Rozdział 12
Gdy wyjrzeli poza obręb bezpiecznej pieczary, las zdawał się opustoszały aż do przesady. Nie było nawet słychać żadnych odgłosów dzikich zwierząt – prawie jak na morowym cmentarzysku. Po ożywionej trupiarni z piekła rodem nie uchowały się absolutnie żadne ślady – jakby nigdy nie istniała albo znów rozpłynęła się w powietrzu tylko po to, by powrócić w najmniej spodziewanym momencie. Rozsądek nakazywał, by w obliczu takiej niepewności nawet nie opuszczać podziemnej kryjówki – jednak perspektywa zgnicia i pomarcia z głodu była równie niezachęcająca.
Po pośpiesznym wyczołganiu się z błotnistej nory bezzwłocznie ruszyli tuż za tajemniczą przewodniczką. Starali się zachowywać tak cicho, jak to tylko możliwe – w końcu nie wiadomo, co tak naprawdę przyciągało kopytną zmorę. Do tej pory wszystko wskazywało na to, że przede wszystkim hałas, choć pewności oczywiście nie było żadnej. Sofía nie starała się nawet o tym myśleć – zdała się w pełni na instynkt, trzęsąc się ze strachu i lodowatego chłodu, który w całości przenikał jej zmoczone ubrania. Szła chwiejnie przed siebie krok w krok za dziewczynką, wierząc, że tuż za nią kroczą pozostali. Na to zresztą wskazywały delikatne, zlewające się z szumem deszczu odgłosy ostrożne rozchylanych kłosów trawy i gałęzi. Nie odważyła się jednak odwrócić, by mieć pewność – zbyt bardzo bała się tego, co mogłaby przypadkiem ujrzeć gdzieś na skraju mętnych obłoków pary. Szczególnie że znów zdawało jej się, że czuje te potworne, przytłumione stąpnięcia gdzieś w oddali, lecz teraz nie potrafiła już rozeznać, czy to fikcja, czy rzeczywistość. Już sama świadomość faktu, że to, co częściowo zobaczyła z ziemistej jamy, wciąż gdzieś tam jest i ich niechybnie szuka sprawiała, że władza nad kończynami przez moment ją opuściła. Aż się zakołysała, przypadkiem nadeptując na jakąś kościstą gałązkę, która chrupnęła pod jej butem tak doniośle, że można by pomyśleć, że hałas rozniósł się po całym milczącym lesie. Poczuła, jak dreszcze momentalnie przeszły jej ciało niczym stado podskórnych robaków. Stanęła w bezruchu, słysząc jedynie szaleńcze kołatanie swojego własnego serca.
Aż nagle zobaczyła jakby martwą twarz.
Rozmyty deszczem, obrzydliwy strup z zalepionymi kłakami mienił się na bladej i zobojętniałej twarzy Erin tak bardzo, jakby jej towarzyszka faktycznie była jakimś ożywionym umarlakiem. Zupełnie nie wyglądała, jak ona – coś tu ewidentnie było nie tak. Nim jednak zdążyła się nad tym głębiej zastanowić, Erin ruszyła dalej marnym, ale wciąż ostrożnym krokiem, po prostu ją omijając.
Teraz czuła już to wyraźnie. Te stąpnięcia. Gdzieś ze strony plaży. To się działo naprawdę.
Potworne bydlę szukało ich i najwyraźniej się zbliżało.
Sofía aż nie mogła się poruszyć, czując jak jakaś potworna energia rozeszła się żyłami po jej sparaliżowanym ciele i niczym potworne imadło zaczęła miażdżyć płuca i serce z taką łatwością, że omal się nie przewróciła.
W istnym szoku zaczęła biec do oddalających się Erin i Iktal, a raczej tak jej się zdawało, bowiem na tym etapie przestała już panować nad tym, co się właśnie dzieje. Wszelkie bodźce zmysłowe zaczęły sklejać się w jeden, niejasny kłębek chaosu, w którym nie sposób było rozróżnić omamów od rzeczywistości.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że Roberta tu nie było.
Z przerażeniem złapała zimne ramię Erin, jakby chcąc panicznie zawołać jej imię, ale w ostatnim momencie zabrakło jej tchu w nieustannie gniecionych płucach.
Robert przepadł. Rozglądała się jak szalona z nadzieją, że to tylko kolejna chora imaginacja – ale niestety, nic z tego. Nie było go. Po prostu. Przepadł niczym kamień w wodę – gdzieś po drodze, nie wiadomo nawet, kiedy.
Zostali sami. We trójkę.
Las wokoło zdawał się coraz bardziej ścieśniać – nie pamiętała nawet, czy szli dalej, czy też zatrzymali się, by go odszukać, tudzież na niego poczekać. Pamiętała tylko te straszliwie zwężające się drzewa – gęste szarawe poszycie wykonane z najróżniejszych, trawionych chorobą gałęzi i wężowatych pnączy, których gatunku nawet nie potrafiła zdefiniować. Ponura mgła również się zbliżała – była jak na wyciągnięcie ręki. Sofía błądziła teraz pośrodku ciemnoszarej nicości, cudem jedynie dotrzymując kroku wciąż oddalającym się kompanom, którzy niknęli gdzieś pośród dymnych obłoków pary, która swoimi widmowymi mackami penetrowała wszelkie odmęty nienaturalnie wydłużonych cieni.
Pamiętała już tylko to, że kroczyła jak na zabój pośród nieznanych jej roślinnych wynaturzeń, w przytłaczającej grozie okresowo przybierających na sile i słabnących wibracji tuż pod nogami, których upiorne źródło gdzieś tam bez przerwy biegało. Nie wiedziała, ile to wszystko trwało, jako że po raz kolejny zupełnie straciła rachubę czasu – co najwidoczniej stało się dla niej jakimś absurdalnym wyznacznikiem skrajnych stanów emocjonalnych, o którym wcześniej nawet nie miała pojęcia. Wiedziała jedynie, ze w pewnym momencie znalazła się w jakiejś niewielkiej, wyjątkowo obłoconej dolinie, wraz z Erin i Iktal, ale niestety – wciąż bez Roberta.
– Wejście jest tam. – Iktal wskazała palcem coś na kształt całkiem pokaźnego, poziomego wejścia do jaskini zaraz u podnóża stromej, ziemistej zaspy. Pośród straszliwie stężonej mgły i wszechobecnej ciemności dolnych partii lasu owa formacja skalna przypominała raczej wejście do prastarej krypty, aniżeli tunelu. Dopiero po chwili, gdy podeszła nieco bliżej spostrzegła, że to, na co patrzy, bynajmniej nie było jaskinią, a raczej kolejną... ruiną. Jakby zawalonym wjazdem do podziemnych trzewi ziemskiego globu, które może kiedyś stanowiło jakiś bunkier, linię tranzytową, czy Bóg jeden wie, co. A więc Iktal miała rację... Choć z pozoru przejście zdawało się kompletnie niedostępne, tak po chwili obserwacji dało się ujrzeć pewien straszliwie wąski wyłom – ciasną, poziomą szczelinę na niecałe pół metra wysokości, tuż przy samym gruncie. Tak, jakby wielką, betonową płytę przed totalnym runięciem w dół powstrzymywało jedynie parę drobnych, zabłąkanych kamieni, które zakleszczyły się gdzieś pomiędzy. Już na sam widok można było się nabawić ostrej klaustrofobii – tylko ktoś niespełna rozumu odważyłby się tamtędy przeciskać. Sofíę aż skręciło w żołądku na poronioną myśl o tej popękanej, zawieszonej w powietrzu bryle, pod którą bez wątpienia przyjdzie jej się zakleszczyć już na wieki.
Tak czy siak, Trapera dalej nie było.
– Hej, a gdzie Robert?! – Sofía wypowiedziała te słowa o wiele głośniej, niż zamierzała, czym ściągnęła na siebie karcące spojrzenia obu postaci.
– A nie ma go? – Erin zdawała się tym zdziwiona, a przecież to nierealne, by tego wcześniej nie zauważyła. – Myślałam, że jest za tobą.
Stali tak przez chwilę, bez słowa, w napiętej ciszy jakby nie wiedząc, co dalej robić. Przecież nie pójdą go szukać – to samobójstwo. Co prawda demoniczne tąpnięcia jakby ustały, ale to nie znaczyło, że bestii gdzieś tam nie ma. Jest i być może tylko czeka, aż zdecydują się wrócić po zaginionego kompana.
Trudno. Trzeba się liczyć ze stratami. – Sofía nawet nie potrafiła uwierzyć w to, z jaką skrajną lekkością przyszły jej do głowy te osłupiające myśli. Jakby to już nie była ona...
– Tędy – odezwała się w końcu Iktal, jak gdyby nigdy nic kierując się w stronę przesmyku pod zrujnowaną stertą betonu. Pozostała dwójka natychmiast ruszyła za nią, nie chcąc podzielić losu brakującego towarzysza. Gdy więc tylko się zbliżyli, Iktal nawet bez chwili przystanięcia położyła się na ziemi, po czym zwinnymi ruchami wgramoliła się pod gruzowisko – prosto w głąb czarnej nicości.
Widząc daleko idącą niepewność i zawahanie malujące na twarzy zalęknionej Sofíi, Erin ruszyła jako druga i zaczęła się wczołgiwać do tunelu z tak nienaturalną obojętnością, jakby było jej już wszystko jedno. Jej nogi znikały pod betonem coraz bardziej, aż wreszcie Sofía została kompletnie sama.
Po raz ostatni obejrzała się wokoło, niejako przełamując paraliżujący strach, który spowijał ją w każdym najmniejszym calu. Miała nadzieję, że gdzieś tam ujrzy jej brodatego przyjaciela – ale niestety, to się nie wydarzyło. Dlatego bojąc się, że zobaczy tam coś, czego by nie chciała – pośpieszne odwróciła wzrok, po czym położyła się tuż przed przejściem. Wnętrze było absolutnie czarne, jakby naprawdę prowadziło do miejsc nie z tego świata – choć pocieszał ją fakt, że gdzieś tam w oddali słyszała szmer sygnalizujący obecność jej przyjaciół. Skoro oni tam weszli, to jej też się uda – czyż nie?
Dopiero wtedy poczuła nieco silniejszą wibrację dobiegającą gdzieś zza jej pleców. Wszelki lęk przed utknięciem pod zawaloną bryłą prysł niemal w jednej chwili, przytłumiony przez uczucie daleko wykraczające poza ludzką definicję pojęcia strachu. To coś bowiem nadchodziło. Albo nawet już tu biegło, by ją porwać na samo dno piekielnych czeluści.
Niespodziewany huk wyrywanego z korzeniami drzewa gdzieś w oddali sprawił, że nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się w przejściu. Szarpała się w nieludzkiej panice, grzęznąc między potężnymi, chropowatymi ścianami niczym walcząca o życie mysz zakleszczona w domykającej się pułapce.
Wtedy usłyszała coś, przez co omal nie straciła przytomności. Daleki odgłos z najgłębszych odmętów szaleńczego urojenia – pełen pierwotnej furii i zapiekłej nienawiści, nieco podobny do tego, który rozbrzmiał już wcześniej na polanie z ołtarzem. Makabrycznie donośny pisk tysięcy zarzynanych żywcem świń, połączony z jakby przedśmiertnym rykiem przepołowionego człowieka, którego agonia była tak mordercza i szkaradna, że daleko wykraczała poza możliwość jej opisania. Nic, co żyje, nie mogłoby wydać takiego zbrodniczego i szkaradnego dźwięku. To niewykonalne.
Nie dbała o to, że stare, przerdzewiałe pręty roztargały całe jej nogawki i być może nawet fragmenty skóry. Pełzła tak szybko, że w jednej chwili znalazła się już po drugiej stronie.
* * *
Leżeli teraz w miejscu, którego kształtu ani formy nie potrafili nawet zdefiniować. I nasłuchiwali. Cokolwiek to było, raczej nie próbowało szturmować wejścia do tunelu. Nie wiadomo, czy w ogóle było gdzieś w okolicy, czy może szkaradny dźwięk po prostu rozniósł się echem poprzez mgliste opary, nabierając tym samym jeszcze koszmarniejszych deformacji. Tak czy inaczej, odległe uderzenia mięsistych kopyt z padliny przestały być już fizycznie odczuwalne. Jest więc szansa, że to coś nawet nie wiedziało, że się tu schowali... Lub co gorsza, może właśnie dorwało biednego Trapera. Nie wiadomo. To już ich zresztą nie dotyczyło.
Na razie byli bezpieczni – a przynajmniej tak się im wydawało. Po chwili oczekiwania w paraliżującym bezruchu, w końcu mogli odetchnąć ze spokojem, choć obecnie nie widzieli zupełnie nic poza mętną poświatą na kilka centymetrów przy szczelinie. Sofía zdołała jednak wyczuć, że gdzieś z głębi tajemniczych czeluści dobiegał smętny przewiew wilgoci, który przeszywał swoim głębokim chłodem jej zlepioną od potu twarz... A to znaczyło, że faktycznie musieli być w jakimś zrujnowanym podkopie.
Nagle okazało się, że Erin wyciągnęła latarkę – co było dosyć zaskakujące, jako że wcześniej nawet nie podejrzewała, że mają przy sobie cokolwiek poza własnym odzieniem i bronią, która niestety przepadła gdzieś w lesie wraz z Traperem. Gdy tylko snop białego, oślepiającego światła rozniósł się po całym otaczającym ich wnętrzu, wszystko stało się jasne – dosłownie i w przenośni. Okazało się bowiem, że znajdowali się w starym tunelu kolejowym, którego półokrągłe, dziko spękane sklepienie tylko cudem jeszcze się nie runęło pod wpływem długotrwałej erozji – choć i tak zapadło się na tyle, że miejscami bez problemu sięgało aż do głowy. Na porośniętym mchem i grzybami podłożu widać było wyraźny zarys metalowej trakcji, po której obecnie pozostały jedynie silnie przegryzione płaty rdzy i żyjące własnym życiem poprzeczne belki, które tylko cudem wystawały poza obręb bagnistej wody i typowo jaskiniowej roślinności.
Całą konstrukcję można było datować na mniej więcej sto lat, co oznaczało, że ich przypuszczenia dotyczące znajdującej się tu kolonii okazały się prawdą. Nie wiadomo dokąd prowadził ten tunel – rozciągał się tak daleko w mroczną otchłań, że promień latarki nie był w stanie sięgnąć jego końca. Zagadką było również to, dlaczego w ogóle ktoś zadał sobie aż tyle trudu, by poprowadzić trakcję akurat pod ziemią – choć bez wątpienia musiała kończyć się lub zaczynać tuż przy zrujnowanych zgliszczach na wybrzeżu, które mijali nie tak dawno temu. Jeśli wierzyć znalezionej w lesie tablicy – była to jakaś osada rybacka, co rodziło całkiem uzasadnione podejrzenia, że ów tunel zmierzał w stronę miejsca, do którego niegdyś transportowano wyłowione ryby... Jakże zaawansowana musiała być ta kolonia, skoro posiadano fundusze na wzniesienie tu całej infrastruktury kolejowej? I skoro tak, to dlaczego nikt jeszcze tej wyspy nie odkrył...?
Może wszystkich, którzy próbowali, dorwał ten stwór? – pomyślała, choć i tak wydawało jej się to niewystarczającym wytłumaczeniem.
– Za mną – wyszeptała Iktal, szybkim krokiem ruszając w głąb ponurej otchłani. I miała rację, nie było sensu się tu zatrzymywać, szczególnie że w powietrzu wciąż unosiło się nienazwane widmo jakiegoś mistycznego zagrożenia. Zresztą... co, jeśli ta kopytna rzeźnia z padliny znajdzie wejście do środka, albo je sobie sama wyrąbie? Wtedy będą tu jak na dłoni...
Czując na sobie zimny ciężar grozy, czym prędzej ruszyli naprzód, czasami przeciskając się przez zapadnięty tunel – do miejsca, które według Iktal miało być bezpieczną kryjówką. Oby tylko ta dziwna nastolatka wiedziała, co robi... Naszyjnik, który w nieznanych okolicznościach znalazł się na jej szyi, wcale nie budził zaufania – wszystko to rodziło zbyt wiele pytań, dlatego Sofía poprzysięgła sobie, że jeśli Iktal wprowadzi ich prosto w jakąś misternie urządzoną pułapkę, to ją własnoręcznie wypatroszy... Na razie jednak nie miała żadnego wyboru, jak tylko zaufać tej szalonej, leśnej przybłędzie.
Podziemne przejście ciągnęło się tak daleko, że aż dziw, że nic się w nim jeszcze nie zalęgło – nie licząc oczywiście okrutnie śmierdzącej pleśni, która piętrzyła się w okolicach prastarych, zgrzybiałych bajorek na ziemi. Co jakiś czas gęste ciemności rozpraszane były delikatną, bladą poświatą z mniejszych lub większych rozstępów na suficie, przysłoniętych zazwyczaj warstwą paskudnych, zwisających złowieszczo korzeni. Erin coraz skromniej korzystała też z latarki, zapewne oszczędzając baterię na wypadek, gdyby mieli spędzić na tej wyspie jeszcze parę długich, koszmarnych nocy – i słusznie. Sofía też nie zamierzała zostawać w tych mistycznych ciemnościach bez żadnego źródła światła.
Najstraszniejsze jednak było to, że... stracili kompana. Sofía w pewnym momencie monotonnego pochodu zrozumiała, jak dalece chamsko postąpili, że nawet na niego nie poczekali. W ferworze przerażenia chyba już zupełnie postradali zmysły...
Co się z nim stało?
I kto będzie następny?
* * *
Po kilku godzinach długiego, pełnego niepewności i wyrzutów sumienia marszu, w końcu dotarli do wyjścia z owej podłej konstrukcji. Tuż pod sam koniec wygięta bryła sklepienia opadła już tak nisko, że koniecznym stało się kucnięcie – a twardy nacisk skamieniałego betonu z każdej strony przyprawiał o nie lada duszności. Oryginalnie tunel z pewnością ciągnął się dalej, ale teraz kończył się jedynie mokrą, kamienistą zapadliną oraz czymś na wzór błotnistego przesmyku, za pomocą którego udało im się wygramolić z powrotem na powierzchnię.
I znów znaleźli się w dżungli. Głębokiej, gęstej puszczy kompletnie pozbawionej życia. Nawet nie wiedzieli już, w której części wyspy aktualnie się znajdują – ale wszystko wskazywało na to, że zapuścili się w te straszliwe ostępy na tyle głęboko, że nawet mętne światło popołudniowego słońca nie zdołało się przedrzeć przez bujny baldachim misternie poskręcanych drzew, pogrążając wszystko w głębokim cieniu. Lepka ściana przypominających pożarny dym, sinych oparów złowrogiej mgły jakby w zastoju dryfowała pomiędzy przerośniętymi epifitami i paprociami, sprawiając ogólne wrażenie, jakby wcale nie wyszli na stały ląd, a opadli gdzieś niżej – prosto w straszliwe czeluści najgłębszych koszmarów podziemia. Jeśli zapadnięty sufit tunelu mógł przyprawiać o klaustrofobię, tak cała gęsta masa ponurej tkanki nieprzebytej dżungli robiła to o wiele bardziej dosadnie.
Iktal – strzepnąwszy swoją zaplamioną jakimś zielonym, śmierdzącym zielonym sokiem sukienkę – odwróciła się w stronę srogich, kolczastych chaszczy, z których życie zostało jakby żywcem wyssane przez natłok przewiercających ziemię, olbrzymich korzeni, które aż za bardzo przypominały pajęcze odnóża.
– Jesteśmy b-b-blisko. Wnet będziemy u celu – wyjąkała styranym głosem, odgarniając z podartego policzka pukiel całkowicie zdewastowanych blond włosów. Następnie skierowała się prosto w stronę cierniowej kępy, jakby na siłę prosząc się o obdarcia. Ponownie: oby wiedziała, co robi...
Przedzieranie się przez zjadliwe, bolesne kolce pośród cienia i bagnistego podłoża nie należało do rzeczy najprzyjemniejszych. W pewnym momencie gnojówka z mętnego bagniska zaczęła sięgać im aż do kolan. Już mogłoby się wydawać, że to koniec – bowiem przerośnięta, potworna dżungla z piekła rodem zaczęła napierać coraz mocniej, jakby celowo pragnąć zadusić intruzów, albo też wciągnąć ich gdzieś w swoje mroczne głębiny... Nagle jednak kłujące chaszcze ustąpiły, a powbijane w mulistą toń korzenie przestały straszyć swoją pajęczą strukturą – tuż przed nimi rozciągnęła się prosta, bezdrzewna połać terenu zarośnięta jedynie kępami zagubionych paproci, która niczym prosta ścieżka pięła się gdzieś prosto w niedostępną otchłań trupiobladej mgły. Gdzieś z oddali dało się nawet wyczuć powiewy ostrego, chłodnego wichru, który najwidoczniej nie zdołał jeszcze dotrzeć do zbitych gąszczy tej jakże szkaradnej dżungli.
– A teraz słuchać – wypowiedziała Iktal, zatrzymując się nagle tuż przed wyjściem z bagna. – Na końcu jest d-drzewo. Duże. Na nim lina do klifu.
– Co? – Sofía przestała nadążać. – Lina? Jakiego klifu?
– Do kry-kryjówki przy Niebiańskim Zdroju... eee, wodospadzie.
– Jesteśmy w górach? – Nim Sofía zdążyła dokończyć swoje pytanie, szybko doszło do niej, że przecież jej zdziwienie jest nieuzasadnione. Przez tę diabelską mgłę oraz gęstwiny nie była w stanie dostrzec właściwie nic, co znajdowało się dalej niż kilka metrów przed jej nosem.
– Tak, madame.
...Co?
Co ona powiedziała?
– Teraz biegiem, p-przed siebie na drzewo – dodała równie enigmatycznie. Skąd ten pośpiech? Czy coś ich goni? Przed czym mieliby teraz uciekać...? Sofía już nic z tego już nie rozumiała. Nie potrafiła nawet doszukać się żadnego drzewa, na które miałaby się rzekomo wspinać. Mimo to Iktal zachowywała śmiertelną wręcz powagę, a w jej obłąkanych oczach pojawiła się dobrze znana iskierka strachu. – Nie zatrzymujcie się. Gotowi?
– Hej, zaczekaj! – Sofía uniosła dłonie. – Przed czym uciekamy? I co mamy robić? Biec... do drzewa?
– Tak, ale na drzewo – sprecyzowała, ignorując jednocześnie jej pierwsze pytanie. – Po prostu, no... Róbcie to, co ja. Ale bie-biegiem, dobra?
Sofía aż zaniemówiła. Nie sądziła, że naprawdę będzie zmuszona spinać się po jednym z tych przeklętych drzew, których pokrętnej natury nawet jako oczytany przyrodnik nie potrafiła pojąć. Któż wie, jakie grzyby czy schorzenia stoją za tą całą szopką...? W tym jednak momencie nie miała za bardzo wyboru. Ba, nawet nie wiedziała, gdzie się obecnie znajdowała – zapewne gdzieś poza obrębem stosunkowo bezpiecznego wybrzeża, daleko na terytorium owych mistycznych sił, które z jakiegoś powodu obrały sobie tę wyspę na swoje siedlisko. Na samą myśl o tym, co się tu może jeszcze czaić aż przeszły ją dreszcze.
Spojrzała tylko przelotnie na Erin – ta była już do tego stopnia wykończona, że zdawała się ledwo kontaktować.
– Ej, trzymasz się?
– Tak – odparła pokrótce, wyprana z jakichkolwiek wyższych emocji. Apatia, która trzymała ją od czasu porannej histerii, była równie przerażająca, jak cała ta wyspa. Oby tylko dała radę się wspinać...
– Róbcie to, co ja, inaczej zginiecie – zagroziła Iktal, unosząc ostrzegawczo zdarty, obłocony paluch. Nie było to ani trochę pocieszające... Już lepiej, jakby tego nie dodawała. Co tu jest? Gdzie znajduje się ten przyczajony potwór...?
Iktal powoli zaczęła się podnosić z zarośli... a następnie wystrzeliła prosto przed siebie, gnając nadludzkim wręcz sprintem. Reszta ruszyła tuż za nią w szaleńczym pościgu. Po minucie wycieńczającego galopu zza mgły wyłoniła się olbrzymia sylwetka prastarego, obrośniętego grzybiastymi naroślami drzewa, w które Sofía omal nie uderzyła. Nim zdążyła ogarnąć sytuację, Iktal już dawno zaczęła w panicznym wręcz pośpiechu piąć się w górę niczym małpka, chwytając się gałęzi i zwisających z góry pnączy. Choć zagrożenie było niewidoczne i niezrozumiałe, pozostałe dziewczyny nie zamierzały ryzykować. Czym prędzej ruszyły jej śladem i z niemałym trudem zaczęły swoją niezbyt poręczną wspinaczkę. Ostatecznie wszyscy znaleźli się na wyjątkowo grubej, wykrzywionej gałęzi gdzieś w połowie wysokości drzewa, z której rozpościerał się wręcz gigantyczny prześwit na nagą, niesamowicie pustą przestrzeń, której nie przysłaniało nawet żadne drzewo. Być może gdyby nie lita ściana mlecznej mgły, bez wątpienia rozpościerałby się tu zapierający widok na resztę lasu, pobliskie góry, czy też dolinę... cokolwiek się przed nimi znajdowało. Teraz jednak nie było stąd widoczne zupełnie nic. Jedynie otwarta, bezkresna pustka pełna głębokiej szarości, z której powiewał niesamowicie chłodny wicher, targając ze sobą chaotycznie wirujące obłoki zmrożonej mgły.
Co ciekawe, tuż obok znajdował się rozpostarty sznur – i to jaki! Potężna gruba lina jakby żywcem wyrwana z jakiegoś okrętu, której jeden koniec misternie owinięty był wokół konaru drzewa, a drugi niknął gdzieś w mlecznej pustce naprzeciw, pochylony nieco w górę. Jedno było pewne – owa instalacja z pewnością nie była samodzielnym rękodziełem Iktal. Ktoś musiał tu niedawno być, przywieść tę potworną linę ze sobą i jakimś sposobem obwiązać pośrodku mglistej próżni.
– Dokąd ta lina prowadzi?
– Do klifu. – Iktal zaczęła się powoli przymierzać, łapiąc swoimi drobnymi rączkami grube skręty oplotu. Co ona robi? Czy... Ona prawdę chcę za pomocą tej liny...?
Sofía poczuła, jak ze strachu zamarzła w jej krew w żyłach. Wyobraziła sobie tę chorą przeprawę – jak żałośnie dynda na uginającym się sznurku gdzieś pośrodku gigantycznej, bezkresnej przestrzeni... Nie. To nie było dla niej. To wykluczone!
– ...Czekaj! – zawołała, gwałtownie łapiąc Iktal za ramię. Ta odskoczyła, jakby ktoś ją przypalił żywcem. – Nie ma innej drogi?
– Nie – fuknęła. – T-to krótkie, szybkie – próbowała się wysłowić, zapewne mając na myśli, że przeprawa nie będzie trwała długo.
– Damy radę. – Erin wzruszyła ramionami, po czym poprawiła swoją już od dawna roztarganą koszulę.
– Najpierw ja, wy cze-czekacie sto oddechów. Po kolei, bo się urwie!
I po co ona to mówi...? – Sofía była bliska paniki. – I jakich znowu oddechów, według jakiej skali? Co to w ogóle za poroniony pomysł?!
Niestety, jej wątpliwości nie zostały w żaden sposób rozwiane. Iktal błyskawicznie wskoczyła na mamucią linę, obtaczając ją swoimi wątłymi ramionami oraz nogami. Drzewo groźnie zatrzeszczało – jakby się miało zaraz zawalić, a lina niebezpiecznie się wygięła w miejscu obciążenia. Dziewczynka jak zwykle jednak nie czekała – czym prędzej zaczęła się wspinać wzdłuż nieco pochylonej w górę liny, aż wreszcie zniknęła gdzieś w szarej pustce. Jedyny ślad, który pozostał po jej istnieniu, to chroboczące drzewo i wrzynająca się w korę pętla, która zapewne za którymś już razem przerżnie cały pień na pół. Albo w drugą stronę – to drzewo przetnie sznurowate sploty, zrzucając zawieszonego gdzieś pośrodku nieszczęśnika prosto w dół przepaści. Sofía poczuła, jak zaczyna się jej kręcić od tych myśli w głowie.
– Licz oddechy – poleciła jej Erin, która w pewnym momencie zaczęła się wpatrywać na sam dół drzewa tak, jakby właśnie coś tam zobaczyła.
– Co jest? Widzisz tam coś?
– Licz oddechy – powtórzyła, wyraźnie podirytowanym głosem.
Raz... Dwa... Trzy...
Wiedziała, że to nie miało sensu. A mimo to, kontynuowała.
Cztery... Pięć... Sześć...
W pewnym momencie lina przestała trzeszczeć. Niedługo potem Sofía doliczyła się setnego oddechu.
– Lepiej ty idź pierwsza, ważysz mniej – zwróciła się do Erin, która z tylko sobie znanego powodu cały czas wbijała wzrok pod nogi. Po chwili przystanęła na prośbę i podobnie jak wcześniej Iktal, powolnym i obolałym ruchem złapała się liny. Niestety, potargana koszula niemal natychmiast zaczęła z niej zwisać niczym wyszarpane wióry, odsłaniając wciąż jeszcze kompletny stanik, który obecnie jako jedyny choć trochę izolował jej posiniaczoną skórę od straszliwych podmuchów mroźnego wichru. Lina z kolei naprężyła się o wiele mocniej niż poprzednio, ale chyba jeszcze nie na tyle, by doprowadzić do katastrofy.
– Tylko nie patrz pod drzewo – poleciła jej Erin, po czym zaczęła swoją mozolną wspinaczkę.
Aż w końcu Sofía została zupełnie sama.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top