Rozdział 2
Drobne śnieżynki opadały na jej gładkie powieki, które delikatnie zamrugały, by zrzucić z siebie puch.
I wtedy odwracała się, niknąc gdzieś w mlecznej bieli.
– Musisz wejrzeć głębiej – wyszeptał szaman, gdy zza namiotu dobiegło agresywne szczekanie psów pociągowych. – Już czas. Idź za nią. Szukaj jej.
* * *
Po kilku długich dniach, przepełnionych w zupełności odrętwiałą nudą i daremnym wyczekiwaniem na kolejną przesiadkę wśród różnych zatłoczonych lotnisk, sen Roberta był nad wyraz twardy. Nie jednak na tyle, by nie poczuć, jak ktoś z dziką wręcz namiętnością szarpał jego biedne ramię – zupełnie w taki sam sposób, w jaki wataha wygłodniałych, syberyjskich wilków zwykła wyrywać płaty mięsiwa z ledwo upolowanej zwierzyny.
– Proszę pana! – wołał jakiś nieco zdyszany, kobiecy głos. – Proszę pana!
Gdy Robert otworzył swoje rozespane oczy, okazało się, że jest dosłownie jedynym pasażerem na pokładzie samolotu, do którego – ledwo żywy – jeszcze niedawno wsiadał w ramach ostatniego ogniwa tego długiego i ciągnącego się w nieskończoność łańcucha przesiadek. Jedyną iskrę życia w jego najbliżej okolicy stanowiła jakaś młoda dziewczyna w szykownym mundurku, śmiesznej czapeczce i na wysokich obcasach, desperacko potrząsająca obiema dłońmi za jego zmordowany bark.
W chwili, gdy na nią spojrzał, niemal natychmiast cała niezręczność tej sytuacji została zamaskowana fasadą zawodowego profesjonalizmu – stewardessa aktorskim wręcz ruchem stanęła w pozycji wyprostowanej, a jej wykrzywiona w grymasie wysiłku twarz natychmiast przybrała serdeczny uśmiech.
– Proszę pana, właśnie przybyliśmy do Macapy – zakomunikowała z niemal encyklopedyczną uprzejmością. – Mam nadzieję, że lot przypadł panu do gustu i jeszcze skorzysta pan z usług naszej linii. A teraz zapraszam do wyjścia, chętnie pana odprowadzę.
– Khm – odparł tylko, po czym przeciągnął się, a następnie złapał za swój bagaż podręczny i – zebrawszy w sobie wszelkie pokłady odwagi – wyszedł na spotkanie ze swoim największym wrogiem: odprawą lotniczą.
Już wolałby stawić czoła śnieżnej panterze w dalekich ostępach pustyni Gobi, niż po raz kolejny przechodzić przez ten nikomu niepotrzebny, morderczy proceder.
Ale cóż – Jerzy Kukuczka nie cofnął się przed Everestem, więc i on nie cofnie się przed portem lotniczym w Macapie.
* * *
Gdy już było po wszystkim, Robert z całym swoim olbrzymim bagażyskiem stanął zaraz przy wyjściu.
Jak na wczesne przedpołudnie w rejonach sub-amazońskich, pogodę można by opisać jako nawet znośną – nie było za upalnie, a delikatny, wilgotny wiaterek dodawał wyjątkowo rozkosznej rześkości.
Nie chcąc więc czekać bezczynnie w miejscu, jak przez ostatnie kilka dni – Robert uznał, że to dobra okazja, by w końcu rozprostować zdrętwiałe kończyny i udać się na mały spacerek, bo czemu by też nie? Założywszy swój olbrzymi, starej daty turystyczny plecak o wielkości porównywalnej do niego samego, ruszył chodnikiem wzdłuż drogi, która – według wszelkich drogowskazów – miała prowadzić do głównej części miasta. Odpowiedniego rytmu do jego marszu nadawał odgłos ciągle obijających się o siebie garnków przytwierdzonych do bocznej kieszeni, oraz para starych butów trekkingowych, które swobodnie dyndały sobie na splątanych sznurówkach w dolnej części plecaka.
Macapá, choć stanowiła stolicę regionu, to raczej nie była wielkomiejską metropolią w rodzaju São Paulo czy Buenos Aires – dominujące tu niskie zabudowania przypominały raczej stereotypowe osiedla aglomeracji śląskiej, z tym, że było tu zdecydowanie więcej zieleni. I turystów, rzecz jasna, nawet mimo tego, że raczej nie było to miasto utrzymujące się w pierwszym rzędzie z turystyki.
Po niecałej godzinie sielankowej tułaczki przez plątaninę podobnych do siebie, miejskich uliczek dotarł wreszcie do czegoś, co przypominało główną aleję – zatłoczoną i pełną rozmaitych straganów i sklepików, stanowiących najwyraźniej centrum tutejszego życia społecznego. Widząc to uznał, że być może to dobra pora, by skontaktować się z przedstawicielką tego całego New Horizons i ogłosić, że już jest na miejscu.
– Khm...
Powoli i z wyraźną niechęcią wyciągnął swój smartfon, po czym włożył do niego baterię i uruchomił. Gdy tylko urządzenie zadziałało, nieporadnymi ruchami palca wskazującego wklepał z głowy numer Sofíi, a następnie nawiązał połączenie.
– ...Halo?
– O, hej! – odpowiedział z nutką werwy znany mu już wcześniej głos Sofíi. – Super, że już dzwonisz! Właśnie się zastanawiałam, kiedy dotrzesz i czy przypadkiem nie wystąpiły jakieś opóźnienia, czy coś.
– To fajnie.
– Tak więc, już za niedługo zaczynamy! Okej, czyli jak rozumiem czekasz na lotnisku, zgadza się? Za chwilkę zamówię ci taksi, żebyś nie musiał chodzić przez ten kawał drogi.
– Nie, w Macapie – odparł.
– Znaczy... Co w Macapie? – zapytała zdezorientowana, nie wiedząc najwyraźniej, co jej rozmówca miał na myśli.
– No ja, że jestem w Macapie.
– Ale na lotnisku, czy...?
– Nie. W Macapie.
Chwila ciszy. Wybita z rytmu Sofía próbowała rozważyć w duchu to, co właśnie usłyszała.
– To czekaj, powiedz mi, gdzie ty w końcu jesteś? – spoważniała. – Możesz mi podać nazwę i numer ulicy, przy której stoisz?
– No.
– ...To w takim razie słucham. Powiedz.
– Khm... - mruknął pod nosem, rozglądając się po okolicy. – „Padre Júlio" – zakomunikował płynną portugalszczyzną, zupełnie tak, jakby był to jego ojczysty język. – Chyba 437.
– To jest aż w.... Cholera, skąd ty się tam wziąłeś?! – Nie dowierzała. – Zresztą nieważne. Poczekaj tam i nigdzie się nie ruszaj. Zaraz podeślę ci taksówkę, która podwiezie cię zaraz pod mój lokal... Tylko wsiądź do niej, dobrze?
– Dobrze.
Dziewczyna z jakiegoś nieznanego mu powodu westchnęła głęboko, po czym się rozłączyła.
Teraz pozostało już tylko czekać na taksówkę.
* * *
Budynek, pod który podwiozła go taksówka, nie wyróżniał się zupełnie niczym od pozostałych. Ot, kolejny betonowy, piętrowy klocek ze spadzistym dachem i wąskim podjazdem do garażu. Nie było nawet żadnego nakierowującego drogowskazu w okolicy i gdyby nie fakt, że przybytek ten otoczony był wypożyczalnią rowerów i jakimiś garażami, Robert nawet nie wiedziałby, gdzie ma dalej iść. Ale to musi być tu, no bo gdzież by indziej? Przecież nie w wypożyczalni rowerów?
Chociaż... może?
Najpierw jednak sprawdzi ten dom, pod który podwiozła go taksówka. Powoli więc, ponownie wkładając na siebie swój masywny plecak, ruszył w kierunku podwójnych przeszklonych drzwi.
Niestety, okazało się, że były zamknięte.
Czyli jednak chodziło o wypożyczalnię rowerów – pomyślał, a już zaraz potem spostrzegł niewielką naklejkę z napisem „puxe", co po portugalsku oznaczało tyle, co „ciągnąć".
No tak, jak zwykle. Nienawidzę, jak się to dzieje...
Gdy tylko posłusznie zastosował się do treści owej tabliczki, drzwi otworzyły się bez problemu.
I właśnie w tym samym momencie, w którym znalazł się w podłużnym, przypominającym przychodnię holu, do jego uszu dobiegł czyiś mocno sfrustrowany głos:
– ...Przecież nie będę tam latać na każde twoje zawołanie! – krzyknęła niska, rudowłosa dziewczyna do swojego telefonu, krążąc nerwowo po korytarzu. – Nie. Nie ma mowy! Zresztą ja przynajmniej mam jakiś plan, a ty? No, pochwal się, ile udało ci się dla niej zrobić?
Gdy tylko dziewczyna odwróciła się w stronę drzwi, zdała sobie sprawę, że nie jest tu sama. Ich spojrzenia się skrzyżowały.
Kolejna kobieta – pięknie. Jeszcze tego brakowało.
O ile jego umiejętności interpersonalne nigdy nie były na jakoś specjalnie wysokim poziomie, tak jeśli chodzi o płeć przeciwną – można powiedzieć, że przyjmowały wartość ujemną.
– Wiesz co? Zadzwonię później – oznajmiła już mniej awanturniczo do swojego tajemniczego rozmówcy, najwyraźniej speszona całą tą sytuacją. – Jeszcze do tego wrócimy... No, to cześć.
Chowając telefon, westchnęła ciężko, po czym zwinnym ruchem dłoni poprawiła nieposłuszne kosmyki falowanych, rudych włosów, które najwyraźniej w trakcie tej zapalczywej dysputy opadły na jej piegowatą twarz. Następnie zwróciła swoją uwagę na Roberta – brodatego przybysza z gigantycznym pakunkiem na plecach, który w oczywisty sposób musiał zakłócić jej prywatną rozmowę.
– A więc ty musisz być tym traperem. — Zmierzyła go spojrzeniem swoich błękitno-szarych źrenic zupełnie tak, jakby próbowała zajrzeć do wnętrza jego duszy. – I przepraszam za całe to zamieszanie, takie tam rodzinne sprawy... ale to nie ważne – zbyła to. – Jestem Erin O'Sullivans, a ty? – zapytała, wyciągając do niego swoją drobną, małą dłoń.
Robert niezręcznie ją potrząsnął.
– Traper – odrzekł, zająknąwszy się.
– Traper? – Zdziwiła się. – Tak brzmi twoje imię?
– Nie, to pseudonim.
– A imię?
– Nie, pseudonim – wytłumaczył.
Erin puściła jego dłoń i w ramach odpowiedzi tylko wykrzywiła swoje usta w lekko zakłopotanym uśmieszku. Robert nie mógł jednak zrozumieć, skąd ta konsternacja – czyżby powiedział coś niewłaściwego, jak to też często mu się zdarzało w tego typu okolicznościach?
Rozumiał jednak, że Erin także musi być przyjezdną – a nader wyraźna opalenizna na jej skórze sugerowała, że mimo irlandzkiego pochodzenia raczej nie przyjechała tu ze swojej ojczyzny.
Zastanawiające.
Niby taka zwiewna i wątła, a najwidoczniej podróżuje po świecie. Ciekawe jak sobie radzi.
– No dobra, panie Traper, zakładam, że jesteś tu z tych samych powodów, co ja. – Na jej twarzy pojawił się delikatny, choć mocno przytłumiony uśmiech. – Wyszłam tylko na chwilę, by pogadać, ale Sofía już jest w środku. Pakujemy się – dodała, po czym skinęła na drzwi obok. – Chodźmy, nie ma co tu sterczeć.
– No – odpowiedział.
Pomieszczenie, do którego zaprowadziła go Erin, stanowiło małą, najwidoczniej wynajętą salkę, która w normalnych okolicznościach musiała robić za klasę, lub też miejsce spotkań jakiejś wspólnoty – na co wskazywały upchnięte w samym rogu rzędy poskładanych stołów i krzesełek. Resztę wolnej przestrzeni wypełniała jednak cała plejada najróżniejszego sprzętu podróżniczo-survivalowego, który plątał się praktycznie wszędzie. Od śpiworów, przeciwdeszczowej odzieży i zwiniętych w pokrowiec namiotów – po nadmuchany ponton z wiosłem, w którego denku pozostawiono wszelką elektronikę.
I na co komu to wszystko...?
– Patrz, kogo ci przyprowadziłam – oznajmiła Erin.
Tuż zza dużej torby podróżnej znajdującej się zaraz obok nastawionego wiatraka, wynurzyła się czarnowłosa latynoska w całkiem uroczych, prostokątnych okularach. Gdy tylko go ujrzała, na jej twarzy początkowo zagościło zmieszanie, jednak niemal natychmiast zamieniło się w serdeczny uśmiech.
– A więc to ty, w końcu dotarłeś! – Nareszcie mógł usłyszeć jej głos naprawdę, bez pośrednictwa telefonu. – Już się bałam, że znów gdzieś zabłądziłeś. No, to cóż... miło poznać! – powiedziała, śmiejąc się i machając w jego stronę niczym mała dziewczynka.
Nie wiedział, czy powinien jej odmachać, czy co. Jakie tu w ogóle panują zwyczaje? W odpowiedzi tylko powoli uniósł swoją dłoń, nie wiedząc w sumie, po co. Dlatego też po chwili szybko ją opuścił.
– Hej – przywitał się.
Sofía wyglądała zupełnie inaczej, niż ją sobie wyobrażał. Tak właściwie, to nie wyobrażał jej sobie wcale – w jego głowie pozostawała tylko niewyraźnym głosem ze słuchawki. A teraz jest prawdziwa: miała długie, czarne włosy zarzucone na bok, wąską twarz i dosyć szerokie usta. W przeciwieństwie do Erin sprawiała wrażenie o wiele bardziej sympatycznej i otwartej osoby. Choć – jak wiedział z doświadczenia – pozory często mylą.
– Przepraszam cię za ten cały bałagan – stwierdziła, rozglądając się po pomieszczeniu. – Właśnie zrobiłam małą inwentaryzację, by sprawdzić, że wszystko działa. I tak zabierzemy tylko część, więc... możesz ściągnąć swój plecak i położyć gdzieś obok, jeśli chcesz.
– Spoko – odparł, po czym zgodnie z jej sugestią odłożył swoje ogromne toboły pod ścianę, a następnie – widząc, że się przechylają, złapał je ponownie i odwrócił. Niestety – znów się zsuwały, więc spróbował przesunąć je trochę dalej, obracając do skutku.
– To... jak już skończysz, to zapraszam na zaplecze, mam dla ciebie umowę. No i też opowiem, co my tu w ogóle robimy.
Po tych słowach oddaliła się od niego, znikając wraz z tą Irlandką na tyłach pokoju.
* * *
Erin zwinnym ruchem zarzuciła za ucho kolejny kosmyk włosów, który jakimś cudem znów opadł jej na czoło – niestety, ale jak zwykle zapomniała o tej cholernej gumce do włosów, a przecież nie będzie się po nią wracać specjalnie do Mozambiku. Głupio jej też było prosić o taką pierdółkę Sofíę – więc może po drodze będzie jakiś sklep?
– Jezu, skądś ty go wytrzasnęła? – szepnęła do niej, gdy tylko znaleźli się na zapleczu: niewielkim pomieszczeniu na tyłach, w którym znajdywała się zakurzona kuchenka, parę kartonów oraz stół ze stosikiem dokumentów na samym środku. – Wygląda jak jakiś menel.
– Ależ nie bądź niemiła – odparła półżartem Sofía, przesuwając papierową kupkę i zajmując miejsce przy stole. – Wiem, że jest... specyficzny, ale liczą się jego umiejętności. Zna tonę języków, zwiedził pół świata, dogadywał się z tubylcami, radził sobie w naprawdę ekstremalnych warunkach.
– Z dogadywaniem się to chyba też u niego nie najlepiej – skomentowała z pogardą Erin, również zasiadając ze stołem. – Jak w ogóle brzmi jego imię?
– Nie powiedział ci? – zapytała ze zdziwieniem, jednak w odpowiedzi zobaczyła tylko błagalną twarz rozmówczyni. – Cóż, Robert. Zresztą nie wzięłam go w ciemno, więc zobaczysz, będzie dobrze. Rok temu na Białym Niedźwiedziu też się buntowałaś, a wszystko przebiegło tak, jak trzeba.
Gdy tylko wypowiedziała ostatnie słowo, do środka wtargnął Robert – czy też Traper, jak kazał do siebie mówić. Wysoki mężczyzna koło trzydziestki o dosyć niewinnym wyrazie twarzy, przykrytym jednak nadmiernie długą i zaniedbaną bródką. Jego ubrania wręcz krzyczały: „wywal mnie do kosza, nasza przydatność skończyła się jakieś kilkadziesiąt lat temu!". Erin ciężko było wręcz uwierzyć, że ktoś tak głupi – jak wywnioskowała z rozmowy – może się znać na survivalu. Pośród afrykańskich sawann tacy, jak on nie poradziliby sobie nawet jednego dnia.
Gdy tylko Traper złożył swój podpis na umowie poufności, Sofía odłożyła dokument na kupkę, po czym powstała.
– Dzięki wielkie, że przybyliście, szkoda tylko, że nikt inny z naszej grupy nie dał rady – zaczęła, z uprzejmym uśmieszkiem spoglądając na Erin, a następnie przenosząc wzrok na Trapera. – Jako że jesteś z nami po raz pierwszy, Robercie, to pozwól, że cię wtajemniczę. Jesteśmy niewielką grupką hobbystów-pasjonatów, zajmujących się survivalem, urbexem, czy też innymi ciekawymi przygodami. Jak zapewne wiesz, wbrew powszechnej opinii na świecie jest jeszcze wiele rzeczy czekających tylko na odkrycie: skarbów przeszłości, zaginionych dawno gdzieś pośród dziejowej zawieruchy... I właśnie tym się zajmujemy, działając w ramach nieformalnego stowarzyszenia „New Horizons", które założył mój przyjaciel. Niestety akurat nie mógł do nas dzisiaj dołączyć, ale myślę, że i tak damy sobie radę. Oczywiście w grę zazwyczaj wchodzą pieniądze, nieraz całkiem duże, ale przede wszystkim chodzi tu o „sport", że tak to ujmę. O przełamanie barier. O wiedzę, o prawdę.
Po tych słowach prężnym ruchem dłoni poprawiła swoje okulary i wzięła głęboki oddech, po czym kontynuowała:
– Nie chcę przedłużać, więc od razu przejdę do rzeczy. Pozwólcie więc, że opowiem wam pewną krótką historię... Cofnijmy się myślami w czasie o kilkaset lat. Do roku 1504, mówiąc konkretnie. Hiszpania, Kadyks. Z miejskiego portu właśnie wypływa karawela o nazwie Fuente Estrella, by pod sztandarami królowej Izabeli Kastylijskiej wyruszyć do Nowego Świata. Zapiski, które całkiem niedawno udało mi się pozyskać w pewnych zapomnianych archiwach tegoż miasta, wskazują, że ekspedycją dowodził sławny żeglarz, zdobywca i konkwistador – niejaki Fernando Lope Alvaro Talamantez de Vascuñana. Był to niezwykle wpływowy jegomość pochodzący z bogatego rodu, mający też dostęp do samej królowej. Legenda głosi, iż wcześniej brał on udział w rekonkwiście i podobno ściął mieczem głowy trzech Maurów jednocześnie – a za swoją odwagę Izabela udzieliła mu osobistej audiencji. Od tamtej pory Fernando regularnie przebywał w jej towarzystwie, a ich relacja przybierała coraz bardziej... intymną formę – a przynajmniej tak twierdzili ludzie z ich najbliższego otoczenia.
Niestety, historia ta nie ma szczęśliwego zakończenia – okazało się bowiem, że królowa Izabela zachorowała na nowotwór. Gdy te wieści dotarły do Fernando, wpadł on w niemałą histerię – co też pokazuje, jak głęboka relacja (czy też może obsesja) musiała ich łączyć. Widać było, że nie potrafił zaakceptować tego prostego faktu i nawet złożył przysięgę, że zrobi wszystko, co tylko w jego mocy, by ją uratować – a jeśli nie, to niech będzie przeklęty na wieki. I tak oto inspirując się popularnymi wówczas legendami, uznał, że wypłynie prosto do Ameryki, by odnaleźć samą... Fontannę Młodości. Czyli mistyczny artefakt, który miał dawać długowieczność lub nieśmiertelność każdemu, kto zaczerpnął z jego źródeł. Fernando poprzysiągł więc Izabeli, że powróci z chociażby kroplą tej życiodajnej wody, aby ją uzdrowić. I tak oto zaczęła się jego podróż.
Niestety, Fernando już nie mógł wiedzieć, że królowa Izabela zmarła dosłownie dzień po jego wypłynięciu. Można więc powiedzieć, że cała misja zakończyła się porażką, zanim w ogóle się rozpoczęła – choć z oczywistych powodów nikt na pokładzie Fuente Estrelli nie był tego świadomy.
Co ciekawe, Fernando – jak wielu możnych z tego okresu – żywo interesował się wiedzą tajemną. Wiecie: ezoteryzm, magia, alchemia i tego typu zabawy. Tak więc istnieją dowody, że miał w swoim posiadaniu tak zwaną „Igłę Torresa" – tajemniczy przyrząd stworzony przez alchemików, który miał wskazywać mu drogę bezpośrednio do Fontanny Młodości. Nie wiadomo, czym dokładnie ten przedmiot był – ale Fernando podobno zaczął traktować go z podobną obsesją jak samą Izabelę.
Następnie, po jego wypłynięciu z Hiszpanii, ślad po nim zaginął. Przepadł jak kamień w wodę – nie zachowały się żadne informacje mówiące o jego powrocie, czy też dalszych dziejach. Dlatego Powszechnie przyjęło się mówić, że jego statek musiał zatonąć w trakcie sztormu, przemierzając Atlantyk.
...Na szczęście tutaj nasz trop się nie urywa! Dzięki pomocy mojego przyjaciela udało mi się uzyskać notatki ze starych, antropologicznych badań nad pewnym wymarłym już ludem, który zamieszkiwał niegdyś wyspę Trynidad. Było to miejsce, do którego potencjalnie mógł dotrzeć Fernando, prędzej czy później, przetrzepując całe Karaiby. I faktycznie – istnieją zachowane przekazy głoszące, że niegdyś przybyli tam europejscy odkrywcy i to w bardzo... dziwnych okolicznościach. Mieli bowiem nawet nie zatrzymywać się na jakiś dłuższy postój, tylko z dzikim wręcz pośpiechem domagać się informacji o „życiu nieśmiertelnym". Wówczas wodzowie plemienia z pewnego nieznanego powodu odesłali ich na jakąś „wyspę południową". Czemu akurat tam – nie wiem, być może po prostu sprzedali im ściemę, by się ich pozbyć. W każdym razie na południu – jak dobrze wiemy – nie ma już żadnych wysp, najbliższe zaczynają się dopiero przy ujściu Amazonki. I tutaj dochodzimy właśnie do gwoździa całego programu...
Nazwałabym to „wyspą widmo". Nie dlatego, że naprawdę jest to jakaś magiczna, wyspa, tylko dlatego, że jest zupełnie zapomniana przez ludzkość. Jakim cudem, skoro jest tak duża – nie mam pojęcia, też mi się to nie mieści w głowie. Podejrzewam, że po prostu nie ma na niej nic ciekawego. Nie znalazłam nawet jej nazwy, choć ewidentnie jest widoczna na wszelkich dostępnych mapach satelitarnych. I myślę, że to bardzo dobry znak – skoro nikt się nią nie przejmuje, to najpewniej też nikt na niej nie mieszka. Czyż nie są to idealne warunki na małe zwiedzanko?
Dlatego nasza misja jest następująca: odnaleźć jakiekolwiek ślady po Fernando de Vascuñanie i – o ile to możliwe – zdobyć Igłę Torresa.
W kwestii zarobków obiecałam wam, że ten interes będzie lukratywny. I tak – nawiązałam kontakt z przedstawicielem hiszpańskiego rządu. Za jakieś potwierdzone informacje na temat de Vascuñany są w stanie wypłacić całkiem rozsądną sumkę. Natomiast jeśli chodzi o wywóz drogocennych artefaktów, które niegdyś należały do Hiszpanii – w postaci na przykład Igły Torresa – cóż, podali stawkę tak kosmiczną, że aż zaniemówiłam – bo mowa tutaj o, uwaga, dwustu tysiącach euro! Tak jest! Dwieście tysięcy euro! Wiedzie, ile to jest forsy...?! I to tylko za jakieś głupie świecidełko? To niesamowite! Tak więc jeśli podzielimy nagrodę na trzy części, każdy z nas będzie się tarzał w bogactwach! Oczywiście nikomu nie podałam żadnych informacji na temat jedynego wiarygodnego miejsca, do którego mogła przybić wyprawa de Vascuñany – nawet rządowi Hiszpanii. Więc nikt nie powinien nas uprzedzić. Tak więc... macie jakieś pytania?
– Ja mam jedno. – Erin uniosła swoją rękę w górę, gdy tylko Sofía skończyła swój wywód. – Skoro to wyspa, to jak się tam dostaniemy? Mam nadzieję, że nie tym pontonem, który trzymasz w pokoju?
Nienawidzę wody – pomyślała, wzdrygnąwszy się na samą myśl o spędzeniu choćby ułamka sekundy w dmuchanym pontonie pośrodku jakiegoś akwenu. – Nienawidzę. Nie i koniec, nie ma bata.
– Właściwie nie wiem, czy określenie „wyspa" jest prawidłowe w stosunku do czegoś, co jest położone tak blisko lądu... ale chyba tak. Można tam po prostu pojechać w trakcie odpływu, jako że wówczas wytwarza się mielizna. W najgorszym wypadku można użyć, oczywiście, pontonu.
Nie, nie można.
– Wyspa pływowa – odezwał się nagle Traper ni stąd, ni zowąd.
– Co?
– No, że pływowa, wyspa – próbował się wysłowić. – Połączenie lądowe jest okresowe. Tak się nazywa, w sensie to zjawisko. Wyspa pływowa.
– Faktycznie, jest coś takiego – zastanowiła się Erin, bawiąc się niesfornym kosmykiem w zamyśleniu. – Ma to sens.
Czyli jednak Traper ma mózg. No proszę, któż by się spodziewał?
– O transport też się proszę nie martwić – dodała Sofía, siadając i nachylając się nad biurkiem. – Mamy wypożyczoną terenówkę, więc jedyne, co musimy zrobić, to załadować na nią swoje bagaże... No i ruszyć tyłki. Droga stąd na miejsce zajmie jakieś pięć godzin.
– Jak dla mnie, już wszystko jasne – oznajmiła Erin, opierając się o tył krzesła i wciąż bawiąc się rudym kosmykiem. – Im szybciej odnajdziemy Igłę, tym szybciej zdobędziemy nagrodę.
Erin z jednej strony nie chciała wyjść na chciwą materialistkę, ale z drugiej nie widziała też sensu w oszukiwaniu samej siebie – w końcu to, co teraz było jej pilnie potrzebne, to naprawdę spory zastrzyk pieniędzy. Nie tylko dla siebie, ale także dla matki, z wiadomych powodów. O ile Sofía ma racje, to może faktycznie cała ta wyprawa ma sens, więc czas najwyższy ruszać w drogę. Czyż nie?
– Dobrze, więc – podsumowała Sofía, podnosząc się energicznie ze swojego krzesła. – Czas się spakować. Za godzinę zaplanowałam wyjazd. Jak dobrze pójdzie, to przed zmierzchem będziemy już na miejscu. Na wyspie.
____________
Chcesz mnie wspomóc? Dodaj gwiazdkę i podziel się w komentarzu swoimi przemyśleniami!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top