Rozdział 19

Traper nie zdążył jej złapać. W ostatniej chwili zatrzymał się na skraju błotnego urwiska, obserwując z przerażeniem, jak Sofía zjeżdża prosto w skąpaną we mgłach, ponurą dolinę. O mało sam się nie wywrócił, szarpany iście diabelskimi porywami lodowatej wichury.

– Kurwa! – przeklął pod nosem, po czym natychmiast zaczął się rozglądać za nieco bezpieczniejszą drogą w dół. Zakładając oczywiście, że Sofía przeżyła ten koszmarny upadek.

Jak się okazało – tunel wyprowadził ich na szczyt jakiegoś kopiastego, otoczonego gęstym lasem wzgórza, którego jedna ze stron opadała skarpą w niedostępne partie dżungli. Tory kolejowe mknęły z kolei dalej, prowadząc na ciężki, skrzywiony wiadukt o nieznanej długości, który niknął gdzieś w szarych odmętach targanych wiatrem, mglistych obłoków. Próba przejścia go w takich makabrycznych warunkach byłaby czystym samobójstwem.

Trzeba będzie szybko przedrzeć się przez stok, tuż pod wiaduktem.

– Tędy! – Robert pogonił siadającą na ziemi Erin, dobywając z plecaka swoją starą, poczciwą maczetę. Zasłaniając twarz przed piekielnie ostrą wichurą, ruszył w dół, tnąc przed sobą wszelkiego rodzaju krzaki. Niestety, zejście okazało się niewiele mniej strome, aniżeli sama skarpa. Chwytając się wystających gałęzi i odrostów, przemieszczał się coraz niżej, a tuż za nim Iktal, a także – jak miał nadzieję – Erin. W ostatnim jednak momencie poślizgnął się, jadąc prosto w dół błotnistej rozpadliny. W ostatnich chwili złapał się jakiegoś zawalonego konara.

– Traper, żyjesz? – usłyszał gdzieś z góry Erin, choć pośród upiornego zawodzenia omiatającej stok wichury głos był niemal niemożliwy do usłyszenia.

Omal nie odebrało mu mowy, gdy spojrzał w dół. Okazało się, że parę metrów dalej skarpa przeradza się w totalną przepaść. Klif, który kończył się być może jakąś setkę metrów niżej w gęstych obłokach pary.

Dotychczas nie cierpiał na lęk wysokości, ale ten widok sprawił, że krew odpłynęła z jego nóg. Straszliwa skarpa pośród przyprawiających o obłęd, skalistych grani i rozerwanych na wpół drzewach, targanych nieokiełznaną siłą dzikiego żywiołu. Jeden fałszywy ruch, a runie w dół.

– Uważajcie! – wykrzyczał, ile tchu w płucach. – Odbijcie w bok!

– Co? – Erin chyba nie usłyszała.

– W BOK! – Robert w przerażeniu puścił jedną ręką pień, którego dotychczas kurczowo się trzymał, a następnie zaczął machać, wskazując kierunek. – W BOK! – darł się.

Niestety, ale trzeba będzie się ruszyć. Na samą myśl oblał się zimnym potem. Powoli, napinając do granic wszystkie możliwe mięśnie, chwycił kępę pobliskich traw i zaparł się nogami. Parę drobnych kamyczków poturlało się w dół. Zaraz obok było drzewo. W akcie desperacji wbił palce w ziemię, a następnie – łapiąc się, czego tylko popadnie – uskoczył prosto w stronę drzewa. O mało nie zabił się na śliskim, omszałym głazie, lądując prosto na wilgotnej korze.

Niewiele brakowało.

Tutaj był już w miarę bezpieczny, ale niestety – to jeszcze nie był koniec. Zaraz obok rozciągały się w miarę solidnie wyglądające pnącza. Obwiązując nimi ramiona, czym prędzej zaczął się wspinać na bezpieczną wysokość, odbijając w bok na tyle, ile pozwalało mu ukształtowanie terenu.

W pełnym przerażenia i adrenaliny amoku nawet nie widział, kiedy wreszcie poczuł stabilny grunt pod nogami. Wreszcie! Parę szybkich kroków dalej i w końcu udało mu się dotrzeć do pokrywy lasu, która znajdowała się już prawie przy końcu błotnistego zapadliska.

Odetchnął z ulgą, o mało nie upadając na ziemię. Całe jego ciało drżało. Miał dość.

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że tuż obok niego czekały Erin i Iktal – obie zmordowane i do bólu rozharatane, mimo że szczęśliwie zdołały obrać nieco bezpieczniejszy szlak od niego, nie schodząc tak radykalnie w dół.

Dobra, koniec tego postoju – pomyślał, rozglądając się wokół. Nie wiało tu już tak bardzo jak na szczycie tej parszywej góry, a nieco bardziej zagęszczona dżungla skutecznie zatrzymywała i tak już coraz słabsze światło dzienne. Jeszcze trochę, a zapanuje noc. Będą musieli tu przenocować – wszak nawet nie podejrzewał, by mogli w obecnym stanie przejść chociażby pół kilometra w czarnym gąszczu, niebezpiecznych urwiskach i szaleńczej wręcz ulewie, która – jeśli wierzyć nagraniu z doków – raczej tak szybko nie przeminie.

– Sofía! – Zaczął krzyczeć, choć jego głos pośród rozpaczliwego szumu liści i wiatru zdawał się zaledwie szeptem. – Sofía!

Spojrzał w górę – jeśli powoli tracące kontakt z rzeczywistością zmysły nie sprawiały mu figla, to zdawało się, że już prawie byli na miejscu. Wystarczy podejść jeszcze kawałeczek i...

Jakże wielkie było jego dziwienie, gdy odsłoniwszy bujne pióropusze ogromnych paproci, zobaczył przed sobą coś, czego absolutnie się tu nie spodziewał. Aż przetarł oczy ze zdumienia, chcąc upewnić się, że ten widok nie jest tylko zaczątkiem jakiejś zaawansowanej schizofrenii.

Tuż przy niewielkiej, bezdrzewnej polanie, pośród połamanych drzew, znajdował się wrak samolotu. Średniej wielkości, czerwona awionetka o zmasakrowanym śmigle i wyrwanych skrzydłach, która bez żadnych wątpliwości musiała lądować awaryjnie w tym niefortunnym miejscu. Trudno ocenić, jak długo owa maszyna musiała tu spoczywać, ale raczej nie było to długo, patrząc na fakt, że nieugięty żywioł tropików nie pochłonął jej jeszcze tak, jak to zrobił z dziedzictwem kolonistów. Szyby – choć zatarte i subtelnie pokryte zielonym szlamem zdawały się nawet szczelne, nie licząc jedynie tych na samym przodzie, które uległy miejscowemu przebiciu wskutek nadziania się na gałąź. Widząc to, Robert od razu podjął pomysł o przeczekaniu tu nocy.

Tylko że... Gdzie jest Sofía?

– Sofía! – zawołał ponownie, rozświetlając latarką okolicę, która coraz śmielej pogrążała się w wieczornych mrokach. Wówczas, po paru sekundach, przy samym wejściu do samolotu zaobserwował ruch. Jak też się spodziewał, spomiędzy cieni wyłoniła się kobieca sylwetka.

To, co zobaczył, nie przypominało jego towarzyszki.

Całe jej ubranie było niemal całkowicie rozdarte, odsłaniając surowe przetarcia i sińce na brzuchu i kończynach. W zakrwawionej dłoni kurczowo zaciskała kamień, a spomiędzy tego, co niegdyś było włosami, wyłaniało się blade, porażające wręcz oblicze, które Robert zapamięta już do końca swojego życia. Wyglądała, jakby ktoś jej wyrwał duszę. Nieobecna, wystraszona, zapadnięta w jakiejś nieludzkiej apatii wbijała swój pusty wzrok przed siebie i tak jakby chciała coś powiedzieć... Ale nagle się przewróciła. Jakby właśnie umarła.

Podbiegł do niej natychmiast.

Nie reagowała. Sprawdził jej puls... W tej jednej, dłużącej się w nieskończoność sekundzie niemalże stracił zimną krew, patrząc, jak Sofía skonała w jego rękach, wyzionąwszy ducha w tym bezbożnym, zagubionym wymiarze z dala od wszystkiego, co ludzkie. To się zaczynało – zbliżali się, a cokolwiek stanie się dalej, będzie coraz gorsze.

Zamknął oczy.

Odetchnął głęboko, gdy na poharatanej od kolczastych zarośli szyi, wyczuł delikatny puls. Biedna, musiała stracić przytomność – z bólu, wycieńczenia, albo... tego, co doprowadziło ją do tego stanu.

Co więcej, dopiero teraz zauważył coś, co rzuciło mu się w oczy już wcześniej, ale dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się z bliska i upewnić się, że to prawda... Ta jej szyja. Była pokryta starą, charakterystyczną blizną. Taką, która może powstać tylko po próbie samobójczej.

Kim ty jesteś? – zapytał ją w duchu. – I czego tak naprawdę szukasz na tej wyspie?

– Żyje – oznajmił do reszty. Dostrzegł, że Iktal płakała zajadle, a gdy tylko usłyszała tę dobrą nowinę, natychmiast przybiegła, by przytulić swoją przyjaciółkę. – Khm, trza ją schować. W sensie, no, przed deszczem i w ogóle – polecił.

– A co z tym samolotem? – Erin wskazała na drzwi do awionetki.

– Khm. – Robert delikatnie położył głowę Sofíi w ramionach Iktal, a następnie przyświecił latarką na wejście.

Okazało się, że szyby były rozbite, choć nie na wylot – i to bynajmniej nie od feralnego upadku z nieba, ale... Gdy Robert przyjrzał się ostro poobijanej klamce, od razu skojarzył fakty.

Sofía próbowała dostać się do środka. Przy użyciu kamienia, z którym ją zastał, usiłowała sforsować te drzwi – a przynajmniej na to wskazywał materiał dowodowy. Cóż takiego wstrząsającego stało się później, lub też wcześniej, zanim oni się tu zjawili, pozostanie póki co niewypowiedzianą tajemnicą, którą poznają dopiero wtedy, gdy ich towarzyszka się ocknie.

Po co w ogóle zamykać drzwi w samolocie na klucz? – zastanowił się, gdy spróbował – tak na wszelki wypadek – dostać się do środka w konwencjonalny sposób. Czasem bowiem najbardziej oczywiste rozwiązania sprawdzają się najlepiej, ale jak też to bywa na tej wyspie – zawsze musi być coś nie tak, pod górkę. Choć nie miał już siły i z trudem unosił obolałe ramiona, postanowił, że nie ma wyboru. Zacisnął zęby – musi przebrnąć jeszcze przez ten jeden, ostatni wysiłek.

– Poczekaj – oznajmił, po czym westchnął i zwrócił się w stronę już zupełnie pogrążonej w ciemności dżungli, by jak za poprzednim razem, znaleźć jakiś solidny, wystarczająco ostry kamień. Przyszło mu to z łatwością. – Odsuń się.

Szybko nabrał rozpędu, a następnie mocarnym ciosem zaczął walić w nadtłuczoną szybę. Skrawki hartowanego szkła rozpryskiwały się w powietrzu, a dudniący szczęk uderzeń rozchodził się po całej, skąpanej w deszczu okolicy, mieszając się ze świszczącym zawodzeniem wiatru i szelestem targanych drzew i paproci.

Wreszcie jednak szyba się rozpadła. Robert roztłukł ostre, wystające z ramy fragmenty, a następnie przełożył dłoń przez okno i z pewną dozą wysiłku zdołał wymacać i pociągnąć za zasuw z drugiej strony.

Wnętrze awionetki stanęło przed nimi otworem. Robert jako pierwszy wszedł na ciasny, przyprawiający o klaustrofobię pokład, który składał się jedynie z kokpitu, dwóch dodatkowych foteli pasażerskich oraz dosyć obszernej przestrzeni na bagaż z samego tyłu.

Wszystko obyłoby się bez żadnych kłopotów, gdyby nie dwa wyżarte przez robactwo, rozłożone ciała, które gniły tu od dobrych paru tygodni. Zupełnie na to nieprzygotowany Robert omal nie zwymiotował, gdy przyprawiający o ostre konwulsje żołądka, obrzydliwy fetor rozkładu i gnicia dotarł do jego nozdrzy. Widok ciemnych, ziejących nagimi kośćmi kształtów pokrytych zarobaczonym naskórkiem sprawił, że musiał na chwilę wyjść, by ostentacyjnie nie zwymiotować przed Erin i Iktal.

Jedno było pewne – na pewno nie będą tu nocować.

Zawiązawszy chustkę, podjął kolejną próbę koszmarnej eksploracji wraku.

Tuż przy obrośniętych bluszczem sterach pojazdu, na fotelu mieściła się przyprawiająca o zimne dreszcze sylwetka przebitej na wylot, zdeformowanej postaci odzianej w zatęchłą od rozkładu, rozchodzącą się w szwach kurtkę. Człowiek ten bez cienia wątpliwości musiał być pilotem, który podczas twardego lądowania w górskiej dolinie nadział samolot – a tym samym własne ciało – na ostry szpikulec grubej, obumarłej już gałęzi. Przybity żywcem do fotela, zapewne konał tu w istnych męczarniach, dławiąc się własną krwią.

Drugie zwłoki – znajdujące się w części bagażowej – budziły jednak o wiele bardziej mroczne pytania. Gdy tylko Robert je dostrzegł, o mało nie stracił nad sobą panowania, popadając w nieokiełznaną paranoję dotyczącą tego, co może czekać także ich.

Zwłoki te bowiem były w połowie rozczłonkowane. Mimo zaawansowanego rozkładu, Robert z obrzydzeniem dostrzegł żywcem pogniecione żebra i rozerwane układy kostne, na których powierzchni wyraźnie widać było ślady brutalnych ugryzień, zostawionych przez jakieś przerośnięte zwierzę o końskim uzębieniu. Monstrualne, regularne dziury jakby wyryte czymś niewyobrażalnie ostrym stały się gniazdem dla wężowatych pasożytów, które uwiły sobie gniazdo w praktycznie nieistniejących już wnętrznościach nieboszczyka.

Wykrzywiona w niemożliwym do opisania, konwulsyjnym krzyku agonii twarz – jakby rozdarta przez coś na pół – zdradzała katorżnicze wręcz pokłady cierpienia, jakich ten nieszczęśnik musiał doznać tuż przed odejściem z tego świata. Robert gdzieś w głębi ducha próbował sobie wmówić, że może to tylko przypadek – efekt erozji, albo procesów gnilnych. Że to wcale nie było tak, że owy lotnik wyszedł z awionetki, po czym został poturbowany i pogryziony przez jakieś koszmarne bydlę z lasu, by ostatecznie zamknąć się w samolocie i wykrwawić się, czekając na śmierć.

I pomyśleć, to się wydarzyło parę tygodni temu. To coś mogło dalej być w pobliżu.

To dziwne, że będąc tak długo na wyspie, nie widzieli jeszcze żadnych zwierząt, poza robactwem i obrzydliwymi, siekającymi niemiłosiernie owadami. Tak, jakby cały ekosystem tej wyspy został wytępiony do zera – przez coś, co ukrywało się w cieniu za mgłą, poza znaną mu domeną rzeczywistości. , jak ta chodząca rzeźnia, która nieubłaganie śledziła go przez całą podróż po wyspie i kto wie, być może zaraz ich dogoni. W końcu już nie byli ukryci we względnie bezpiecznych podziemiach.

Powinni stąd uciekać.

Im szybciej, tym lepiej.

Tylko, kurwa... Co z Sofíą? – Poczuł nagłe ukłucie stresu. Przez ułamek sekundy pomyślał nawet, że w trosce o własne życie powinien porzucić ciążące mu towarzyszki i salwować się ucieczką, nim zębiasty demon powróci. Szybko jednak wyrzucił tę myśl do kosza, jako że nie był tego typu człowiekiem. Wniosek był więc jeden...

Może gdzieś tu mają tu jakiś zapasowy sprzęt...?

– Erin! – zawołał rudowłosą towarzyszkę, która przez ten powalający smród zdecydowała się czekać na zewnątrz – Chodź.

– Po co?

– No, chodź – nalegał. – Pomóż mi szukać, no... rzeczy i w ogóle.

Erin niechętnie podciągnęła swoją roztarganą koszulę, by zasłonić sobie usta, po czym wkroczyła do tej zatęchłej trupiarni. W międzyczasie Robert zaczął już przeszukiwać pozamykane schowki i...

Chyba po raz pierwszy od czasu wjechania na tę szczęście się do nich uśmiechnęło. Traper przetarł oczy ze zdziwienia, chcąc upewnić się, że to, co widzi, jest prawdziwe.

– Pistolet na flary, race świetlne, lina... – recytowała Erin z błyskiem w oku, przyglądając się zawartości jeden ze skrzynek. – Siekiera, ciepłe ubranie... O, rany!

Dziewczyna zaczęła dotykać zawartości, jakby również nie wierzyła w ich realność. W pewnym momencie zaczęła się histerycznie śmiać, jakby właśnie ktoś jej opowiedział jakiś wyjątkowo śmieszny żart. Czym prędzej powzięła do ręki pistolet, ładując do niego flary.

W kolejnej skrytce Traper znalazł parę apteczek. Natychmiast schował je do plecaka, a jedną z nich otworzył, by opatrzeć swoje zatarcia.

– A, ten... Jak głowa? – Robert wskazał na brzydko wyglądające rozcięcie na skroni Erin, które zdążyło już rozpromienić się brzydkim obrzękiem

– Dobrze – skłamała.

Bał się, że na tym etapie antybiotyk, albo środek przeciwtężcowy może nie wystarczyć – ale kto go tam wie? Podał więc Erin apteczkę z nadzieją, że trzymająca od niego dystans dziewczyna poradzi sobie sama, po czym powrócił do przetrząsania wraku.

Gdy cały tył został przeszukany, Traper obejrzał jeszcze sam kokpit, szukając sprawnego radia, telefonu satelitarnego, albo jakichkolwiek informacji na temat lotu. Niestety, wszelka elektronika okazała się zniszczona, a do niedomkniętego schowka wdarła się woda, toteż wszelkie dokumenty zdążyły zamoknąć.

Poza jednym, który zawinięty był w szczelną folijkę.



Kolejny napływ informacji, który zwalił Roberta z nóg.

Przypominało to pośpiesznie nakreśloną mapkę lotniczą, którą jeden z owych nieszczęśników – raczej ten, który nie był przygwożdżony do siedzenia – sporządził za świeżej pamięci, obserwując wyspę z lotu ptaka.

Traper wpatrywał się jak głupi w koślawy zarys tego, jak w przybliżeniu musiała wyglądać ta wyspa, z wszystkimi uchwyconymi nań szczegółami i punktami orientacyjnymi... i już chyba nic nie wiedział.

Jak to? – zapytał siebie, zupełnie tak, jakby spodziewał się zobaczyć coś innego. Zaczął nerwowo pocierać palcem brodę, gdy jego teoria o międzywymiarowej migracji tego lądu padła – Czyli... to gdzie ta wyspa w końcu się znajduje?

Zgłupiał.

Czyżby ten cały poroniony absurd – wykraczający poza zrozumienie wir czystego obłędu i szaleństwa, przez który dotarli aż do tego miejsca, okazał się... kłamstwem? Jakąś zbiorową psychozą? Wytworem wyobraźni, który się nie zdarzył?

Czy z wyspy można było uciec... tak po prostu, drogą lądową?

No przecież, że się dało, skoro tu przyjechali terenówką.

A jednak się nie dało.

Co w takim razie z Sergio? Co z rytuałem? Po co to wszystko?

Robert zaczął kwestionować to, co widział na własne oczy. Szczególnie, to gdy ścigany przez „bestię z dżungli" dotarł na trawioną sztormem plażę i nie zobaczył lądu. Czy oby na pewno...? Pomyśleć, że było to miejsce, od którego to wszystko rzekomo się zaczęło, gdy jeszcze jako nieświadomi niczego podróżnicy – mimo ostrzeżeń tajemniczego dziadka z lasu – wjechali po piaszczystym mule w obręb tego odrealnionego miejsca.

Czy to się w ogóle wydarzyło?

Od jak dawna są już na tej wyspie?

Wszytko, co przeczytał na tym przeklętym kawałku papieru, zdawało się podważać każde doświadczenie wyniesione z tej wyspy i tym samym sprawiło, że stracił jakikolwiek fundament – tak, jakby los zdecydował się z niego zadrwić, celowo podrzucając mu ten stek kłamstw pod nos. Przerażało go to.

Niczego już nie wiedział. Czuł, jak zaczyna odchodzić od zmysłów.

* * *

Odkrycie Trapera okazało się dla Erin zbawienne. W końcu – po tylu długich dniach powolnego popadania w psychozę poczuła jakiś konkretny, solidny grunt pod nogami – namacalną kotwicę w rzeczywistości, rzetelny dowód, że to wszystko nie jest jakimś szaleństwem. Aż nie mogła uwierzyć, że była tak głupia... No tak, w końcu co takiego odkrywczego było na tej mapce? Zupełnie nic. A jednak sprawiło, że te wszystkie irracjonalne wątpliwości, które toczyły jej wyobraźnię niczym nieleczona komórka rakowa, okazały się jedynie nic niewartym wymysłem przemęczonej psychiki.

A przynajmniej próbowała się na siłę przekonać, że tak było. I głęboko w to uwierzyć.

Niestety, ten dowód sugerował także, że nie tylko wyspa jest prawdziwa... ale także i to przeklęte coś, czego fragment zobaczyła wtedy, w jaskini. Coś, co nie powinno istnieć, przecząc wszelkim prawom naukowym – a jednak ponad wszelką wątpliwość istniało.

Aż zrobiło jej się niedobrze.

Zgodnie z zegarkiem, który udało jej się zdobyć w samolocie, było już grubo po dziesiątej, a ona... powiedzieć, że była zmęczona, to jakby nic nie powiedzieć. To, co do tej pory przeżyła, sprawiło, że nawet tydzień leniuchowania w ciepłym łóżku przy gorącej herbacie i ulubionych serialach nie pozwoli jej wydobrzeć w pełni. O ile kiedykolwiek zdoła stąd wrócić...

O czym ja w ogóle myślę? – upomniała się, gdy po raz kolejny jej mózg się zawiesił.

Spakowawszy ostatnie cenne rzeczy Traper i Erin zgodnie postanowili, że nocowanie w pobliżu samolotu może się okazać śmiertelnym błędem – całe jednak szczęście samolot zaopatrzony był w dwa sprawne, wodoszczelne namioty, które resztką sił zdołali rozstawić paręnaście metrów dalej, na stosunkowo równej polanie za rozbitą awionetką. Rozpościerająca się tu gęstwina wysokich drzew i stromych klifów nieco przytłumiła tropikalne zrywy morderczej wichury, a okalające teren zarośla zapewniły pozorny kamuflaż. Być może rozsądniej byłoby rozbić obóz wewnątrz tunelu kolejowego na szczycie wzgórza, jednak nieprzytomna Sofía trochę krzyżowała ich plany. Zresztą i tak nie mieli już siły na wspinaczkę... Było więc ryzyko, które z braku alternatyw zdecydowali się podjąć.

Erin aż skręcało na samą myśl o tym, że będzie musiała dzielić namiot z Traperem – drugi bowiem zajęty był przez Sofíę i opiekującą się nią Iktal, która nie chciała odstąpić od niej nawet na moment. Szybko więc zdjęła z siebie wszystkie potargane łachy i przywdziała całkiem świeży kombinezon lotniczy z samolotu, który na szczęście – dzięki szczelnemu zamknięciu w schowku – nie przesiąkł obrzydliwym fetorem trupiego jadu.

Jak w raju... – uśmiechnęła się.

Urwał się jej film, gdy tylko na momencik położyła głowę na czyściutkiej poduszce, by odsapnąć.

* * *

Robert wiedział, że ta noc nie będzie łatwa.

Że zło, które czaiło się na tej wyspie, nie pozwoli mu odpocząć.

Była już prawie północ, gdy rzucił ostatnie spojrzenie w głąb pogrążonego w najczarniejszym mroku, upiornego lasu, po czym wszedł do namiotu, przebrał się tuż przy twardo śpiącej Erin i położył na drugim końcu materaca.

W końcu... – odetchnął, zamykając oczy i pogrążając się we śnie. No, prawie.

Niestety, mimo chorobliwego wycieńczenia, o dziwo nie mógł zasnąć. Po prostu nie był w stanie.

Obracał się jak głupi z boku na bok, dręczony nieskładną papką wszystkich tych ekstremalnych doznań, których doświadczył w ciągu tego dnia, a od których z jakiegoś magicznego powodu nie był w stanie się uwolnić. Mimo że zmuszał się do snu i myślenia o niczym, to po raz kolejny przeżywał to straszliwe zejście po skarpie prosto w bezdenną przepaść. Gnębiony pulsującym bólem naciągniętych ścięgien, omal nie stracił zmysłów. Jakiś czas później zaczęły go prześladować wizje trupa w samolocie – tego obślizgłego ciała, które przecież spoczywało paręnaście metrów stąd... i tak jakoś zaczęło się wydawać nader straszne. Świadomość, że ta wyspa może go wskrzesić, by – świecąc na niebiesko – zaczął przechadzać się wokół ich namiotów, sprawiała, że ręce zaczynały mu się trząść. Nad tym również nie panował.

Kręcił się tak niemiłosiernie przez spory kawał nocy – godzina mijała za godziną, a on trwał w tej okrutnej torturze półsnu, nie wiedząc, czy śni, ani czy w ogóle tej nocy zmrużył oko.

W niemocy, omal nie pękając z rozpaczy, odwrócił się na plecy. Przysłuchiwał się odgłosom kropel deszczu, które masowo dudniły o silikonowe poszycie namiotu. Przeraźliwe błyski szalejącej burzy rozświetlały na ułamek sekundy widoczne przez materiał, czarne sylwetki szkaradnych krzaków, które – tańcząc pośród lodowatej wichury – przybierały iście mrożące krew w żyłach kształty. Rozbudzona wyobraźnia Roberta zaczęła mu nawet podsuwać niemożliwe do wytrzymania myśli, sugerując, że pośród tej masy bezkształtnych konturów... pozornie ktoś stoi. Tam, między paprociami. Jakby ludzka sylwetka, niewzruszona.

A może to tylko konar drzewa, albo wystająca skała.

A może nie.

Przy kolejnym gromie Robert gwałtownie podniósł się z pościeli, cały zlany zimnym potem. Serce waliło mu jak opętane. Czuł, że nie są tu sami. Że coś przyszło tu za nimi z doków. A teraz spogląda na dwa samotne namioty rozłożone w czarnej nicości przeklętego lasu. I stało, czekając na okazję...

Nie wiedział już, czy śpi, czy nie. Jego psychika nie była w stanie tego przetrawić.

Podniósł się z łóżka, włożył ciepłą kurtkę, a następnie zesztywniałą ze zgrozy dłonią powoli uchylił niewielki otwór przy wejściu do namiotu. I spojrzał w czarną pustkę.

Nic zaskakującego. Zwykły las. Chyba.

Nie chciał odpalać latarki, by przypadkiem nie ściągnąć czyjejś uwagi. Nawet jeśli nie ma tu tej ogromnej bestii, to kto wie jakie inne plugastwa wychodziły ze swoich nor o tak późnej godzinie, w szkaradnej głębi owianych tajemnicą, leśnych ostępów? Patrząc na los pilotów – lepiej nawet nie wiedzieć. Tutaj, w głębokim sercu wyspy rzeczywistość się rozkraczała.

Spojrzał na zegarek – wybiła równo trzecia.

Patrzył tak jeszcze może z pięć minut, bacznie obserwując widoczny przez szparkę urywek tej bezkształtnej kniei w nadziei, że dostrzeże coś więcej.

Omal nie zerwał namiotu, gdy ktoś odwzajemnił jego spojrzenie.

Poczuł to wyraźnie. Ostry dreszcz poraził całe jego sparaliżowane plecy. Pod wpływem jakiegoś pierwotnego instynktu błyskawicznie zamknął namiot i owinął się kocykiem. Był bezradny. Nic nie mógł z tym zrobić. Oczekiwał na cios.

Nie widział tego ani nie słyszał. Było to zaledwie uczucie, niedostrzegalne żadnym zmysłem, ale bez wątpienia realne... Tak, jakby przeszywająca obecność, którą człowiek może poczuć tylko wtedy, gdy stoi pośród mroku w pozornie pustym pomieszczeniu. Jakiś nieznany byt. Wypaczone istnienie. Coś złego – nienaturalnego, wypaczonego, jakby wykraczającego poza ramy jakiejkolwiek logiki. Coś... po prostu złego. Bezkształtny przybysz z innego świata, który stał zaledwie parę metrów od namiotu.

Każdy przeraźliwy rozbłysk pioruna, który naświetlał te zapomniane przez Boga ostępy, przyprawiał go o utratę zmysłów. Jakby za każdym kolejnym ten... przybysz z głębin ziemi miał się okazać w pełnej krasie. Stojąc tuż nad namiotem. Patrząc się.

Robert drżał skulony pośród przemoczonych od potu koców jak gdyby w głębokim paraliżu sennym. Próbował zamknąć oczy, ale nie mógł się ruszyć.

Był tu.

Od tej pory już nigdy nie będzie w stanie spojrzeć w głąb cienia w taki sam sposób. Nie zaśnie już ze zgaszonym światłem. Każda kolejna noc w jego przykrótkim życiu okaże się istną torturą, pełną niewypowiedzianej grozy – tej pustej, przyczajonej obecności, która wbijała w niego swoje nieistniejące ślepia.

W przypływie histerii włączył lampkę.

Jeśli wierzyć zegarkowi – minęła może godzina, nim zdołał okiełznać panikę. Trudno powiedzieć, czy to na skutek własnego wysiłku i samozaparcia, czy też owy tajemniczy byt zdążył się już oddalić. Obecnie nie czuł już niczego poza grobowym zimnem i dojmującą niepewnością. Uspokoiwszy się, zaczął nawet wątpić, czy całe to wydarzenie miało miejsce – Erin bowiem spała jak kamień, a on... zmorzony w końcu snem, runął na poduszkę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top