Rozdział 18

Nie pozostało już nic innego, jak tylko ruszyć dalej – w głąb zapomnianego kompleksu. Odwrotu nie było – a przynajmniej nie dla reszty, jako że wycieńczone dziewczyny nie wyglądały na zdolne do ponownej wspinaczki.

Zresztą – któż by chciał wracać? I dokąd? Mimo śmiertelnego zagrożenia i braku zasobów Robert czuł, że był coraz bliżej celu... Odkrycia tej ostatecznej, pogrzebanej w mrokach przeszłości tajemnicy. Całe jego życie sprowadzało się do tej jednej wyprawy i nie zamierza się teraz poddawać. Szczególnie że – według dzienniczka Sergio – jedyna droga powrotna wiodła przez... cóż, poświęcenie.

Per aspera ad astra – pomyślał.

Stare, industrialne drzwi otworzyły się z okropnym skrzypnięciem, omal nie wypadając ze swoich zawiasów. Czarna otchłań nieskończenie długiego tunelu stanęła przed nimi otworem – zionąc tajemniczym chłodem i grobową pustką, której nie sposób było pojąć.

Z wielką ostrożnością, po cichu Traper ruszył przed siebie, ściskając w ręku latarkę.

– Iktal, byłaś kiedyś w podobnych ruinach? – Sofia ze skrzywieniem przyglądała się w sterczących z sufitu korzeniach – biologicznej aberracji, której na tej głębokości nawet nie powinno być.

Tajemnicza nastolatka jednak nie odpowiedziała – nerwową ręką ściskała paciorki swojego posępnego naszyjnika, najwidoczniej modląc się do Ślepych Bogów w tylko sobie znanej intencji.

Obskurny tunel wiódł przez egipskie ciemności dobre kilkadziesiąt metrów, aż wreszcie przeobrażał się w coś, co przypominało podziemny peron, czy też archaiczną stację metra, która wyglądała, jakby zaraz miała się zawalić. Pogruchotany, załamany sufit trzymał się jeszcze tylko dzięki tym potwornym korzeniom, które wiły się niczym pajęczyna wokół wyrwanych żywcem fragmentów cegieł i betonu. Sącząca się przez powstałe szpary woda z powierzchni kapała jak krew ze świeżej rany, tworząc rozległe kałuże i wyżłobienia.

Zaraz dalej – na skorodowanych resztkach torów przy samym wylocie z peronu dało się dostrzec pewien kanciasty kształt. Gdy Robert zbliżył się doń, zobaczył przygnieciony gruzem wagon, którego druga połowa – stanowiąca być może końcówkę całego pociągu – skryta była we wnętrzu tunelu kolejowego.

To dobry znak – Robert zbliżył się do wraku. – Stąd pewno transportowali rzeczy w głąb wyspy. Jeśli tak, to idąc wzdłuż tego tunelu dojdziemy do serca Blue Island. Strefy I.

– No, to tędy – oznajmił, po czym wyczuł na plecach zimne spojrzenie reszty.

– Ale jak to „tędy"? – Sofia zmarszczyła brwi, zatrzymując się nagle. – Co chcesz zrobić? Przejść przez ten wagon?

– No.

Zawalone gruzem szpary były zbyt ciasne, jednak gdy tylko uda mu się znaleźć wejście do tego wagonu i jakoś je sforsować...

– Poczekaj! Ale...

I oto są – dosyć spore, boczne drzwi ładunkowe na zasuw. Nie będzie to łatwe, ale nie takie przeszkody już pokonywał. Nie tracąc czasu, złapał za obślizgły uchwyt i napinając mięśnie, z całej siły pociągnął w bok... Trzask!

Drzwi dosłownie wypadły z zawiasów, upadając z hukiem prosto w rdzawą kałużę. Po całym peronie rozniosło się głośne echo. Cała czwórka stanęła w bezruchu jakby ze strachu w obawie, że coś mogło ich usłyszeć.

Kto wie, jak daleko rozniósł się ten hałas?

Nasłuchiwali jak szaleni w obawie, że w nagłej ciszy, która teraz zapanowała – pośród cichych kapnięć wody i przytłumionego szumu oceanu z doków – pojawi się jakiś dziwny, niepasujący do otoczenia odgłos. Tak jak wtedy, gdy stercząc pośrodku polany, usłyszeli ryk, który omal nie doprowadził ich do obłędu.

Ale na szczęście, nic takiego się nie stało.

– Proszę, uważaj – wyszeptała Sofia, po czym ze strachu spojrzała pod pociąg.

Faktycznie, na upartego dołem także dałoby się przejść...

– To ten, no... powiem czy jest przejście – oznajmił, ostrożnie wspinając się na platformę wagonu. – I no, czekajcie tu.

* * *

Gdy tylko znalazł się w środku – pośród starych, zatęchłych zgliszczy i wywróconych skrzyń opatrzonych logiem SWTC – do jego nozdrzy błyskawicznie dobiegł jakiś wyjątkowo ostry zapach, który zdawał się ulatniać gdzieś z dalszej części kolejowego składu. Cóż to takiego mogło być...? Powoli więc – uważając na każdy krok – ruszył naprzód, przeciskając się przez wąskie drzwiczki na samym końcu. Następne wagony – również transportowe, choć już w nieco lepszym stanie – niemal po brzegi wypchane były stalowymi beczkami o nieznanej zawartości, sprzętem górniczym oraz technicznym. Źródłem owego siarczystego zapachu okazał się – ku jego przerażeniu – wagon wypełniony rzędami dynamitu. Zaropiałe pęcherze nitrogliceryny piętrzyły się po wyblakłych laskach niestabilnego ładunku, stwarzając śmiertelne zagrożenie. Jakby to wszystko teraz przez jego nieuwagę wyleciało w powietrze... Nie, tak być nie może. A przynajmniej jeszcze nie teraz.

Szybkim krokiem minął ten wagon, kierując się do następnego. Niestety – gdy tylko pociągnął za klamkę, okazało się, że drzwi były zablokowane. Chęć utorowania drogi na sam początek składu połączona z jego naturalną wścibskością sprawiła, że nie mógł sobie odpuścić. Skoro nic się nie obudziło wtedy, gdy wyważył drzwi...

Uważając, by przypadkiem nie wpaść na dynamit, nabrał rozpędu i niczym piorun rozpędził się i całą masą swojego ciała uderzył o drzwi. Zardzewiałe plomby puściły od razu. Wstrząsający huk przeszedł echem po całym pociągu, sprawiając wrażenie, jakby zaraz wszystko miało się zawalić.

Oczom Trapera ukazał się niespodziewany widok.

Wagon ten okazał się kryptą. Tuż pomiędzy skrzyniami, przy samej ścianie piętrzyła się mrożąca krew w żyłach sylwetka czegoś, co kiedyś było ludzkim szkieletem. Obwisłe, zmumifikowane płaty skóry zrosły się ze strzępami tkaniny, rozciągając się po zapadniętych żebrach opartego o ścianę trupa. Czaszka, przeżarta jakimś obumarłym grzybem, opuszczona była w dół, wskazując na leżący tuż obok, zbutwiały karabin Thompsona oraz niewielkie, metalowe pudełeczko.

Co jak co, ale tego się Robert nie spodziewał... Ktokolwiek to był, raczej nie zginął w okrutnej agonii, choć trudno było to jednoznacznie stwierdzić. Ten grzyb na czaszce... Pojawił się tam po śmierci, czy przed...?

Targany nieustępliwą ciekawością, pochylił się nad znalezionym pudełkiem. Otworzywszy je, jego oczom ukazały się trzy niemal nienaruszone walce pokryte drobnymi ząbkami. Każdy z nich miał wciąż czytelną etykietkę – były to kolejno: „15 kwietnia", „4 maja" i „23 czerwca".

I już wiedział, co trzeba zrobić.

Natychmiast zabrał je ze sobą i pobiegł z powrotem do dziewczyn, a następnie – nim jego towarzyszki zdążyły o cokolwiek zapytać – pognał prosto do starego fonografu, który szczęśliwie odnalazł przy dokach.

Walce pasowały idealnie – a przynajmniej ten pierwszy. Oby tylko urządzenie działało...

Gdy zaczął kręcić korbką, z zasyfionej tuby zaczął dobiegać zniekształcony, suchy i przerywany dźwięk... czyjegoś głosu.


Halo, słychać mnie? – Rozległ się chrapliwy i ledwo słyszalny głos pośród głośnego szumu. – Jak to działa...?

Tak, panie majorze – odezwał się głos z tyłu. – To już się nagrywa.

Mówi Joahim Shelby, major Żandarmerii UA i dowódca Strefy III. Jest 15 kwietnia 1926 roku. Zgodnie z protokołem kryzysowym rozpoczynam głosowy rejestr wydarzeń. Nagrania będą kontynu... – Zakłócenia. – ...Frachtowiec jednak nie przypłynął. Straciliśmy kontakt z New Landshire i sąsiednią kolonią na Barbados. Tylko ten latarnik jeszcze odpowia... – Zakłócenia. – ...Chaos, a wszyscy szukają żywności. Słyszałem, że nawet pożerają siebie nawzajem. Strefa VI została przez nich zrównana z ziemią. – Zakłócenia. – ...Nic nie grozi. Mamy tu broń, kuter rybacki i mnóstwo... – Zakłócenia. – ...czekać na rozkazy z Londynu. Póki co: albo my, albo oni. Nie możemy okazać żadnej litości. Przetrwają najsilniejsi.


Traper pośpiesznie załadował następny walec.


Tu major Joahim Shelby, Żandarmeria UA, 4 maja 1926 roku. Od Incydentu Zero minął miesiąc i... Niestety, mam przykre wieści. Nasz kuter uległ uszkodzeniu.

Nagle w tle rozbrzmiał drugi, pełen pasji głos.

Mówiłem, do cholery, że trzeba naoliwić jebany silnik, bo się zatnie! To nieeeeee, my wiemy, kurwa, lepiej! No i proszę bardzo! Teraz zdechniemy tu z głodu, wszyscy! Słyszycie?! To już koniec, JESTEŚMY MARTWI!!!

Sierżancie Atkins! Przestań siać panikę! Unia Atlantycka nas nie zostawi! Apeluję, że nie będę tolerował...

A gówno prawda, Shelby! Wiedziałeś o tym od samego początku! – Zakłócenia. – Byłeś w Strefie Zero i mam niby wierzyć, że NIE widziałeś tego, o czym mówił doktor Steinberg?! I nic nam nie zdradziłeś, co?! Ten cały sztorm, aktywacje lukrytu, porwane dzieci, NO JASNE!

Josh! Nie będę się powtarzać!

Słyszycie, ludziska?! Trzeba było stąd spierdalać, kiedy jeszcze mieliśmy okazje! – Zakłócenia. – ... Straciłeś, gdy przybiłeś tych ludzi do falochronu! Koniec tego. Bierzemy szalupy i płyniemy na Barbados!

Szalupy nie wytrzymają tego sztormu, kretynie. Czy ty siebie w ogóle słyszysz?!

Mam to w dupie! A teraz słuchajcie mnie wszyscy! Macie dwie opcje do wyboru! Pierwsza: zostajecie tutaj na pewną śmierć razem z tym mordercą i psycholem, jednym z nich! A druga: płyniecie ze mną na Barbados i... – Nagranie zostało nagle urwane.


Kolejny walec. Gdy Robert umieścił go w fonografie, okazało się, że tonacja głosu majora Shelby była nieco... inna – o wiele bardziej osłabiona, niż w poprzednich nagraniach.


Halo, tutaj major Shelby... – Zakłócenia. – Jest... Chyba 22, albo 23 czerwca, zostało nas tylko kilku... i zrozumieliśmy, że to koniec. Ci szaleńcy, tubylcy i... – Zakłócenia. – ...Zaczęło nas trawić od środka. Są tam wszędzie... zmienieni. Czasami myślę, że... – Zakłócenia. – ...SWTC, dlatego okłamali nas wszystkich. Strefa Zero, ta jaskinia i... Nawet nie wiem, jak to opisać. W czym ja uczestniczyłem? To coś tam dalej jest i... – Zakłócenia. – ...Nie mogę się już dłużej łudzić. Steinberg, Weston, McFadden, oni wszyscy... – Zakłócenia. – ...Miałem tylko jedną tajemnicę. Ta transmisja, którą zablokowali i od której niby się wszystko zaczęło, na wieży New Landshi... – Zakłócenia. – ...Znoszący blokadę sygnału to 4486. Może komuś się to – Zakłócenia. – ...Nie wiem czy to halucynacje, ale codziennie słyszę te dziwne odgłosy z głębi tunelu. To przyszło z kolonii... Tak samo, jak to monstrum w wodzie pod kutrem... I dobrze, niech się zejdą. Nieważne, już więcej nagrań nie będzie. Z tej strony Joahim Shelby. Jeśli ktoś kiedyś znajdzie to nagranie, to proszę... Odnajdźcie moją córkę i powiedzcie jej, że... – Zakłócenia.


Zimny chłód przeszył ciało Roberta od stóp do głów. Wpatrywał się jak głupi w lejkowe zakończenie tuby, sparaliżowany tą głuchą ciszą, która rozbrzmiała niczym najgłośniejszy ryk z otchłani nieprzebytej grozy.

Aż rzucił pełne trwogi spojrzenie na ukryty w głębokim cieniu kuter. Czy był tam, gdzie stał, czy też jakby się trochę przesunął...?

Nagle potężny błysk pioruna zza żelaznych wrót na ułamek sekundy rozświetlił zatęchłe wnętrze tego milczącego sarkofagu pełnego niewypowiedzianych tajemnic.

– Czyli... Podsumujmy – zaczęła Sofia drżącym głosem, ściskając się za gardło. – Koloniści odebrali jakiś sygnał. Następnie stało się coś, co określili jako „Incydent Zero", po którym zniknęła łączność i kontakt ze światem.

– O tym samym pisał latarnik – zwróciła uwagę Erin, z niepokojem obserwując ponurą sylwetkę kutra. – I zapanował chaos...

– Brak zapasów, czyli głód, który poskutkował buntem osadników – Sofia kontynuowała jej myśl. – Tylko czemu po prostu nie uciekli z wyspy drogą lądową?

Tak samo, jak my...?

W końcu też była burza.

– Z wyspy nie da się uciec. – oświadczył stanowczo Traper. Doskonale rozumiał, że ten nieprzemijający sztorm wtedy, jak i teraz wcale nie był przypadkiem. Nic tu przypadkowe nie było, absolutnie! Nie wierzył w żadne zbiegi okoliczności. Tryby przeznaczenia napędzały mechanizm zagłady.

Na tym etapie był już pewien, że rozerwana osnowa rzeczywistości, którą obserwował zeszłej nocy w lesie była tylko niewinną manifestacją tego, co naprawdę się działo. Z wyspy nie da się uciec, ponieważ ona już raczej nie znajduje się u wybrzeży Brazylii, a... gdzieś indziej. Są w zupełnie innym świecie, niż sądzą. A jedyną drogą opuszczenia tego upiornego miejsca jest złożenie swoich przyjaciół w ofierze tam, gdzie to wszystko się zaczęło. Zarówno Sergio, jak i nazwiska wymienione w nagraniu doskonale o tym wiedziały.

Oni coś tu odkryli. I chcieli jakoś to wykorzystać. Ale to ich przerosło, doprowadzając do tragedii.

Tylko taki stan rzeczy tłumaczyłby cały ten absurd... więc taką tez postawił hipotezę – choć, równie dobrze mogła być błędna, a on jeszcze nie pojmował tego, co tu się faktycznie stało. Danych było jeszcze zbyt niewiele – czym była Strefa 0 i cóż takiego tajemniczego się w niej znajdowało...? Jakaż to piekielna groza z najczarniejszych głębin koszmaru czai się na dnie tego wszystkiego, spowijając tajemnicą to, czego tak nieudolnie poszukiwał przez całe swoje życie?

Jaka jest prawdziwa natura wszechrzeczy...?

Cała prawda czekała na niego w New Landshire.

– Tej burzy chyba nie przeczekamy ­– zauważyła Sofia zupełnie tak, jakby niczego nie rozumiała. – Albo skończymy tak, jak personel tej strefy...

Dopiero teraz Robert zdał sobie sprawę z... jeszcze jednej rzeczy. Wcześniej wydawało mu się, że to tylko niezbyt istotne szczegóły, ale teraz... Aż zamarł z przerażenia. Te uszkodzenia widniejące na jachcie, równe rysy w betonie, ucięta lufa karabinu... To nie pęknięcia, a sznyty. Coś tu kroczyło i niczym piła wycięło wszystko, co znalazło się na drodze. Major Shelby miał rację – z tunelu coś przyszło.

Czyli z miejsca, do którego oni teraz pójdą.

– No, to są trzy wyjścia, w sensie te, no, drogi... – Robert uniósł w powietrze trzy wyciągnięte palce. – Pierwsza: zostajemy tu i czekamy na śmierć. Druga, że ten, jakby wychodzimy bramą i se idziemy lasem, co nie polecam. No i trzecia, to dziura pociągowa. Znaczy się, tunel. Że no, idziemy tunelem, z dala od potworka. I chyba dojdziemy nim do celu.

– Celu? – Erin westchnęła, jakby zbierało się jej na płacz. Była naprawdę w złym stanie, poraniona i wykończona. – Ja już nie mam celu... Chcę do domu...

– Możesz tu zostać, jak chcesz, twój wybór – rzuciła zimno Sofia. – Idziemy tunelem. Iktal, wiem, że cię tu nie było, ale chyba znasz tunele, prawda?

– Trochę – Zdziwaczała nastolatka gapiła się uważnie na sufit, jakby dostrzegała tam coś, co reszta zdawała się ignorować. Zaniepokojony Robert przyświecił, jednak nie zaobserwował tam niczego szczególnego, nie licząc oczywiście tych wynaturzonych korzeni.

– Zatem nie ma na co czekać – oznajmiła Sofia. – Miejmy to już za sobą.

* * *

Cała drużyna ruszyła dalej, z powrotem w stronę peronu. Jedynie Erin – łamiąc się na własnych nogach – zamarzła w bezruchu, obserwując, jak jej „przyjaciele" oddalają się i coraz bardziej znikają w czarnym tunelu. Aż wreszcie została sama. W martwej przystani, rozświetlonej jedynie drobną, pionową łuną szarego, dziennego światła dobiegającego z zewnętrznej bramy.

Miała ochotę upaść na kolana i umrzeć. Tu i teraz.

– Przepraszam, zawiodłam cię... – Erin spojrzała w smętną toń spienionej wody. – Mamo, przepraszam...

Łzy zaczęły napływać do jej oczu. To był błąd... Nie powinna tu w ogóle przyjeżdżać. Nigdy nie zdobędzie tych pieniędzy, w końcu żadnej Igły Torresa tu nie ma... A nawet jeśli, to przecież koloniści już dawno temu ją zabrali.

Zjebała sobie życie.

Gdyby tylko mogła, nigdy nie wyjeżdżałaby do Mozambiku... Nigdy nie opuściłaby swojej siostry ani matki – być może nawet zacisnęłaby zęby, żeby skończyć tę cholerną akademię morską, a fundusze na operację zebrać z pensji. Przecież tak niewiele było trzeba do szczęścia...

Ależ ona była głupia!

Zjebała to. Zaniedbała ich wszystkich, pogrążona we własnych problemach, których rozwiązania i tak unikała. A teraz jest już za późno, na żadne przebaczenie liczyć nie może. I żadne pieniądze tego nie zmienią.

Właściwie, to co ją jeszcze powstrzymywało, by nie skoczyć do tej wody? I tak już po wszystkim. Nie jadła niczego od paru dni, była cała mokra i zziębnięta, a rana na czole nie przestawała boleć – już bez wątpienia wdało się jakieś zakażenie. Była sama i nie miała już siły. Nigdzie dalej nie pójdzie, nie ma po co.

Poza tym nie rozumiała tego owczego pędu Trapera i Sofii – tak, jakby oni chcieli to zrobić coś, o czym jej nie powiedzieli... Bo chyba nie gnały ich żadne względy finansowe?

Jeden wielki obłęd!

Tylko że...

Nie mogła tu pozostać. Nie tutaj.

W miejscu tej potwornej kaźni.

Rozejrzała się raz jeszcze wokół siebie. Na czarne niczym pomór cienie, które zdawały się pogłębiać z każdą chwilą, układając się w różnego rodzaju wykrzywione sylwetki. Na te zgrzybiałe, toczone martwicą odrośla ocierające się o jej kostki, które na wzór obślizgłych węży jakby obwijały się i pięły prosto w górę, po jej ciele...

I to dziwne uczucie jakby bycia obserwowanym. Tak, jak gdyby w tych najczarniejszych czeluściach doku coś się kryło, gapiąc się na nią od momentu, jak tylko została tu sama... I zbliżając, krok po kroku, w rytmie coraz gęściejszych cieni, by porwać na samo dno piekieł.

Nie. Nie powinno jej tu być. To miejsce jej nie chciało.

Szybko pomknęła za resztą towarzyszy. Nie odważyła się odwrócić, choć na plecach wciąż czuła tą przyprawiającą o zimne dreszcze obecność spoza świata, która powoli, ale konsekwentnie sunęła tuż za nią.

* * *

Sofia tylko cudem, z pomocą Trapera zdołała wdrapać się na platformę wagonu. Kto wie, gdzie by teraz była i co by się z nią działo, gdyby on zniknął wtedy w lesie...? Z samą Iktal i Erin daleko by nie zaszła, wystawiona na pastwę leśnego monstrum, które zapewne wciąż bez przerwy usiłuje ich wytropić.

Oh, a jednak przyszła! Zagubiona owieczka. – Sofia usłyszała ten charakterystyczny, niedomagający chód dochodzący z doków. Miała już dosyć ciągłego narzekania Erin i wprowadzania depresyjnej atmosfery, która niczemu nie służyła. No tak, niby rozumiała, że to kwestia leków, ale już po prostu nie miała na to siły. Nie po tym, co musiała przeżyć na tej cholernej wyspie.

– Wszystko w porządku? – zapytała z grzeczności, gdy Traper podał Erin rękę.

Jej rudowłosa kompanka nie odpowiedziała. Ledwo wdrapała się na wagon, po czym z wyraźną zgrozą w oczach spojrzała za siebie, jakby coś się tam miało zaraz pojawić... Szczęśliwie jednak nic tam raczej nie było.

– Eh... To w końcu jak długi jest ten pociąg? – Sofia zwróciła się do Trapera, spoglądając w czarne trzewia wagonu.

– Długi – odpowiedział, po czym powoli ruszył przed siebie. Ona tuż za nim, następnie Iktal i ledwie poruszająca się o własnych siłach Erin.

Podróż tę skorodowaną trumnę przebiegała niezwykle wolno. Przeciskali się wagon po wagonie, przez ciasne przejścia i zakamarki gnijącej stali i stert walającego się wszędzie ładunku. Każdy krok był ryzykowny, jako że strawiona przez rdzę, dziurawa podłoga zdawała się ledwo utrzymywać ich ciężar, skrzypiąc i wyginając się złowieszczo. Gdy mijali wagon z dynamitem, Sofia omal nie zwymiotowała, gdy cuchnący, chemiczny odór przeszył cały jej układ oddechowy.

– Nie dotykać przestrzegł Robert, rzucając krótkie spojrzenie w tył.

Minęło jakieś piętnaście minut, gdy wreszcie – w jednym kawałku – szczęśliwie dotarli na sam początek składu. Jeśli tylko tunel był szczelny – i to, co wykończyło załogę doków już dawno odeszło – to powinni bez problemu dotrzeć do Zakazanych Ruin, o których mówiła Iktal. I tajemniczej Wieży Ze Snu, która w jej chorej wyobraźni zdążyła już przybrać niezwykle bluźnierczy i poroniony wygląd.

Ale...

Coś było nie tak.

– Czujecie to? – Sofię nagle przeszył dziwnego rodzaju dreszcz. Nie potrafiła tego dokładnie zdefiniować, ale dokładnie to czuła...

– Khm, co takiego? – Traper przez nieuwagę przyświecił jej latarką prosto w oczy.

– Tak jakby... Sama nie wiem. Dziwnie się czuję...

Chyba już jestem przemęczona... – pomyślała, ignorując nieprzyjemny ucisk na skroni, który również zaczął jej doskwierać. Niestety, nie tylko Erin zgubiła swoje tabletki. Cały zapas paracetamolu, który Sofia trzymała na takie właśnie okazje, przepadł razem z resztą jej dobytku.

Wzruszywszy ramionami, Robert odwrócił się i szarpnął za uchwyt bocznych drzwi ładunkowych, które tym razem szczęśliwie nie narobiły zbyt wiele hałasu. Zaraz potem zeskoczył z platformy, schodząc w ciasną przestrzeń pomiędzy wagonem a ścianą tunelu.

Omal nie umarł z przerażenia, gdy zobaczył niebieską poświatę. Ze strachu wypadła mu latarka, która upadła twardo na betonowe podłoże.

– O, kurwa – powiedział, a na jego brodatej twarzy zaczął się mienić cały kalejdoskop subtelnego, niebieskiego światła, delikatnie falując i migając. Sofia doskonale wiedziała co to – i od razu skojarzyła fakty, gdy wiertło w jej mózgu ponownie przyprawiło ją o migrenę.

Lokomotywa, która niegdyś ciągnęła te wagony uległa całkowitej degradacji. Cylindryczny kocioł zdawał się jakby rozerwany od środka, a w jego wnętrzu piętrzyła się dosyć gruba warstwa tego samego osadu, który Sofia widziała w górach, czy na polanie.

Aż naciągnęło ja na wymioty, gdy przypomniała sobie o poskręcanej twarzy wychodzącej z głębin ziemi.

Bez wątpienia był to lukryt. Tajemniczy minerał mienił się na wzór gwieździstego nieba, tworząc przedziwne formacje przypominające nieśmiały zalążek stalagmitów. Zupełnie tak, jakby nie chciał tu być ­– i powoli, przez całe stulecie piął się uparcie w górę.

– O ja cię pierdolę – Robert podniósł swoją latarkę, choć teraz nie była mu już potrzebna. – Khm, czy oni...

...Używali tego jako paliwa? – dokończyła w myślach Sofia.

I czym tak naprawdę jest? Dlaczego świeci i reaguje na dotyk? Czy jest radioaktywny? Albo jakiś... przeklęty?

– Wołający Kamień – wyszeptała Iktał, łapiąc Sofię za rękę.

Nazwa faktycznie była trafiona. Choć to złoże raczej nie stanowiło zagrożenia, to im dłużej Sofia przyglądała się temu hipnotyzującemu wirowi błysków i refleksji, tym ból głowy się nasilał, a ona znów zaczynała słyszeć i widzieć to, co... wtedy...

Odwróciła wzrok.

Nie chciała znowu tego doświadczyć.

W międzyczasie Robert powziął śrubokręt, który został mu w kieszeni od czasu czyszczenia fonografu i bezpardonowo, bez żadnego uprzedzenia zaczął dłubać przy jednej z granicznych kopek lukrytu, która akurat nie świeciła. Ukruszoną w ten sposób grudkę zaczął uważnie oglądać, a pod koniec nawet wąchać.

– Jakby węgiel – podsumował lakonicznie. – Ale, no...

– Lepiej stąd chodźmy, mówię ci. – Sofia minęła go, prowadząc Iktal za rękę. – Nie zamierzam mieć z tym nic do czynienia.

Stanowczym krokiem pomaszerowała w ciemny tunel, a on po chwili dołączył. Jaśniejące za ich plecami strzępy spaczonego parowozu oddalały się coraz bardziej, aż wreszcie stały się już tylko pojedynczym, niebieskim punkcikiem, który ostatecznie zniknął w morzu nieprzebytej czerni, zatęchłego powietrza i przegryzającej wszystko wilgoci.

Tunel ciągnął się prosto naprzód, daleko w nieznane czeluści tej przeklętej wyspy. Jakąż ona musiała mieć powierzchnię? Jak jakieś małe państwo? – zastanawiała się Sofia. – Jakim cudem tak ogromnego kawałku lądu jeszcze nikt nie zdołał odkryć, mimo że leżał tuż u wybrzeży Brazylii...? Jednak wraz z monotonią długich godzin wędrówki w całkowitej ciszy chęć na tego typu przemyślenia zupełnie ją opuściła. Dopiero teraz zaczynało do niej docierać, jak bardzo jest wykończona – szurała zdartymi już butami po zasyfionym betonie, ledwo uginając obolałe nogi. Ostatni posiłek jadła chyba w kryjówce Iktal, a od tego czasu wędrowała lub uciekała, napędzana resztkami adrenaliny. Jej umysł przestawał funkcjonować. Jeszcze trochę, a padnie.

Gdyby ktoś postawił przed nią lustro, nie poznałaby się.

Po kilku morderczych godzinach powolnego odchodzenia od zmysłów tunel zaczął lekko skręcać i piąć się w górę. Przyprawiające o zimne dreszcze, grobowe przeciągi szalejącego w oddali wichru smagały jej sklejone od potu i morskiej soli, zniszczone włosy. Przebijające się z sufitu korzenie z każdym kolejnym kilometrem wydłużały się, tworząc coraz trudniejszą do sforsowania pajęczynę gnijących zarośli, a wrośnięty wszędzie grzyb zaczął coraz śmielej pokrywać warstwy wiekowego betonu. Wreszcie, ku ich wielkiej uldze, na samym końcu tunelu dostrzegli bladą poświatę wieczornego światła. Gwałtownie przyspieszyli kroku i mimo krańcowego wycieńczenia, w końcu zdołali odetchnąć świeżym, leśnym powietrzem.

Sofia puściła rękę Iktal i w napadzie euforii zaczęła tańczyć wśród morza orzeźwiającego deszczu i powalających porywów wiatru. Gdy trochę mocniej zawiało, pośliznęła się, tracąc zupełnie równowagę. Zaczęła spadać. Zjeżdżać prosto w dół, po urwisku. Wrzeszczała przeraźliwie, łapiąc garściami trawę i ostre głazy. Aż wreszcie – cała poturbowana – wpadła prosto w bagnistą rozpadlinę.

Nie wiedziała, jak długo tu leżała. Gdzieś z tyłu jej głowy rozbrzmiewały rozmyte krzyki jej towarzyszy, dochodzące chyba z góry. Wszystko ją piekielnie bolało. Ledwo czuła porozcinane, krwawiące dłonie i rozdarty naskórek na brzuchu.

Nagle w końcu oprzytomniała, zobaczyła przed sobą całkiem świeży wrak samolotu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top