Rozdział 14
Obiad – czy jakikolwiek posiłek to właśnie był – zapewne uszczęśliwiłby zadeklarowanego wegetarianina, ale bez wątpienia nie zapełniał kalorycznego zapotrzebowania dwóch skrajnie przegłodzonych podróżniczek. Obie usilnie próbowały zapełnić żołądek serwowaną zieleniną, nie zważając na żadne maniery. Jak bardzo było to uprzejme – nie wiadomo, ale dziewczyny teraz o tym nie myślały. Po tych wszystkich ekstremalnych przejściach nawet zasuszone zioła jawiły się jako wykwintne smakołyki, których cudowny smak zawstydziłby nawet jedną z tych wielkomiejskich restauracji. Pod wpływem nieskrępowanego napadu apetytu Sofía całkowicie porzuciła swoje śluby głodówki, łapczywie obgryzając jakąś dziką odmianę tutejszego awokado. Podobnie Erin, która z głodu nie oszczędziła nawet tych niezbyt apetycznie wyglądających liści i ziarenek.
Nim się obejrzały, zapasy Iktal zostały całkowicie wyczerpane. W napadzie opętańczego wręcz łakomstwa dziewczyny omal nie zapomniały o opłakanej wręcz sytuacji, w której – niezależnie od okoliczności – dalej tkwiły po uszy. Kryjówka dawała schronienie, ale na jak długo?
A najgorsze było to, że stracili towarzysza.
Tak po prostu. Robert zniknął we mgle, nawet nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach. Jakby coś go wciągnęło pod ziemię.
Gdy tylko Sofía to sobie uświadomiła – w jednej chwili straciła swój apetyt.
Nie poczekały na niego... chyba. Nie pamiętała już. Nie wiedziała, co konkretnie wydarzyło się wtedy w lesie... o ile w ogóle coś się wydarzyło. I znienawidziła się za to.
Kto następy ją opuści? Erin? I tak nie było z nią najlepiej. Jeśli szybko nie znajdą jakiegoś sposobu na powrót – bez wątpienia podzielą los starego latarnika. Szkoda, że pogoda tak bardzo nie dopisała... Gdyby chociaż smugi mgły na chwilę się rozstąpiły, ukazując słoneczne wybrzeże Brazylii... przynajmniej miałyby pewność, że to wszystko nie jest jednym wielkim urojeniem.
– Dziękuję za gościnę. – Sofía spojrzała na Iktal, nie mogąc już wytrzymać tej całej niepewności. Korzystając z okazji, pragnęła wreszcie uzyskać jakieś konkretne odpowiedzi. – Czy sama zbudowałaś tę kryjówkę?
– Mmm... nie. – Blondynka pokręciła apatycznie głową, zupełnie jakby odpowiedź na to proste pytanie nie była dla niej taka oczywista.
— To skąd się wzięła? Była już tu? – drążyła dalej.
– Yaluk.
– Co?
– Yaluk ją zbudował – zadeklarowała enigmatycznie. – To je-jego kryjówka. Zrobił ją.
– Kto to Yaluk? – dociekała, nachylając się nad prowizorycznym blatem. – To jakiś człowiek, czy...?
– To mój, eee... miłość – wybełkotała. – Jestem jego u-ulubioną żoną.
Żoną?! W tak młodym wieku? I co to znaczy „ulubioną"...?!
Aż zaniemówiła. Na jej twarzy zarysował się wyraźny grymas osłupienia. Czy to element tutejszej... kultury? Chory wymysł jakichś odciętych od cywilizacji wyrzutków, tajemniczych kultywatorów prekolumbijskich zwyczajów?
...Oczywiście zakładając, że to wszystko prawda, a nie zaczątek schizofrenii w postaci urojonej miłości do nieistniejącej osoby. Nie sposób bowiem ocenić, jak bardzo psychika Iktal i jej ogląd na świat zostały spustoszone przez tych pojebów.
– Okej, rozumiem... – odparła, wymuszając na sobie sztuczny, całkowicie niewinny uśmieszek.
– A niby czemu tego Yaluka tu nie ma? – wtrąciła się nagle Erin, łapczywie oblizując palce z zielonego miąższu. Po ostatnim awokado została tylko olbrzymia pestka.
– Bo... bo nie może – stwierdziła nieco zakłopotana, opuszczając wzrok. – Je-jestem cuaca'yah. Wybrana do ry-rytuału.
– Zaraz, po kolei... – Sofía wyciągnęła otwartą dłoń przed siebie, jakby chcąc przyhamować tempo znów nabierającej pędu konwersacji. – Czy możesz mi opowiedzieć coś więcej o... cuaca'yah i rytuale? Nie wiem nic na ten temat. Mogę cię prosić, byś mi to w miarę dokładnie wyjaśniła?
Iktal spojrzała na nią jak na wariatkę – jakby zapytała o jakiś zupełny banał, którego nawet nie sposób było ująć w żadne słowa. Po chwili skrzywiła jednak głowę w głębokim wyrazie zastanowienia, aż wreszcie powoli otwarła usta. W końcu powiedziała:
– N-nie wiem. – Wbiła błądzący wzrok w ziemię, który z jakiegoś powodu zdawał się teraz nadto pobudzony. – Ja przygotować się do tego prze-przez całe życie. Do ry-rytuału. Jak inni cuaca'yah, taki nasz cel. T-to znaczy właśnie być cuaca'yah. To duży zaszczyt! – uśmiechnęła się szeroko.
Zaszczyt...?!
– Hmm... – Sofía zaczęła pocierać swój podbródek, dumając nad znaczeniem tych słów. Erin z kolei zdawała się nie być w ogóle zainteresowana tą rozmową. Pewno ostentacyjnie uważała to za bezsens, nawet pomimo tych wszystkich okropności, które sama przecież widziała. – Czyli cuaca'yah to ludzie przeznaczeni do bycia złożonym w ofierze, mam rację? Ilu takich ludzi jest?
– Trochę – wyjąkała, agresywnie drapiąc się po rozczochranych włosach. – Mmm...! Wy też cuaca'yah. Źli Ludzie zza Wielkiej Wody też!
Aha, a więc to tak – chyba zaczynała rozumieć, kiwając delikatnie głową. – Czyli innymi słowy, lokatorzy tej wyspy muszą porywać wszelkich podróżnych, którzy – przypadkiem lub nie – znaleźli się na wyspie. Potem trzymają ich w niewoli, by ostatecznie złożyć w ofierze na cześć zapomnianych, azteckich bogów... Czy coś w ten deseń.
...Sergio miałby materiał na całą książkę – zauważyła. – Historia kultury naszych przodków od zawsze była jego żywiołem. Aż dziwne, że w swoim dzienniczku nic o tym nie napisał... Intrygujące.
A właśnie, dzienniczek!
Sofíę przeszył wstrząs paraliżujących wręcz dreszczy. Zostawiła go na plaży, wraz z całym dobytkiem... Jeśli ktokolwiek, na przykład Traper odnajdzie ten dokument, to... Nie chciała o tym myśleć. Wszystko wyjdzie na jaw. Będzie po niej...
Myśl o ogromnych falach porywających jej plecak nagle wydała się niezwykle atrakcyjna. I oby faktycznie tak było – nikt nie powinien poznać tej okropnej prawdy. To by ją zniszczyło.
– Ile jest tych sekciarzy? – zapytała, próbując przestać myśleć o Sergio. Powinna się skupić na bieżącej sytuacji. Zresztą nie przyszło jej to z trudem, jako że pragnęła w końcu rozwikłać tę pełną grozy tajemnicę. – Mają broń? I gdzie mieszkają?
– „Sekciarzy"? Co to? – Iktal nie zrozumiała tego zupełnie obcego dla niej słowa.
– Tych... No, ludzi, którzy was trzymają w niewoli.
– Ale jakich ludzi?
Sofíę aż przeszedł dreszcz po plecach. Nie chciała wypowiadać na głos tego, co właśnie sobie wyobraziła, słysząc pytanie dziewczynki.
– Są cuaca'yah, tak? – dopytywała. – I kto jeszcze?
– Aaa...! – Iktal nie przerywała swojego maniakalnego drapania się po głowie. – Cho-chodzi o przyjaciół Kaas'kel, w których żyłach płynie Wołający Kamień?
Sofía znów nie nadążała. Kaas'kel, Wołający Kamień...? Miała wrażenie, jakby prowadziła właśnie dialog z kimś, kto nie pochodził z tego świata – albo zupełnie już utracił jakikolwiek kontakt z rzeczywistością po latach straszliwej niewoli. Niegdyś pewno zwątpiłaby w rzetelność tych zawiłych rewelacji, ale po tym, co sama widziała, mogła już uwierzyć we wszystko. Nawet w to, że...
– Wie-wielu! – wybuchła znienacka dziewczynka. – Wiesz, madame – westchnięcia przeciągliwe, po raz kolejny używając tego przedziwnego sformułowania. – Cuaca'yah nie wy-wychodzą. Nie wolno. Nie widzimy dużo.
I znów – półsłówka. Im bardziej Sofía usiłowała to wszystko pojąć na bazie tych strzępów, tym bardziej godziła się z faktem, że to po prostu niemożliwe. Zamiast odpowiedzi, pojawiało się bowiem coraz więcej pytań i wątpliwości. Kim są ci krwiożerczy sekciarze – czy w ogóle istnieją? Czy są ludźmi? Jakim cudem tu przetrwali? Kim jest Yaluk...?
I najważniejsze – dlaczego ta zostawiona na śmierć nastolatka nazywała ich „przyjaciółmi"? Sama przecież w domku latarnika omal nie zemdlała na samą myśl o powrocie do nich. Czy to... syndrom sztokholmski albo coś?
– Od jak dawna ci... ekhem, Kaas'kel żyją na tej wyspie?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami, w dziwny i karykaturalny sposób unosząc jeden bark, jakby coś ją do tego zmusiło. – Od dawna. Yaluk by wie-wiedział. Cuaca'yah nie wolno pytać. O nic.
– Więc pewno nie wiesz, skąd się wzięły te wszystkie ruiny?
–To Źli Ludzie – oznajmiła pewnie, nagle spojrzawszy prosto w jej oczy.
– Źli Ludzie?
– Żeglarze zza Wielkiej Wody. Przy-przybyli tu na dużych, że-żelaznych łodziach, które dmuchały czarnym dymem. Oni zrobili Zakazane Ruiny z ka-kamienia i, eee... wielkie dziury do środka ziemi. Chcieli Wołającego Kamienia, bardzo. A po-potem umarli w burzy. N-nie wiem jak. Obrazili Złego Ducha. To było dziesiątki lat temu. Mama znała tę hi-historię, ja nie. Bo mama jej mamy... była Złym Człowiekiem. Nie nauczyła wszystko. Nie zdążyła.
Sofía nie była już pewna, co było gorsze. To, że jakaś mistyczna siła uśmierciła całą kolonię – czy fakt, że Iktal wcale nie została porwana... tylko się tu urodziła. Od pokoleń trzymana w niewoli – niczym prosię hodowane na rzeź tylko po to, by zaspokoić psychotyczne żądze bandy opętanych prymitywów w jakimś krwawym obrzędzie. Nie było słów, które mogłyby wyrazić współczucie, jakie Sofía zaczęła żywić wobec tej niewinnej, drobnej istotki. Jej życie zostało przekreślone przez... w sumie nawet nie wiadomo, przez co.
Nawet jeśli jakimś cudem zdołają uciec, to po tylu latach zarzynania psychiki Iktal już raczej nie wróci do pełni siebie, wciąż dźwigając za sobą to rozpaczliwe brzemię straconego życia... Nie zasługiwała na taki los.
– ...Czemu w ogóle nam pomagasz? – zapytała, nie kryjąc wydobywających się z niej emocji.
– Bo... – Dziewczynka błyskawicznie posmutniała, jakby przypomniała sobie coś tak straszliwego, że aż odebrało jej mowę. Jej nastrój z przytępionej apatii i nieokrzesanych wybuchów momentalnie obrócił się w skrajną wręcz, dziecinną rozpacz. Zaczęła płakać. Niczym małe, kilkuletnie dziecko.
Siedząca z boku Erin tylko pokręciła oczami.
– Zrobiłam źle! – Iktal zasłoniła mokrą od łez twarz, zaginając się w pół i zupełnie nieoczekiwanie opadając na ziemię. – Zawiodłam przyjaciół! Zły Duch przyjdzie! P-po wszystkich!
Sofía natychmiast do niej zbliżyła, by ją przytulić.
– Spokojnie, nie płacz. Nic ci nie grozi, wyciągnę cię stąd, obiecuję! I pokażę ci prawdziwy świat... i co to znaczy prawdziwa przyjaźń! Bez żadnych, złych rzeczy. Proszę... Chcę być twoją przyjaciółką. Zaufasz mi?
– Ale n-nie będzie już świata – odparła jakby głucha na to szczere wyznanie. – ...Przeze mnie!
– Przepędzimy go, nie bój się. – Sofía ścisnęła mocniej Iktal. – Uciekniemy stąd! Zobaczysz!
Słysząc to, Iktal jeszcze bardziej zaniosła się płaczem. Nie wiadomo, czy z bezsilności, czy z nadziei – jakby w psychotycznym rozdwojeniu jaźni nie potrafiła samodzielnie podjąć decyzji. Dlatego Sofía jedynie zaczęła delikatnie gładzić jej delikatne włosy. Naprawdę chciała jej pomóc – poczuła głęboką potrzebę, by ją wyzwolić z tego szaleństwa, mimo że nie potrafiła. Nie, dopóki są na tej wyspie i ona wciąż żyje tą jakby wytresowaną potrzebą oddania życia na cześć szkaradnych bóstw... Oby tylko nie zrobiła niczego głupiego. W takiej sytuacji to obie prędzej czy później odejdą od zmysłów.
Minęło pół godziny, nim Iktal wreszcie zdołała się uspokoić. W milczeniu odeszła do swojego namiotu, nie wypowiadając już ani słowa.
* * *
Po paru godzinach niebo jakby poczerniało. Mdły ślad przygaszonej poświaty słońca zniknął gdzieś w natłoku złowrogich kłębów lodowatej mgły, która – wisząc nad bezkresną przepaścią – poczerniała niczym morowe wrzody. Ostatnie tchnienia smętnego półmroku w końcu zanikły, zaszywając całą wyspę w głębokich ciemnościach.
Zapanowała bezgłośna, nienaturalna wręcz cisza, przerywana jedynie chłodnymi powiewami przyczajonego wichru, snującego się gdzieś pomiędzy szeleszczącymi liśćmi pobliskich drzew i paproci. Po owadach, ropuchach czy świerszczach nie było ani śladu – jakby nocą całe życie tu po prostu zamierało.
Obie dziewczyny, wciąż ciasno owinięte prowizorycznymi narzutami próbowały przezwyciężyć napierające fale chłodu i ciągnącej ze skał wilgoci, która przenikała przez ich roztrzęsione ciała niczym pradawne widmo. W akcie desperacji zapragnęły wzniecić ogień na pobliskim palenisku, lecz Iktal kategorycznie ich przed tym przestrzegła. Bowiem nawet pomimo tak gęstej mgły, samotna strużka rozszczepionego, ciepłego poblasku mogła przyciągnąć tu coś złego. Dlatego jedynie zawijając się w kolejną warstwę znalezionych tu tkanin, usadowiły się gdzieś u progu drewnianego szałasu, w którym i tak by się wszystkie nie zmieściły. Następnie spróbowały zasnąć.
* * *
Sofía obudziła się w samym środku nocy.
Omal nie umarła, czując zimną dłoń zaciśniętą wokół jej kostki. W panice zaczęła kopać nogami jakby w ostatecznej walce z żywym truchłem zarżniętej świni, która kwicząc przez rozdartą gardziel, wciągała ją coraz głębiej do piekielnych czeluści.
Gdy jednak doszła do siebie po tym nagłym przebudzeniu, ujrzała nad sobą czarną sylwetkę małej istoty.
– Chodź – odezwał się szeptem znany jej głos Iktal. Odetchnęła z ulgą, uświadomiwszy sobie, że to jednak nie był żaden koszmar. Tylko dlaczego obudziła ją tak późno w nocy...? Co się dzieje?
– Hmmm? – Zmrużyła oczy, zanosząc się ziewem.
– Chodź – powtórzyła, oddalając się w mrok bez choćby słowa wytłumaczenia. Świetnie, kolejna zagadka. W tak postawionej sytuacji nie pozostało jej nic innego, jak tylko wypełnić to dziwaczne polecenie i powstać z cieplutkich objęć grubej warstwy koców, co wcale nie było takim łatwym zadaniem. W zasadzie to... nie, nie zrobi tego. Nie wejdzie w ten okropny chłód – wolała spać dalej, przecież tu było tak przyjemnie...
Zaczęła już odpływać, gdy nagle dziewczynka po raz kolejny złapała ją za kostkę. Powalający dotyk lodowatej dłoni wystarczył, by ją na nowo rozbudzić.
– Choć – nalegała dalej. – Po-pokażę ci coś.
Wyglądało na to, że ta mała sadystka nie ustąpi. Zacisnąwszy więc zęby, szybko odsłoniła grubą powłokę tkanin, uważając, by przypadkiem nie wybudzić pogrążonej we śnie Erin.
Bezlitosna fala arktycznego ziąbu natychmiast uderzyła w jej odsłonięte ciało. Zaczęła się trząść, tracąc przy tym niemal kontakt z rzeczywistością. To nie do pomyślenia, że w tropikalnych rejonach Amazonii mogło być tak zimno! Panująca tu temperatura przypominała raczej tą z głębokich lasów Skandynawii albo Kanady – aż dziw, że jeszcze nie zaczął tu padać śnieg. Co tu jest grane?!
W końcu jednak się opamiętała. Naprędce owinęła wokół siebie parę grubych, wciąż jeszcze ciepłych koców i czym prędzej ruszyła za głosem tajemniczej dziewczynki.
– Co się dzieje? – zapytała, poprawiając swoje rozmierzwione kosmyki włosów, które bardzo szybko zaczęły nasiąkać wszechobecną wilgocią.
W odpowiedzi Iktal raptownie złapała ją za ramię.
– ...Naprawdę m-mnie stąd zabierzesz? – Spojrzała jej prosto w oczy. – Naprawdę?
– Eee, no tak – oznajmiła, nieco zdezorientowana tą nagłą zmianą postawy młodej kobiety, która przecież jeszcze parę godzin temu upierałaby się, że to niemożliwe. – Nie wiem jak, ale cię tu nie zostawię. Masz moje słowo – podkreśliła, uśmiechając się najserdeczniej, jak tylko mogła.
Iktal w odpowiedzi tylko rzuciła się prosto w jej objęcia, przytulając się z taką żywiołowością, jakby właśnie jej życie zostało prawdziwie ocalone. Zamknęła oczy ze spokojem, czując jak kochające ramiona Sofíi oplotły się wokół niej. Zdawało się, że chyba nikt – nawet ten „mąż" – nigdy nie okazał jej tyle miłości i akceptacji, co ona. Nawet matka, którą ci fanatycy zdążyli już zamordować być może nawet na oczach Iktal, która teraz została już całkowicie sama pośród tego obłędu.
– Dz-dziękuje – wymamrotała. – Dz-dziękuję!
Dlaczego nagle zmieniła swoje podejście? Skąd to zaufanie i eksplozja czułości? Czyżby zdążyła już sobie wszystko przemyśleć, albo poukładać w głowie...?
– Nie bój się – przemówiła czule, kładąc podbródek na szczycie jej głowy. – Już cię nie opuszczę, możesz na mnie liczyć. Wyjdziemy z tego razem.
Sofía od zawsze chciała założyć własną, szczęśliwą rodzinę. Coś, co w zasadzie było niemożliwe, bo kto zechciałby taką brzydką i nieogarniętą szkaradę, jak ona? Ale teraz uzmysłowiła sobie, że nie musi się tym martwić – po prostu adoptuje Iktal. Ofiaruje jej prawdziwy dom, pełen miłości i przyjaźni, na którą ta biedaczka bez wątpienia zasługiwała. I będą żyły razem, szczęśliwe, spędzając wspólnie czas bez żadnego stresu. To było zresztą coś, czego ona sama gdzieś we wnętrzu pragnęła – chodziło o tą uśpioną potrzebę czułości, którą skłócona i zapatrzona w Sergio rodzinka nigdy jej nie dała. Zawsze była „tą drugą". Tą gorszą – pośmiewiskiem, które nie potrafi sobie z niczym poradzić, w przeciwieństwie do wszechstronnego brata. „Sergio zrobiłby to lepiej". „Musisz być bardziej, jak Sergio". „Skup się wreszcie". „Zacznij robić w życiu coś pożytecznego!"... Nienawidziła ich. A już szczególnie jego. I bardzo dobrze, że się w końcu doigrał – nie uroniła ani jednej łzy po jego tajemniczym zniknięciu, nie był tego wart. Tak po prawdzie, czuła z tego faktu głęboką satysfakcję – tak samo zresztą, jak i z rozpaczy rodziców, którzy najwidoczniej stracili swoje jedyne oczko w głowie... A gdy zobaczyła, w jakim stanie był po powrocie – po raz pierwszy w życiu poczuła się tak naprawdę szczęśliwa.
Nagle poczuła, jak pod wpływem emocji zaczynała wbijać paznokcie w delikatną skórę Iktal. Natychmiast przestała – nie zamierzała jej wyrządzić żadnej krzywdy, ta niewinna dziewczynka już wystarczająco wiele w życiu przeszła. I zasługiwała na więcej – na rodzinę, która nie będzie dla niej ciężarem, czy powodem do zmartwień... Dlatego właśnie obiecała sobie, że ją przed tym uchroni. Pomoże jej wyjść na ludzi... i zdobyć wykształcenie, dobrze płatną pracę... taką, po której nikt jej nie będzie oceniał. Zrobi WSZYSTKO, by wynagrodzić jej te wszystkie stracone lata iście nieludzkiego traktowania.
Dopełnią się idealnie.
– Wiesz, jak wygląda Meksyk? – zapytała, wracając myślami do rodzinnych stron. Mimo że w ramach New Horizons zwiedziła już parę ciekawych miejsc na świecie, tak już chyba zawsze będzie kochać ten niepowtarzalny, lokalny nastrój... I te wszystkie miejsca, które odwiedziła w dzieciństwie, gdzie spędziła tyle wolnego czasu... Chciała pokazać je wszystkie Iktal, która zapewne nie wiedziała o niczym, co mogłoby wykraczać poza ograniczony obręb tej wyspy.
Zgodnie więc z oczekiwaniami, ta w odpowiedzi tylko niepewnie pokręciła głową.
– Mama o-opowiadała mi o lądzie za Wielką Wodą – rzekła po chwili. – O pa-pałacach i dużych wioskach z ładnego ka-kamienia. O ogrooomnych, podłużnych lampionach z ogonem, które jak chmury la-latały po niebie, ponad kopułę z gwiazd! Chciałabym je zobaczyć.
– Wszystko ci pokażę – odparła, choć nie wiedziała, o czym konkretnie Iktal mówiła. Może chodziło jej o samoloty, albo te przedwojenne zeppeliny? – Możemy zwiedzić razem świat.
– A ja... t-też ci coś pokażę. – Blondynka mechanicznie odstąpiła od jej uścisku. – Mam, eee... Chodź.
– Dokąd? Co takiego masz?
– Chcę być szczera. Byś zrozumiała.
– Ale co zrozumiała? – dopytywała, czując osobliwy niepokój na ten nieoczekiwany obrót spraw.
– Chodź. – Dziewczynka pomknęła w stronę tajemniczej wyrywy skalnej na skraju pieczary, która przez cały czas ich tutejszego pobytu była zasłonięta przez kawałek drewna. Sofía od samego początku zastanawiała się, co znajdowało się w jej głębi – bardziej z obawy, aniżeli ciekawości. Teraz jednak, gdy Iktal uniosła drewnianą przesłonę i położyła obok, tajemna jaskinia stanęła przed nimi otworem.
– Co jest w środku? – Sofía zaczynała się niepokoić, choć nie była w stanie powiedzieć dlaczego. Postanowiła jednak zaufać Iktal, licząc, że dzięki temu owa roztrzęsiona nastolatka również będzie bardziej ufna w stosunku do jej decyzji.
– Zobaczysz – odpowiedziała przelotnie, wstępując prosto w kamienną czeluść. Sofíi nie pozostało nic innego, jak tylko ruszyć jej śladem, uważając, by w tych absolutnych ciemnościach nie zranić się o jakiś ostry kamień.
Wnętrze skalnej gardzieli było ciasne i w efekcie trudne do sforsowania. Powstało zapewne na skutek jakiejś niewielkiej – acz potężnej erozji, która przedzieliła bryłę masywu na pół. Nie było tu widać zupełnie nic, a złowrogo świszczący przeciąg wskazywały na to, że nie był to tylko martwy zaułek – że gdzieś tam jest wyjście, albo chociaż drobne prześwity prowadzące na szczyt wzniesienia. Było też pewnym, że mieszkały tu pająki – olbrzymie gadziny z najczarniejszych koszmarów, które upodobały sobie tego typu niedostępne miejsca. Całe więc szczęście, że panował tu absolutny mrok – czasami lepiej nie wiedzieć, co może zwisać nad głową... a najlepiej w ogóle o tym nie myśleć.
– W lewo – rozkazała Iktal, która przystanęła przy czymś, co chyba stanowiło rozwidlenie. Sądząc po przeciągach, skalny korytarz rozdzielał się na dwoje – z prawej odnogi dało się odczuć głęboką wilgoć i subtelne powiewy wichru, które sugerowały, że dalsza część jaskini powinna prowadzić na powierzchnię. Z kolei lewe odgałęzienie zdawało się zupełnie martwe. Nieco niższe i ciaśniejsze, opadało dość stromo w dół, jakby wprost do piekielnych odmętów. Nie przechodził tamtędy żaden przeciąg, a zatęchłe powietrze zdawało się jakby zwisać w bezruchu. To właśnie tam skierowała się Iktal.
Przejście prowadziło ostrym pochyłem w dół i zawijało się niczym schody opuszczonej, średniowiecznej baszty. Niska wysokość zmusiła obie dziewczyny do poruszania się na czworakach. Im niżej schodzili, tym Sofíi coraz bardziej doskwierało dziwne wrażenie, jakby zimne, złowrogie ściany napierały coraz bardziej, pragnąć zmiażdżyć jej płuca. W końcu też zaczęła dostrzegać... zarys ścian. Mimo że przecież nie było tu żadnego źródła światła. Nim to do niej dotarło, potrafiła już rozpoznać czarną sylwetkę Iktal oraz niektóre detale widniejące na powierzchni skał. Zadziwiona tym faktem, szybko zorientowała się, że w powietrzu unosiła się jakaś dziwaczna poświata o zimnej barwie, dobiegająca bez wątpienia z głębi tunelu... Łuna przybierała na sile tym bardziej, im głębiej schodzili, ale czasem delikatnie przygasała, na nowo pogrążając obie podróżniczki w niezbadanej czerni. Cóż może powodować takie dziwaczne zjawisko...?
– Już prawie je-jesteśmy – wyszeptała Iktal. Po przejściu jeszcze kilkunastu metrów tajemnicze lśnienie stało się na tyle jasne, że bez wątpienia dało się stwierdzić, że jego punktowe źródło znajdowało tuż-tuż. – A teraz uważaj.
W pewnym momencie teren przestał prowadzić w dół. Gdy dotarły na sam koniec, Sofía znieruchomiała. Niewiele brakowało, a osunęłaby się na kolana z terroru, który zrodził się w jej zatrzymanym sercu.
Przez chwilę myślała, że stoi przed nią piekielne monstrum. Świecąca na niebiesko, bluźniercza kreatura, która czekała na nią w głębi tego rozpadliska. Ale to nie była prawda. Patrzyła właśnie na wrośnięte w skałę coś, co chyba było minerałem, albo jakaś inną substancją o obcej, nieznanej ludzkości naturze. Przypominało to bowiem osad jarzących się na niebiesko, osobliwych grudek albo kryształków wyrytych na ciemno-lazurowej powierzchni przypominającej kształtem ropiejącą ranę, albo zbutwiały pokład węgla.
Uświadomiła sobie, że to nie jej pierwszy kontakt z tym przedziwnym rodzajem osadu. Podobnie wyglądał skalny występ, do którego przywiązana była Iktal – wtedy jednak nie było czasu, by się temu dokładniej przyjrzeć, a nagły atak leśnego demona wybił z jej głowy wszelkie szczegóły dotyczące tamtego miejsca... Ale teraz przypomniała już sobie wszystko. Tak, to było to samo. Tylko, że tam w o wiele większych ilościach, ponadto poszczególne kryształki migotały bardziej agresywnie. Co więcej, dokładnie ten sam odcień błękitu dobiegał z wnętrza domku do lalek...
Tajemnicze skały powoli pulsowały, czasami przygasając zupełnie, a czasami jarząc się tak bardzo, że ciężko było utrzymać wzrok na tej przedziwnej formacji.
– Wołający Kamień – oznajmiła szeptem Iktal, hipnotycznym wręcz wzrokiem wpatrując się w świetlistą powierzchnię. Lazurowy blask odbijał się w jej źrenicach niczym żywe płomienie pochodni, sprawiając bardzo dziwne wrażenie, jakby Iktal nie była nawet człowiekiem.
– ...Co to takiego? – Sofía nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Była ciekawa i jednocześnie przerażona.
–On... on pokazuje ci rzeczy – stwierdziła, a tańczące ogniki mieniły się dalej w jej oczach. – Krzyczy.
– Jakie rzeczy? – zapytała z niepokojem, gapiąc się w błyszczącą plejadę przypadkowo zapalających się i gasnących kamieni. To... wciągało. Wpatrywała się w wirujący lazur, który czasami płynnie przechodził w morski błękit, by znów rozpalić się niemal do białości. To nieprawdopodobne... Jakby jakaś bioluminescencja. Ale to coś nie zdawało się być żywe – wręcz przeciwnie, była to „zwykła", sprasowana skała osadowa, bez wątpienia stary biolit – jak chociażby antracyt. Tyle, że świecący. Może to jakieś mistyczne promieniowanie, osad bakteryjny czy chemiczny, albo pozostałości meteorytu z dalekiego kosmosu...?
Latynoska uświadomiła sobie, że już od kilku minut wpatrywała się bez słowa w tę zagadkową skałę. Z trudem oderwała od niej wzrok.
– Złe rzeczy – odpowiedziała Iktal, postępując parę powolnych kroków się w stronę rudy. Poszczególne grudki zaczęły błyszczeć nieco bardziej gwałtownie. – Mówi do ciebie.
– Nic nie słyszę – Sofía skrzywiła wzrok, próbując wybadać może coś więcej, co potencjalnie skrywało się pod warstwą całego spektrum niebieskiej barwy, mieniącej się w sposób zupełnie przypadkowy, a jednak zaskakująco płynny.
I dopiero teraz coś zauważyła. Jednak bynajmniej nie to, o czym mówiła Iktal.
Zaraz obok błyszczącej formacji znajdowała się przepaść. Wąska, przypominająca studnię dziura w ziemi, której końca pośród bezdennej czerni nie sposób było zobaczyć. Sofíę aż przeszły ciarki, gdy uświadomiła sobie, że stoi bezpośrednio nad niezbadaną głębią. Nie zamierzała wpatrywać w jej głąb – po prostu nie chciała.
Nagle, gdy atramentowe promienie mocniej rozświetliły wnętrze komory – Sofía ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu dostrzegła napis na murze. Autentyczny, prawdziwy napis, wyryty jakimś dłutem na powierzchni monolitu. Przy kolejnym rozbłysku zdołała rozpoznać kolejne wydziergane litery. Aż przestała oddychać, gdy wyczytała tę nazwę.
GŁĘBIA LEWIATANA — 3650 FT.+
J. STEINBERG, CAMBRIDGE
03/10/1897
– Wiesz, co t-to jest? – zapytała nagle Iktal, widząc jak jej towarzyszka wodzi palcami po wgłębieniach w skale.
– Tak – odparła, po czym powoli i wyraźnie przedyktowała treść owego napisu. – 3650 stóp to ponad cały kilometr. Ale może i głębiej, patrząc na ten plus... Ciekawe, dokąd to prowadzi.
– Mama mówiła, że c-coś jest pod ziemią – stwierdziła szeptem Iktal. – Że tam mieszka... Lewiatan.
Wtedy blask dobiegający z kamieni nieoczekiwanie zgasł. Wąska komora została pogrążona w egipskich ciemnościach.
– Lepiej o tym nie mówmy – szepnęła Sofía, czując na sobie nagły ciężar aury niepokoju, która nieoczekiwanie wypełniła całą komorę, jakby wypływając z wnętrza Głębi Lewiatana. To nie było miejsce na tego typu dyskusje – nie wiadomo bowiem, co się tam na dole czai i czy przypadkiem nie nasłuchuje...
Po chwili zimna barwa znów zaczęła stopniowo rozświetlać wnętrze. Niebieskie ogniki pulsowały raz spokojniej, raz bardziej gwałtownie, odbijając się w oczach obu dziewczyn.
– A co z tym... Wołającym Kamieniem? – Sofía ponownie zwróciła uwagę na hipnotyzująco falujące światło. – Jakie rzeczy pokazuje? Bo nic takiego nie widzę.
– Zobaczysz – Iktal ustąpiła jej miejsca. – T-trudno to opisać. Idź tu, a zrozumiesz.
Nie mając większego wyboru, Sofía powoli zaczęła kroczyć w stronę świateł. Te zaczęły coraz bardziej pulsować, jakby chcąc wyciągając po nią swoją niematerialną dłoń. Było to niezwykłe, a zarazem przerażające uczucie.
– Musisz dotknąć – poleciła szeptem Iktal.
Przez ułamek sekundy Sofía zwątpiła – świadoma groteski i absurdu całej tej sytuacji zechciała się wycofać, przerażona, że zaraz wydarzy się coś okropnego. Wtedy spojrzała ponownie w zajmującą głębie świetlistego kalejdoskopu mieniących się i z wolna rotujących kryształków. W pewnym momencie poczęły falować niczym wzburzona morska toń. Było to w nieopisany sposób psychodeliczne i niezrozumiałe, a jednocześnie sprawiało wrażenie, jakby... cokolwiek było po drugiej stronie, w pewien sposób pragnęło wejść z nią w interakcję. Jakkolwiek idiotycznie to nie brzmi. Gdy wyciągnęła rękę, najjaśniejsze skałki zaczęły emanować w miejscu najbliższym jej wyprostowanego palca. A gdy odsunęła dłoń w bok – światło również się przesunęło. Dziwne. Niespotykane... Niesamowite.
Odwróciła się w stronę Iktal. Ta stała w bezruchu, przyglądając się całej sytuacji.
Wówczas podjęła już ostateczną decyzję. Zaufa Iktal. Zebrawszy w sobie odwagę, dotknęła mistycznego minerału.
* * *
Nie wiedziała, czy śni, czy to działo się naprawdę.
Upadła przeszyta jakimś potwornym wyładowaniem. Jej skronie morderczo pulsowały, a niewyraźny obraz wszędzie wokół migotał agresywnie jakby przy każdym poruszeniu skały zmieniały swoją lokację. W pewnym momencie poczuła wyrwę we własnej w głowie – dosłownie, jakby ktoś przewiercił jej czaszkę, wbijając do zakrwawionej rany jakiś ciężki, żelazny pręt.
Drżącymi palcami usiłowała panicznie wymacać uraz, ale bez skutku – jakby to się nie działo. Mimo to dalej czuła, jak jakaś potworna igła sączy jad w jej głowie, nie przerywając ani na moment. Co się działo?!
Szybko powstała na rozmiękczonych nogach, rozbijając się bezwolnie o przeciwległe ścinaki. Gdy w końcu jakimś cudem doszła do siebie – okazało się, że Iktal już z nią nie było. Niebieskich świateł także.
Wszystko wokół drgało i pulsowało jakby rozrywane od wewnątrz jakąś potworną siłą. Było prawdziwe, a jednocześnie... wypaczone. Skały wokół agresywnie się wykrzywiały, zmieniały barwę i kształt, tak jak w uszkodzonej kliszy. Coś próbowało się z nich wyrwać. Waliło zewsząd, w rytm coraz bardziej zniekształconych uderzeń serca.
Dałaby sobie rękę odciąć, że to jakiś sen – kolejny koszmar, który przyszedł do niej tej nocy. Ale sama w to nie wierzyła – widziała i czuła wszystko, jakby to się działo naprawdę. Dotknęła wykręcających się ścian – poczuła zimno, ale i nerwowe drżenie ziemi.
I wtedy z Głębi Lewiatana dobiegł dźwięk. Twardy, miarowy, zdeformowany stukot. Jakby ktoś brutalnie rozrywał poszycie skały. Napis na górze również wyparował. Sofía nawet nie chciała wiedzieć, co się stamtąd wyczołga. Iście wystraszona, zaczęła desperacko biec w stronę wyjścia. Nim jednak zdążyła, nagle wylądowała na falującej ziemi, słysząc jednocześnie echo roztłuczonego szkła pod nogami.
Nie wiedziała jak to możliwe – ale dosłownie zobaczyła siebie, jak zaczyna biec i potyka się o leżącą na ziemi lampkę naftową. Zobaczyła to dwukrotnie – aż wtedy poczuła, jak znowu upada i przygląda się sobie.
Druga Sofía spojrzała prosto w jej oczy, po czym znikła w spazmatycznym, wypaczonym błysku. Została wchłonięta w skalną wyrwę. Przepadła.
Wtedy tuż za jej plecami rozniósł się echem ostry skrzek stali uderzającej o kamień.
Z wnętrza przepaści wynurzyła się straszliwa postać. Niewyraźny humanoid z poskręcaną jak wir twarzą bez żadnych rysów. Z jego głębi natychmiast wylał się potok osłupiających, panicznych krzyków i jęków – jakby właśnie otwarły się wszystkie bramy piekła. Palone żywcem zawodzenie skazanych na wieczną mękę dusz wrzeszczało przez pryzmat tej niespójnej sylwetki ludzkiego upiora, który migoczącym ruchem wydobył się na sam wierzch. Nie miał oczu, a mimo to jego potwornie poskręcane oblicze cały czas było skierowane w jej stronę. Nawet wtedy, gdy stanął do niej plecami, by porzucić trzymane w pulsujących dłoniach czekany.
Strach był zbyt dojmujący, by Sofía była w stanie się ruszyć. W istocie był to najbardziej straszliwy widok, jaki kiedykolwiek w życiu doświadczyła. Nie mogła wykonać żadnego ruchu. Jak w nocnym paraliżu, bezsilnie obserwowała to bluźniercze przedstawienie i słuchała skowytu potępionych. Wołali jej imię – w spazmatycznym słowotoku ostatecznych błagań o litość, które nie przypominały już słów, a bardziej zdesperowany skrzekot i bulgotanie.
Wynaturzona sylwetka po raz kolejny wyszła z otchłani, jakby cała sytuacja się zapętliła. Jej potworny obrys czasem zupełnie się rozmywał, a czasami trząsł się jakby przeszyty potwornym bólem. Ów tajemniczy przybysz znów zrzucił z siebie czekany i odpiął z pasa jutową linę. Następnie podjął dłuto i – nie odwracając wzroku od Sofíi – zaczął dziergać coś w ścianie.
Nie wiedzieć kiedy, dziewczyna nagle zobaczyła jakąś gigantyczną, kryształową jaskinię daleko w niezmierzonych czeluściach pod wyspą. Rzeczywisty przedsionek piekła. I coś, co było na samym jego końcu, skryte w tak zbitym mroku, że nie potrafiła tego nawet w pełni dostrzec. Źródło. Pierwotna energia, będąca tu jeszcze zanim świat zaludniły zwierzęta i rośliny. Stało tam i się patrzyło. Z każdej strony za pomocą oczu wszystkich tysiąca potępionych, którzy wrzeszczeli wniebogłosy za pośrednictwem człowieka z wykręconym obliczem.
Nagle poczuła na sobie ich dłonie. Jak z dramatyczną zagorzałością w opętańczej lamentacji zaczynają targać jej ciałem. I wciągać pod ziemię, do tej pierwotnej istoty.
Aż nagle – po raz kolejny przewróciła się o naftową lampę, która nie wiadomo, skąd się tu wzięła. Potworny humanoid nagle ją złapał – jakby wciąż tam stała – po czym zarzuciwszy na siebie linę i torbę ze sprzętem wspinaczkowym, wyruszył na górę. Jego potworna twarz bez przerwy była zwrócona w stronę Sofíi. Gdy zniknął w kamieniu, coś ją zmusiło, by spojrzała na napis wyryty nad przepaścią.
Głosił coś innego, niż wcześniej.
Jego treść była jednak tak wstrząsająca, że natychmiast się wybudziła, wyrzucając go z pamięci.
Z przerażeniem otworzyła oczy – biała jak mleko poranna mgła dalej się unosiła nad skalną kryjówką. Dziewczyna była tak przerażona, że przez moment zaczęła impulsywnie kopać i uderzać o wszystko, co znajdowało się wokół. Dotarło do niej, że krzyczy. Głowa dalej pulsowała przeraźliwie. Nadal czuła na sobie tę wrzynającą ranę gdzieś pod czaszką, na której coś chyba osiadło.
Błagała, by to był tylko sen – ale gdzieś w głębiduszy dalej słyszała te okrutne krzyki spod ziemi, które wołały jej imię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top