Rozdział 20

Erin obudziła się jako ostatnia. Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy zobaczyła godzinę trzecią po południu, widniejącą na wyświetlaczu jej nowo „nabytego" zegarka. Czyżby spała... aż siedemnaście godzin?

Czy to w ogóle możliwe?

Zresztą, kij go wie. Po tym wszystkim naprawdę potrzebowała snu. I w sumie poszłaby spać dalej, gdyby nie przytłumiony, nieznośny dźwięk markotnych rozmów i półsłówek, dobiegających zza namiotu. Czyżby Sofía powróciła do świata żywych...? Włożyła więc leniwie buty i ciepłą kurtkę przeciwdeszczową, a następnie powoli wyjrzała na zewnątrz.

– Hej – przywitała się, gdy ujrzała resztę swoich towarzyszy, którzy najwidoczniej zebrali się ze swoich łózek już dawno temu.

Sofía! Ty żyjesz!

Jej przyjaciółka odzyskała przytomność, choć niestety wyglądała dosyć krucho i posępnie. Jej zadrapaną skórę pokrywały przeróżnej wielkości plastry i opatrunki, a dobitnie przygnębiona twarz zdradzała coś nad wyraz złowieszczego... coś, co bez wątpienia musiało mieć związek z zeszłą nocą.

– Wszystko w porządku?

– Tak. – Sofía odwróciła wzrok, jakby nie chcąc nawet poruszać tego tematu. – Dobrze, że w końcu wstałaś, bo zaraz wyruszamy – rzuciła pokrótce, przyczepiając nowiusieńką latarkę do swojego pasa.

– Nie powiesz mi, co ci się stało wczoraj wieczór, że tak zbladłaś?

W odpowiedzi Sofía tylko zmarszczyła brwi jak gdyby wskutek nagłego ścisku w żołądku.

– Nic takiego. Spadłam i... nie pamiętam już.

– Na pewno? Wyglądałaś, jakbyś zobaczyła ducha. Nic cię nie zaatakowało, jak nas nie było?

– Na pewno – urwała temat, nieco poirytowanym tonem.

– Khm – burknął nagle niepocieszony Traper, próbując razem z Iktal upchać na siłę zwinięty namiot do swojego powoli pękającego w szwach plecaka. – Jest późno i nie ma co tu czekać. Trza dojść do miasta przed zmierzchem, bo burza rośnie, a tu jest źle.

Nie no, aż tak źle tu nie jest, skoro w końcu mogliśmy spokojnie spędzić całą noc...

Ale co racja, to racja – nie ma co się zatrzymywać. Wszak nie byli tu sami – to dziwne, mroczne istnienie, które podążało za nią od doków... a teraz na dodatek te nieznane bestie, które zmasakrowały pilotów... Coś cały czas siedziało im na karku, dając o sobie znać. Z drugiej jednak strony... cóż takiego odkrywczego mieliby znaleźć w tym rzekomym mieście, co uratowałoby ich przed tropikalną wichurą i wszelkiego rodzaju okropnościami, które się tu czają? Tutaj, w ukrytej dolinie zasłoniętej porywistymi stokami i gęstą dżunglą przynajmniej nie muszą się obawiać, że coś ich wytropi... Choć kto wie?

Zło może czaić się wszędzie.

Ciemne, mroczne kształty z głębi podmokłych kałuż i porywistych strumieni lodowatej wody... Przyczajone gdzieś nieopodal.

Westchnęła ciężko, czując znów narastające, złowrogie kołatanie serca – tak dobrze jej znane, tym razem połączone z drżeniem rąk, którego nie potrafiła opanować. Wzięła więc do ręki jedyną rzecz, która dawała jej kojące poczucie pewności siebie i bezpieczeństwa – pistolet sygnałowy z samolotu, a następnie rozejrzała się po powoli już składanym obozie.

– No dobra, chodźmy. Zostało coś jeszcze do jedzenia?

– Trochę krakersów, są całe twoje. Tylko szybko, bo nie zostało wiele czasu.

* * *

Wyruszyli chwilę przed szesnastą, kierując się szlakiem wiodącym w głąb zamglonej doliny, poprzez rwące, pełne błota i ostrych kamieni stromizny i serpentyny. Wiszący nad ich głowami, trzeszczący na otwartym wietrze wiadukt zdawał się tym bardziej monumentalny, im bardziej pogrążali się w mrocznych ostępach niezbadanych nizin, gdzie szargające drzewostanem porywy makabrycznej wichury nie docierały z takim aż impetem.

Szerokim łukiem minęli potworną przepaść, z trudem przedzierając się przez skaliste pokrywy prastarych osadów skalnych, chaotycznie przemieszanych z dziką, na wpół obumarłą dziczą. Robert – choć doświadczony niejedną górską eskapadą – z widocznym grymasem na twarzy przeciskał się przez kolejne niebezpieczne odcinki, o mało nie upadając na omszałych głazach, które z pewnością ukruszyły się z posępnych szczytów tych nieprzebytych klifów.

– Ej, uważajcie pod nogi! – ostrzegł resztę, gdy pomiędzy zbitym leśnym runem i zarośniętymi kawałkami skał dostrzegł głębokie, czarne otwory w ziemi prowadzące w głąb nieznanych systemów jaskiń, którymi cała okolica była dosłownie najeżona. Cóż za bezbożna erozja dopuściła do powstania tak straszliwie chaotycznych gór?! Co tak bardzo wypaczyło naturalne procesy wypiętrzania się skalnych osadów, tworząc ten iście surrealistyczny labirynt chaotycznych, przyprawiających o szaleństwo, niespójnych ze sobą wałów i klifów, które zdawały się nie mieć końca w swym odrażającym bezładzie? Jaka pierwotna, prastara siła drzemiąca głęboko pod atlantycką płytą tektoniczną byłaby w stanie tak okrutnie zdeformować naturę...?

Poharatany niczym powierzchnia księżyca teren zaczął powoli przeradzać się w ciasną, jaskiniową przełęcz, pełną ciernistych zarośli i ginących w cieniu, głębokich pieczar prowadzących do samego wnętrza ziemi. Niektóre przejścia były na tyle zwarte, że Traper cudem zdołał przecisnąć przezeń swój olbrzymi plecak, o mało nie nabawiając się klaustrofobii.

Wreszcie jednak – po sforsowaniu diabelskiej przełęczy i całej serii rwących burzowych strumyków przecinających szlak – szkarada tych zakazanych wyżyn zaczęła powoli ustępować, przeobrażając się w podgórskie, głębokie lasy pełne zwartej, tropikalnej przyrody. Ostre podmuchy wciąż pieklącego się nad nimi huraganu szargały prastarym poszyciem, brutalnie zrywając liście i wijące się niczym węże pnącza. Huragan musiał urosnąć w ciągu ostatnich kilku dni do naprawdę kosmicznych rozmiarów – i nic nie wskazywało na to, że miał się wycofać, toteż jeśli nie znajdą na tę noc jakiejś bezpiecznej kryjówki, może być naprawdę kiepsko. Robert dokładnie pamiętał te reporterskie filmiki o niszczycielskim żywiole, który wyrywał dachy z domów i drzewa z gruntu, a porzucone samochody unosił niczym zabawki. Przyspieszył więc kroku, choć doskonale wiedział, że marne, stuletnie zabudowania w niczym mu nie pomogą, gdy rozpęta się tu prawdziwe piekło.

Mknął więc przed siebie, z desperacją tnąc maczetą wszelkie krzewy, liście i paprocie, które stanęły mu na drodze. Aż wreszcie jego maczeta zaiskrzyła, uderzając o coś twardego.

Okazało się, że tuż przed nim piętrzył się potężny, kolosalny mur. Stary, porośnięty ciasno bluszczem, zbudowany z pokruszonych, betonowych płyt wysokich na pięć, może sześć metrów i zwieńczony czymś, co być może kiedyś stanowiło drut kolczasty.

Czyżby natknęli się na więzienie...? Albo inny zakład o wątpliwym przeznaczeniu, który niegdyś zmuszał jakichś ludzi do pozostania w jego obrębie...?

Albo bronił przed tym, co znajdowało się za nim.

– No i ściana – oznajmił lakonicznie, gdy Erin, Sofía i Iktal, sapiąc jak szalone, zdążyły go wreszcie dogonić.

– Właśnie widzę – wysapała Sofía, ocierając strużki potu i deszczu z czerwonego od wysiłku czoła. – Trzeba to obejść.

Robert żwawym krokiem ruszył wzdłuż tajemniczej konstrukcji z nadzieją, ze w końcu natknie się na jakiś możliwy do sforsowania wyłom, albo furtkę. Przyglądał się uważnie każdej szparze i nierówności na wypadek, jakby okazało się, że trzeba będzie przebijać się na drugą stronę, tudzież przeskakiwać za pośrednictwem jakiegoś rosnącego w pobliżu drzewa.

Wreszcie jednak cała czwórka dotarła do starej, poharatanej bramy.

Był to wjazd kolejowy – niewielka przybudówka w murze opatrzona odlewanym wzmocnieniem i szkieletem budynku strażniczego po drugiej stronie, po którym już niewiele zostało. Zniszczone nieubłaganym upływem czasu, żelazne wrota przypominające miniaturową wersję tych z doków leżały na ziemi całe pochłonięte przez dżunglę. Musiała to być zapewne „śluza" dla nadjeżdżających pociągów. Robert był niemal pewny, że gdyby szli dalej wzdłuż wiaduktu i nie pozabijaliby się po drodze, to wreszcie dotarliby dokładnie w to miejsce. A to znaczyło, że miasto było już nieopodal. I całe szczęście, bo zaczynało się już powoli ściemniać.

I faktycznie – leżący na ziemi znak, choć ledwo czytelny, potwierdził to w pełni.

Gdy powolnym, ostrożnym krokiem wszedł w obmurowany teren Strefy I – tajemniczego New Landshire, o którym tyle już słyszał, naszło go pewne osobliwe, trudne do zdefiniowania uczucie.

Tak, jakby przekraczał wrota innego wymiaru, zupełnie nieznanej mu rzeczywistości. Zostawiał za sobą stary, chaotyczny świat nieprzebytej kniei i wariackiej ucieczki przed wszystkim tym, co próbowało go odwieść od tej chwili... A także cały ten świat poza wyspą, na którym nigdy nie potrafił sobie znaleźć miejsca, wśród pustych, zabieganych ludzi bez planów i marzeń. Nie musi już wracać z Blue Island – zresztą nie po to tu przybył, by po tym wszystkim, tak po prostu stchórzyć. Teraz, po przejściu przez piekło, pozostało już tylko stawić czoło tej ostatecznej tajemnicy, która kryła się gdzieś pośród tych zapomnianych ruin. To prawda, bał się i to nawet mocniej niż kiedykolwiek wcześniej – ale ciekawość stała się silniejsza od strachu.

No i – oczywiście – czuł, że w końcu spotka... ją.

Tak długo czekał na ich wspólne spotkanie, słysząc dzień w dzień ten kojący szelest dzwoneczków pośród śnieżnej nicości... Była tu – doskonale wiedział o tym od momentu, gdy po raz pierwszy wyspa mu to objawiła. Całe jego długie życie w pogoni za tymi przepięknymi, szmaragdowymi oczami wieńczyło się właśnie w tym, zapomnianym przez bogów miejscu.

Biorąc ostatni haust powietrza, zostawił za sobą całą swoją przeszłość – już na zawsze – stając się nowym człowiekiem.

Jeszcze nigdy nie był w swoim życiu aż tak pewny swego. Pędził równym krokiem przez zalesione ostępy na wprost, ku oczekiwanemu od dawna przeznaczeniu. Tu chodziło już tylko i wyłącznie o niego, więc nie oglądał się za siebie – dziewczyny, które tylko przypadkiem mu towarzyszyły, ledwo dawały radę utrzymać jego tempo, podążając za nim jak... baranki na rzeź.

Po kilkunastu minutach pełnego determinacji marszobiegu wzdłuż zatartej przez czas linii kolejowej wreszcie je ujrzał.

Spomiędzy rozstępujących się, deszczowych mgieł i kłębów pary zaczęły wyłaniać się – niczym bezbożne widmo – ponure sylwetki martwych, pogrążonych w stuletnim śnie zabudowań New Landshire. Początkowo były to jedynie pojedyncze, całkowicie zawalone domostwa, z których uchowały się tylko skrzywione ściany nośne i skryte w trawie rumowiska. Wkrótce jednak – gdy ledwo przebijające się przez gęste obłoki promienie bladego jak śmierć słońca zaczęły powoli gasnąć – zza zszarganej linii drzew dostrzegł miasto w pełni.

Był to widok iście obezwładniający, w swej przenikliwej brzydocie przypominający najokropniejsze pejzaże van der Neera. Piętrzące się pośród obłędnej pustki, masywne domostwa o pozrywanych dachach ciągnęły się wzdłuż bezkresu zarośniętych ulic, łypiąc złowrogo w demonicznej wręcz aurze kleistych obłoków pary. Czarne jak pomór okiennice, które jeszcze zdołały się uchować, zionęły lodowatym tchnieniem nienazwanej, złowrogiej siły, która czaiła się wewnątrz nich – albo też przechadzała się gdzieś pośród tych wyludnionych murów i spowitych grobowym milczeniem przecznic.

Robert aż przystanął. Złowroga aura, która się tu tliła była niemal namacalna – przypominała wręcz ten przerażający lęk, który ogarnął Trapera zeszłej nocy. Chora wyobraźnia kazała mu myśleć, że to nie on patrzy na miasto. To ono wpatruje się w niego, jakby tylko czekając, aż zbliży się wystarczająco blisko. A może to było coś wewnątrz – jakaś samotna, cienista kreatura, która mieszkała pośród tych szkaradnych zabudowań... oby nie.

Niezmierzony lęk, który wskutek tego uczucia zamroził zarówno Roberta, jak i całą resztę – ogarnął ich do tego stopnia, że trzeba było nie lada odwagi, by ruszyć dalej.

– Boję się – wyszeptała Sofía, paranoicznie ściskając wręcz tulącą się do niej Iktal.

– Nie jesteśmy tu mile widziani. – Blada ze strachu Erin stała jak wryta, trzymając się za pulsujące serce. – Czy to na pewno... dobry pomysł?

Robert spojrzał w jej oczy, po czym dobył swojej niezawodnej latarki.

– Nie mamy wyboru – oznajmił, nerwowo odwracając się w stronę szatańskiej otchłani tuż przed nimi. Następnie ruszył przed siebie. Nie chcące pozostać tu same dziewczyny ruszyły ślad za nim, czując, jak czyhający wewnątrz morowej czeluści wybitych okien mrok zaczął powoli wyciągać w ich kierunku swoje macki.

Skradając się ostrożnie wzdłuż torów, wreszcie dotarli do sypiącej się stacji kolejowej – składającej się z wypranego z kolorów, upiornego gmaszyska w stylu art déco, którego fundament powoli zapadał się pod ziemię jakby na skutek niestabilnego gruntu. Strach o własne życie nie pozwolił im wejść do środka, toteż zboczyli ze znikającym w leśnym gąszczu torowisku, wstępując się na coś, co chyba stanowiło główną aleję.

Nie chcąc obudzić zła, które tu spoczywało, Robert przygasił swoją latarkę, prowadząc resztę jak najbliżej ubocza. Im głębiej zapuszczali się w zapomnianą otchłań wypaczonych, łypiących złowrogo budowli, tym Robert czuł coraz większy niepokój. Zdawało mu się wręcz, że kątem oka coś dostrzega... jakby jakąś postać, gdzieś tam, pośród czarnych mgieł i niegościnnych zakamarków... Choć może to tylko jego własna, postępująca psychoza, której się tu nabawił. Po ostatniej nocy miał bowiem nieodparte wrażenie się, że mroczna obecność z głębi lasu wcale go nie opuściła, krążąc gdzieś w pobliżu i obserwując.

New Landshire było typowym miasteczkiem kolonijnym – wbrew pozorom, wcale nie tak wielkim, jak sugerowałaby rozległa infrastruktura kolejowa na wyspie. Upiorne piętrowce o niegdyś bielonych ścianach przeżarte były gęstym bluszczem, a ciągnące się wzdłuż alei, skostniałe wraki zabytkowych samochodów straszyły z oddali swoją garbatą sylwetką.

Co ciekawe, zanurzone w głębokim cieniu witryny zapadających się w ziemi sklepów i restauracji bez choćby jednego wyjątku odznaczały się rozbitymi gablotami, a ich wnętrza były zupełnie opustoszałe. W końcu Traper dostrzegł także coś, co wcześniej zdawało mu się umykać. Otóż na fasadach niektórych ścian, pomiędzy pochłaniającymi je zaroślami, widoczne były dosyć głębokie dziury.

– Khm... – Robert przystanął przy szczątkach kawiarni o wciąż widocznym, choć złamanym na pół szyldzie. W końcu rozpoznał, że te dziury do bólu przypominają ślady po pociskach.

– Pamiętasz, jak gościu z nagrania wspominał o chaosie? – zapytała szeptem Sofía, schylając głowę jakby z obawy, że ktoś mógłby ich usłyszeć. – Że ludzie umierali tu z głodu i pożerali siebie nawzajem.

Roberta aż przeszły ciarki na samą myśl o tym, co musiało dziać w tym mieście u samego schyłku jego istnienia. Cień grozy piętrzących się budynków, trawionych powolnym rozkładem, musiał skrywać prawdziwe tragedie, jakie odbywały się w środku tych splądrowanych sklepów i nie tylko. Szybko więc ruszył dalej, odwracając wzrok jakby z obawy, że pośród tego, co powinno zostać zapomniane, dostrzeże coś, czego nie powinno tam być.

W końcu nie byli tu mile widziani. Czuł to, od kiedy tylko jego noga przekroczyła granicę New Landshire.

Idąc po cichu dalej, dotarli chyba do centrum –­ czegoś, co niegdyś stanowiło plac miejski, a teraz zamieniło się w zwarty gąszcz tropikalnej dżungli, niemal czarny we wciąż pogłębiającym się, wieczornym mroku. Ich uwagę szybko przykuło jednak coś innego – spomiędzy kłębiących się mgieł wyłoniła się niemal opętańcza konstrukcja, która w swej szkaradności wznosiła się nad całą okolicą niczym prastary kolos. Zaraz obok placu znajdował się bowiem kościół – całkiem pokaźna, na oko protestancka świątynia o wysokiej wieży zwieńczonej złamanym krzyżem, która chyba tylko cudem nie runęła jeszcze na ziemię pod silnym naporem gnicia i miotającego ją z każdej strony wiatru. Wieża ta była wyraźnie skrzywiona i niemal przekręcona, a grube kawałki muru leżały tuż u jej wejścia. Robert zaniemówił, widząc potężne łańcuchy na drzwiach i zarobaczone deski, którymi szczelnie zabite były okna – całkiem podobnie, jak w domu latarnika.

Nie ulegało wątpliwości, że ów kościół – podobnie jak latarnia i doki – stanowił kolejny azyl, który ostatecznie padł pod naporem nieprzepartego szaleństwa i demonicznej grozy. Jakikolwiek Bóg zamieszkiwał niegdyś progi tego kościoła, teraz bezpowrotnie je opuścił.

– Hmm... – Robert rozejrzał się po zamarłej w deszczu okolicy, próbując wypatrzeć, czy pośród mrocznych, wygiętych kształtów smętnych zabudowań nie czai się coś złego. – Zatrzymajmy się tu na noc – zaproponował półgłosem, spoglądając na jedną z nielicznych zadaszonych konstrukcji w okolicy.

– Nie podoba mi się to. – Sofía nerwowo przystanęła z nogi na nogę, rozglądając się wzdłuż ginących w mroku alei. – Iktal, nie znasz tego miejsca, prawda?

– Zakazane Ruiny – odezwała się niemalże przerażona nastolatka, cały czas trzymając ją za rękę. – Tu nie wolno być.

– Czy to oznacza... – Sofía przełknęła gorzko ślinę. – Że Wieża Ze Snu jest gdzieś tutaj?

Iktal pokiwała głową, po czym jakby porażona prądem puściła jej rękę. Samo wspomnienie o tej straszliwej strukturze powracającej w koszmarach Kaas'kel sprawiało, że Iktal zaczynała tracić rozum, popadając w przytłumione, choć bez wątpienia demoniczne konwulsje.

W międzyczasie Robert zbliżył się do wiekowych wrót kościoła, a następnie – za pomocą noża – z łatwością podważył przerdzewiałą kłódkę, która rozpadłą się niemal od razu, uwalniając gruby łańcuch.

Drzwi otwarły się z głośnym skrzypieniem, roznosząc się echem po pogrążonej we śnie okolicy. Zatęchłe, zionące trupim jadem powietrze ulotniło się z pogrążonego w martwej czeluści wnętrza, które stanęło przed nimi otworem. Gdy Traper skierował latarkę do środka, pożałował. Omal nie stracił czucia w przeszytych dreszczem kończynach.

To nie Boga tu wielbiono.

Z początku myślał, że postradał zmysły. Że jego umysł uległ całkowitej degradacji wskutek jakiegoś załamania nerwowego, po nie wiadomo jak długim pobycie na terenie tej wyspy szaleńców. Że jego wytrzymałość psychiczna wreszcie pękła pod naporem tych wszystkich bodźców, które w tym momencie osiągnęły swoją absolutną kulminację.

Gdyby ktoś go teraz spytał, co zobaczył, odpowiedziałby, że tak wyglądał przybysz z innego świata, który stał przy jego namiocie zeszłej nocy – mimo że przecież nie wiedział nawet, jak wyglądał i musiała to być jedynie projekcja jego staczającej się w objęcia obłędu imaginacji. Właściwie, to nigdy tego nikomu nie zdradzi – lepiej byłoby bowiem, żeby ten sekret zabrał ze sobą aż do grobu, w którym niechybnie prędko się znajdzie.

Na samym końcu świątyni zobaczył bowiem istotę. Kruczoczarną jak najgłębsze otchłanie piekła. Bezkształtny, przeraźliwy byt bez formy, hańbiący jakiekolwiek prawa natury. Czysta, trupia czerń pochłaniająca wszystko wokół, która żywcem biła z czegoś, co wydawało się jej nieludzkim obliczem.

Omal nie umarł z przerażenia, nim zdążył sobie uświadomić, że to, co widzi – to nie realna istota, ale podobizna. Zwykły, naścienny malunek sporządzony jakąś oleistą substancją. Bluźnierczy szkic wykonany w narkotycznym transie przez kogoś, kto musiał stracić rozum w całości, pogrążając się w niebotycznej wręcz otchłani totalnego szaleństwa. To coś, czego nie mógł wymyślić zdrowy człowiek. Robert wątpił, że coś takiego mogłoby powstać nawet w umyśle człowieka obłąkanego.

To... było po prostu inne. Nie z tego świata. Spoza znanego uniwersum.

Tuż nad postacią, łukiem rozpościerał się koślawy, sporządzony tę samą mazią, równie przerażający napis:

K   O   S   M   O  K  R  A   T   O  R

Cała reszta kościoła była całkowicie zdegradowana, jak gdyby wszystko zostało roztopione na skutek niegdysiejszego pożaru. Ciągnące się na całej długości, zaczernione ściany – pomiędzy grzybem i olbrzymimi pajęczynami – spowite były misternie wydzierganymi szatańskimi symbolami, które nie przypominały niczego, co Robert kojarzył, mimo że nieraz miał w ręce różnego rodzaju, okultystyczne dzieła. Jedyne, co rozpoznał, to widniejący nad pozostałościami jakiegoś wypalonego obrazu, czytelny napis „Aleksander, uczeń Johana".

O mało nie upadł na ziemię, gdy uzmysłowił sobie, że dziwaczny, pomarszczony szaleniec, którego spotkali w drodze na Blue Island, mógł być tym samym Aleksandrem i aż strach pomyśleć, ile naprawdę musiał mieć lat, ani dlaczego się nie starzał. To raczej na pewno był ten sam człowiek, choć z człowieczeństwem nic wspólnego już nie miał. Tajemniczy „uczeń Johana", który widział to miasto w okresie świetności i wiedział, co tu naprawdę się wydarzyło. I próbował ich ostrzec. Albo pożreć jak reszta tutejszych ofiar głodu.

„Wyspa Diabła" – usłyszał w swojej głowie. Zrobiło mu się niedobrze.

Potworne wizje czystego, niepohamowanego terroru i zgrozy zaczęły zalewać jego wzburzony do granic umysł, pod wpływem wszystkiego tego, co zobaczył i pomyślał. Czuł, że odchodzi od zmysłów.

Był już na krawędzi.

Aż wreszcie – przy przeszywającym błysku pioruna tuż obok – zobaczył, że nie ma z nimi Iktal.

* * *

Sofía upadła ze strachu na ziemię, wymiotując. Zaczęła krzyczeć, odpędzając się od nieistniejących wszy i robaków, które zaczęły chodzić po jej ciele, jakby wżerając się w jej straumatyzowaną psychikę.

Nie chciała tego zobaczyć. Miała absolutnie dość.

Niemalże czuła tą bijącą obecność szkaradnej kreatury, do której ów pomylony kult zanosił modły. Był tu, gdzieś wokół. Czaił się pomiędzy zamarłymi uliczkami tego skażonego lukrytem miasta, śledząc każdy jej ruch... Czuła, że wariuje.

Jak wtedy, przy samolocie, gdy o mało nie doprowadził jej do agonii. Tam był Sergio – widziała go.

On przeżył. Wrócił znów na tę wyspę. Po tym wszystkim.

Prosto w... szpony tego czegoś. Oddał się mu w całości. Dotychczas nie mogła w to uwierzyć, ale... wszystko układało się w całość. On wcale nie zaginął ani nie popełnił samobójstwa. Wtedy, po powrocie, gdy wręczył jej swój dzienniczek podróżny, po czym – zwyczajnie, bez słowa – wyszedł z domu i... już nigdy nie wrócił. Ślad po nim zaginął. Aż dotąd.

Bezsilna i załamana – nie wiedząc, czy jej rewelacje mają jakikolwiek sens – w akcie rozpaczy zapragnęła przytulić się do Iktal i usłyszeć od niej, że wszystko będzie dobrze. Że wrócą razem i będą żyły szczęśliwie, a ona zgodnie z obietnicą zabierze ją na wycieczkę po Meksyku.

Ale odkryła, że Iktal już nie było.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top