielet o zapadniętej wieżyczce spoczywał na samym środku czegoś, co niegdyś stanowiło uliczną barykadę. Stare, rozłupane zapory stały w równym ułożeniu przed samym pojazdem, a ledwo widoczne szczątki drutu kolczastego tworzyły wyraźny zarys linii obrony, która zanikała gdzieś wśród wyrosłych tu drzew. Ślady walki, owszem, istniały, jednak ów posterunek został raczej opuszczony, aniżeli zdobyty.
Zbliżamy się... – pomyślał, uparcie idąc dalej, wbrew niemal szumiącemu w uszach przerażeniu. I miał rację – droga kończyła się bowiem zaraz za barykadą, u samego podnóża tej złowieszczej góry. Potworne głazy jakby żywcem wyrwane z jej skalistej powierzchni leżały rozsiane praktycznie wszędzie, tworząc kosmiczne wręcz pobojowisko spiczastych krawędzi i niebezpiecznych zapadlisk. Gdy jednak Traper spojrzał głębiej, ujrzał coś, co napełniło go jednocześnie nieziemską ciekawością, jak i zimnym dotykiem niewypowiedzianej tajemnicy.
Droga wcale się nie skończyła. Zginęła jedynie pod warstwą osuniętych kamieni, a następnie wbiegała grubym, betonowym wlotem prosto we wnętrze góry. Choć czas zatarł już wszelkie ślady po skorodowanych tabliczkach informacyjnych, których gnijące strzępy ostały się jeszcze na fragmentach betonu – Robert doskonale widział, że było to znaczące odkrycie. I że wbrew instynktowi przetrwania, musi dostać się do tych górskich trzewi. Zresztą, może był to tunel – który już z kolei? – który zaprowadzi go na sam szczyt wzniesienia, gdzie wreszcie dokona swego...?
Jakże wielkie było jego rozczarowanie, gdy – przedzierając się przez ostre jak brzytwa, skaliste okruchy – wszedł prosto do tunelu tylko po to, by przekonać się, że dalsza droga zagrodzona była przez mamucie, pancerne wrota, które jakby w wyrazie czystej złośliwości opatrzone były pięciozębkowym sygnetem interesu pana Scotta i Westona.
Jakiegokolwiek kija by teraz nie znalazł, za Chiny nie podważy tak wielkiej kupy stali. Brama ta – nawet pomimo zaawansowanej korozji – była po prostu nie do sforsowania.
– Kurwa... – przeklął pod nosem, niemalże wyobrażając sobie te alpejskie wyczyny rodem z najgorszego koszmaru wspinacza, które będzie musiał wykonać, by wdrapać się na posępny płaskowyż. Albo nadrobić parę długich dni, by jakoś obejść klif i znaleźć inne, mniej strome wejście.
– Traper! – odezwała się nagle Erin. Chorobliwie wręcz zafascynowany swoim znaleziskiem dopiero teraz przypominał sobie, że przecież nie jest sam. Że ciągle podążały za nim te dwa nad wyraz spowalniające ogonki, które jednak niezbędne były jako, powiedzmy, element układanki. – Z Sofíą coś się dzieje.
Erin podtrzymywała ich ciemnowłosą kompankę, która – cała trupioblada i ogarnięta jakimś straszliwym amokiem – trzęsła się jakby w ataku padaczki, szepcząc dziwne, niezrozumiałe słowa.
– Khm, od kiedy?
– Jak jeszcze byliśmy w mieście – poinformowała, po czym pomogła jej przysiąść na jednym z kamieni. – Sof, jesteś tam? ...Sof?
Nie odpowiedziała. Zaczęła ostro płakać, wbijając paznokcie w skronie.
– Mam dość...! – wybełkotała przez zaciśnięte zęby. – Weźcie to ode mnie...!
– Masz te przeciwbólowe z samolotu? No już, dawaj, ruchy! – Erin ponagliła Trapera ręką, podpierając zwijającą się w katuszach Sofíę. – Powiedz Sof, co się dzieje...?!
– Moja... głowa... Błagam, weźcie to! ...Weźcie stąd lukryt! – darła się w nienaturalnym wręcz wygięciu. – Nie mogę już tego słuchać!!! Niech się w końcu zamkną...!
Wtem Robert podał Erin tabletkę, a ta wcisnęła ją Sofíi. Niestety, dobrze wiedział, że zwykłe znieczulenie nic tu nie da. To, co dręczyło Sofíę, nie było naturalne. Dziwne tylko, że ani on, ani chyba także Erin nie mieli tego typu objawów...
Minęło chyba z pół godziny, zanim Sofía wróciła do siebie. Kompletnie wycieńczona i ledwo żywa, zdawała się porażona jakimś niewysłowionym strachem, zupełnie zamknięta w sobie. Na każdy dotyk Erin reagowała dygnięciem.
– Wszystko w porządku? – Erin spojrzała w jej oczy.
– Tak... To wszystko przez... Eh.
– Przez lukryt? – Erin nerwowo rozejrzała się po otaczającej ich, skalistej rozpadlinie, jakby ze strachu, że gdzieś w pobliżu dostrzeże tą przyprawiającą o mdłości, niebieskawą łunę, która zwiastowała jedynie kłopoty.
– Jak byłyśmy w kryjówce Iktal, w górach... to ona pokazała mi jaskinię, ty wtedy spałaś – wyszeptała. – I... tam było tego pełno. Kazała mi to dotknąć i... eh, chyba coś się wtedy ze mną stało. Nie wiem, jakby... Przepraszam, nie umiem tego opisać. Po prostu czuję się... inaczej. Słyszę głosy, których nie ma.
– Wiesz, jesteś przemęczona. – Erin wysiliła się na lekki, wymuszony uśmieszek. – Jak my wszyscy. Jest już późno, trzeba gdzieś tu przenocować. Może nic nas tu nie zoba...
– Nie. – Sofía spojrzała z trwogą w gorejące ciemności za linią kamiennego pogorzeliska. – Nie możemy tu zostać.
– Potrzebujemy odpoczynku, Sof... – Erin spróbowała pogłaskać jej drżącą dłoń, lecz ta odskoczyła jak poparzona.
– Błagam, nie! – Sofía znów była bliska paniki, zanosząc się płaczem. – Nie tutaj! Przecież oni... chodźmy stąd, proszę. Tylko dajcie mi chwilkę. Zaraz się ogarnę...
* * *
Była to chwila, która trwała wieczność.
Siedzieli jak w potrzasku, pod skostniałym łukiem betonowego otworu w górze czekając na to, co niechybnie się zbliżało. Każda dłużąca się minuta milczącego „odpoczynku", zamiast pomagać, jedynie coraz bardziej przytłaczała poczuciem bezradności wobec czyhającej się w cieniu grozy.
Byli tu bowiem jak na widelcu – całkowicie przyszpileni.
Traper z nieudawaną trwogą na twarzy obserwował wyłaniające się z głębin lasu, oświetlane piorunami oblicze kolonii, które zdawało się spoglądać prosto na niego. Wzdrygnął na myśl o terrorze z głębin ziemi, któremu oddawano tu cześć – a który nie umarł wraz ze swoimi wyznawcami, śledząc go, od kiedy tylko postawił swoją nogę na tej toczonej klątwą, opętanej wyspie.
Spojrzał na zegarek. Było pięć po północy. Wszystko, co najgorsze musiało już dawno się przebudzić, wypełzając ze swych podziemnych siedzib. I gnało prosto w jego kierunku – czuł to w kościach – na tych ogromnych, obrośniętych trupią tkanką kopytach.
Z całym rozpędem. Wzdłuż drogi.
Przy kolejnym uderzeniu pioruna poczuł przeszywającą wręcz wibrację.
Nagle coś z impetem walnęło o ziemię – tuż obok. Prawie umarł na zawał. Zalany drżeniem nawet nie wiedział, kiedy stanął dęba, ściskając w mrowiącej dłoni maczetę. Czekał na uderzenie druzgoczącej siły, która rozerwie go na strzępy. Cała krew w jednym momencie napłynęła mu do mózgu. Niedomagał, ledwo stojąc na drżących nogach.
Hałas się nie powtórzył. Jego uszy prawie krwawiły, próbując wychwycić te charakterystyczne tąpnięcia pośród lawiny chaotycznych dźwięków burzy i wichru. Niestety, nic więcej nie usłyszał. I to doprowadzało go do czystej paranoi.
Niemal wyszedł z siebie, by wychylić się zza betonowej „kryjówki" na spotkanie ze śmiercią. Do jego nozdrzy doszedł świdrujący zapach startego na proch kamienia i pyłu, który roznosił się po okolicy.
Aż upuścił maczetę, gdy jego odrętwiałe ze strachu oczy ujrzały świeży głaz strącony z wysokich ostępów urwiska, który rozbił się zaraz obok, dołączając do obskurnego cmentarzyska żywcem wyrwanych przez pioruny skał.
Chciałoby się rzecz, że odetchnął z ulgą – ale jego ciało po prostu odmawiało mu posłuszeństwa spętane niewiarygodną wręcz dawką obezwładniającego stresu. Jeszcze nigdy jego ręce aż tak nie drżały. Poczuł, że zaraz zwymiotuje.
– Idziemy – odezwała się sterroryzowana do granic możliwości Sofía, która wraz z całkowicie rozbudzoną Erin stała tuż obok, wpatrując swoje rozszerzone do obłędu źrenice w dopiero co strącony głaz.
Robert błyskawicznym ruchem podniósł maczetę, po czym – potykając się o wystające głazy – pomknął w stronę żelaznych wrót. Zaczął z całej siły walić i uderzać o pancerne wrota tunelu, które trzeszczały hałaśliwie pod naporem szaleńczych wręcz ciosów. Niestety – konstrukcja stała niewzruszona tak samo, jak przez ostatnią setkę lat, pieczętując zagubioną w czasie tajemnicy już na zawsze.
Że też kurwa nie wziąłem tego jebanego dynamitu! – pomyślał w gniewnym amoku, z zaciśniętymi zębami bijąc głownią maczety o wystające logo SWTC. – Ale byłem kurwa głupi!
W końcu – wyczerpany – osunął się na kolana, łkając w bezradności niczym pochwycony w pułapkę zwierz, któremu nie udało się uciec z klatki. Gorejąca ze szkaradnego miasta ciemność, która ropiała niczym burzowe potoki, zdawała się niemożliwa do uniknięcia. Piętrzyła się wśród cieni, śmiejąc się z jego mizernej porażki. A on – porzucony na pastwę tego, co się w niej czaiło – nie był w stanie się od niej oddzielić.
Nie było ucieczki.
Nienawidził tej wyspy. Oby ją morze pochłonęło raz na zawsze, zanurzając w najczarniejszych odmętach podwodnych otchłani albo i głębiej, gdzie w niegasnącym ogni strawią ją zastępy diabłów.
Dopiero po chwili – gdy w akcie bezsilności chciał spojrzeć na Sofíę i Erin – dostrzegł, że jedna z jego towarzyszek... na czymś stoi.
Uniósł z zaciekawieniem brew.
– Khm, odsuń się.
Nie dowierzał.
Tutaj, w tym miejscu?
Jak mogłem wcześniej tego nie zauważyć?
Pochyliwszy się, z fanatycznym wręcz zapałem roztargał bujnie porastające grunt zarośla, odsłaniając nic innego, jak starą, metalową studzienkę albo właz. Dokądkolwiek prowadził – oby jak najdalej z tego przeklętego miejsca, nawet jakby miał przebiegać przez samo piekło. Za pomocą maczety szybko przesunął wieczko, które chyba tylko cudem jeszcze nie zapadło się w głąb czarnego jak pomór tunelu, stojącego teraz przed nimi otworem.
Powietrze niemal od razu wypełniła siarczysta woń zdegenerowanych grzybów i starej gnojówki, która była do tego stopnia dojmująca, że omal nie zwaliła Trapera z nóg. Powoli – zatykając nos – przyświecił latarką w dół.
Betonowy, pionowy spad prowadził kilka metrów w głąb ziemi, kończąc się szarym bagniskiem zatęchłej deszczówki.
Jego przeszytą wilgocią powierzchnię porastała obrzydliwa, trupioblada pleśń, która rozgałęziała się małymi wiciami po czarnych, podtrzymujących fragmenty gruzu pajęczynach. Obślizgłe, przerośnięte ślimaki o chorowitym zabarwieniu powoli wspinały się w górę, nieraz zatrzymując się na niebezpiecznie wyglądających, stalowych wypustkach, które służyły za drabinkę. Agresywna rdza zdążyła doprowadzić je do niemal całkowitej ruiny. Szczęśliwie jednak Traper spostrzegł, że na samym dnie znajduje się niewielka przestrzeń sugerująca, że gdzieś tam rozciąga się kanał.
– Khm, to ten, ja spadam – oświadczył pokrótce, nie czekając na reakcję towarzyszek. Widział jednak, że nawet Erin, sądząc po niemal pierwotnym przerażeniu wymalowanym na jej pobladłej twarzy, nie chciała pozostawać dłużej na pastwę tego, co w nocy włóczyło się po przeklętych ulicach New Landshire.
Pomału, delikatnie zsunął się w głąb zatęchłej czeluści, szukając pod nogami zardzewiałego występu. I jest... Odetchnął głęboko, gdy schodek nie załamał się pod jego ciężarem. Owszem, ryzykował, ale gra była warta świeczki – wolał być bowiem kaleki, aniżeli porwany przez nieznane mu siły.
Całe szczęście schodki okazały się na tyle wytrzymałe, że w końcu zdołał zejść na sam dół.
– Traper, pośpiesz się... – zawołała Sofía, wyraźnie zatrwożonym głosem, spoglądając w stronę puszczy. – Proszę.
Został najgorszy etap. Nie wiedział, jak głębokie jest to bajorko. Uważnie więc, zapierając się na szczeblach, osunął się w lodowatą toń przegniłej brei, która swoją konsystencją przypominała smętne szambo wypełnione szczątkami gruzu, leśnego poszycia i obrzydliwej, biologicznej masy złożonej jakby z fekaliów, albo jadu rozłożonej padliny.
Gdy wreszcie poczuł solidny grunt pod stopami, woda sięgnęła mu do piersi. Myślał, że się porzyga, jak w pełni poczuł ten zaraźliwy odór oblepiający całe jego ciało, niemalże wrzynający się pod skórę. Zakaszlał, mało co nie wypluwając całych swoich płuc. Kwas żołądkowy wytrysnął mu z gardła.
Ja tego nie przeżyję – zmarniał, czując, jak trujący fetor osiada w jego zatokach. – Co oni tu spuszczali...?
Na samym dole – tak, jak wcześniej słusznie zauważył – rozciągnął się tunel. Stwierdzenie, że był szatańsko wręcz klaustrofobiczny, byłoby daleko idącym niedoprecyzowaniem. Był bowiem na tyle niski i zwarty, że żeby doń wejść, Robert musiał pochylić głowę, prawie że dotykając brodą tej robaczywej gnojówki. Nie sposób było dostrzec tego, jak daleko sięga ta podtopiona odnoga. Z obskurnego, ceglanego sufitu zwisały bowiem dziwaczne pnącza, które – gdy tylko wyruszył w głąb – sprawnie zasłaniały dalszy widok, muskając jego barki niczym całe mrowie pajęczych kończyn.
Ja pierdolę – zaniemówił, świecąc na oślep latarką w tę niewielką szparę pomiędzy taflą „wody" a owłosionym sufitem. – Gorzej być nie mogło.
Chciał się odwrócić, by zobaczyć schodzące za nim dziewczyny. Niestety, ciasnota przeżartych wilgocią ścian nie pozwoliła mu na tak swobodny ruch. Słyszał jednak ten chorobliwy, doprowadzony niemal do absurdu, wymiotny kaszel Sofíi, która jako następna – zmuszona okolicznościami – powoli pogrążała się w skażonych ekskrementach.
* * *
To się nie dzieje naprawdę.
Przecież ona tam nie wejdzie. Nigdy.
Erin zapragnęła krzyczeć z przerażenia. Coś jednak zacisnęło się wokół jej płuc, powoli nakłuwając bijące z szaleńczą werwą serce, które jakby próbowało wyrwać z jej klatki piersiowej.
Nie, nie zrobi tego. Jeszcze, no dobra – jakby ktoś ją pogonił, zmusił...
Ale ta pizda musiała wejść jako pierwsza.
Oczywiście, no bo jakże by inaczej – myślała tylko o sobie, zostawiając Erin w samotności, na pastwę tego, co bez wątpienia się zbliżało. A mogła choć trochę, kurwa jego mać, pomyśleć.
Gorączkowo spojrzała na zszargane cmentarzysko kamieni, za którym wznosił się posępny garb wozu pancernego. Przy kolejnym rozbłysku białej smugi na niebie aż wzdrygnęła, widząc osobliwe, całkiem nietypowe kształty na linii lasu. Czy były tam od zawsze...?
I wtedy usłyszała odrażający plusk dochodzący ze studzienki.
– Erin! – Sofía zawołała do niej głosem tak pełnym obrzydzenia i lęku, że aż jej samej zrobiło się niedobrze. – Schodź...!
Po tych słowach, przy akompaniamencie srogiego kaszlu i chlupoczących odchodów, ulotniła się w głębi kanału. Erin została już absolutnie sama, stercząc jak głupia pośród szybko zacieśniających się, złowieszczych cieni.
Nie miała wyboru. Nie chciała skończyć jak Iktal. Mokrymi od zimnego potu dłońmi kurczowo złapała betonową krawędź. Nie wierzyła, że to robi. Płakała, gdy jej ciało powoli opuszczało się coraz niżej.
– Hej, jak się zabawimy, hej, jak się zabawimy... – zaczęła śpiewać chwiejnym szeptem, choć słowa ledwo wychodziły z jej oziębłych ust. – Hej, jak się zabawimy, gdy przyjdzie raniutko......
Pisnęła jak opętana, gdy jeden ze schodków – jakby na złość – złamał się pod jej ciężarem. Zamknęła oczy, wstrzymując cały potok łez. Cała zesztywniała. Niemal czuła na sobie ten chłodny powiew arktycznego powietrza, który rozwiewał jej rude włosy na drewnianym pokładzie jachtu...
– Przeciągniemy go przez kipę, przeciągniemy go przez kipę... Przeciągniemy go przez kipę, gdy przyjdzie raniutko...
Ten skurwiel znowu przyszedł. Zdjął spodnie. Nie miała wyboru. Ścisk w gardle narastał. Czułą tę odrażającą ciecz wlewającą się do gardła. Zapragnęła umrzeć, gdy znów ten smolisty byt okleił się wokół całą jej skórę.
Tonęła.
Nawet nie wiedziała, że krzyczy. Coś ją złapało za nogę – albo o coś zahaczyła. Miotała dłońmi jak oszalała, rozchlapując czarną substancję po spaczonych trądem cegłach. Walczyła o życie w oszałamiającym amoku, osamotniona, porzucona w zatęchłym rowie – dokładnie tak samo, jak przed paroma laty na zimnych wodach Norwegii.
Aż wreszcie zamarła w absolutnym bezruchu. Ściśnięta niewidzialnym łańcuchem. To było wszędzie – otaczało jej ciało, sięgając aż do szyi. Nie mogła oddychać. Jej stopy dotykały dna, na którym coś było. Ludzkie kości. Albo coś gorszego.
Nie zostawiajcie mnie – patrzyła z martwą zgrozą, jak ciepłe światełko latarki niknęło gdzieś pomiędzy szkaradnym włosiem nieznanego próchna, które zwisało z sufitu. Chciała biec naprzód, ale nie mogła – ciało odmówiło posłuszeństwa, zmrożone bezwzględnym uciskiem gęstej cieczy.
– Erin! – Sofía stała tuż obok. Złapała ją za rękę.
Kiedy ona... jak to możliwe?
Poczuła pęd ocierającego ją, podmorskiego prądu, jak tylko Sofía zaczęła wciągać ją prosto w zalane katakumby.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top