Rozdział 10
Wyspa nie pozwoliła im uciec.
Ocean był zbyt zawzięty. To cud, że nie rozbili sobie czaszki, gdy monstrualna fala bez żadnej trudności uniosła ich na dobre kilka metrów w górę. Nie wiadomo jakim cudem, ale jakoś zdołali przetrwać – o ile ten iście katastrofalny stan fizyczno-duchowy, w jakim obecnie dogorywali, można było nazwać życiem. Leżeli bowiem na plaży, ogarnięci do granic obezwładniającą ciemnością, która bez wątpienia drwiła do rozpuku z ich żałosnej kruchości. Erin straciła przytomność w momencie uderzenia, a Sofía jeszcze trochę wiła się pośród piachu, aż wreszcie chyba zasnęła.
Pozostał jedynie on, choć władza nad kończynami została mu odebrana.
Cokolwiek ich goniło – o ile w ogóle istniało, a nie było tylko urojeniem stanowiącym owoc nadludzko wycieńczonego ciała – przepadło. Zniknęło w smolistych odmętach niezmierzonej nicości. A może nawet nigdy nie zauważyło ich obecności, przechadzając się po przeklętych ostępach Blue Island... choć kto wie?
Było już pewne, że nie są tu sami. Widzieli, a raczej słyszeli jakieś dzikie monstrum, które w piekielnym ferworze bezgranicznej nienawiści usiłowało ich wytropić, a następnie rozszarpać. To coś nie mogło pochodzić z tego świata... Robert zwiedził już niemalże cały dostępny glob – podczas swoich podróży widywał rzeczy, których istnienie daleko wykraczało poza ograniczone pojęcie współczesnych uczonych. Był świadkiem zjawisk, których mimo usilnych prób nie potrafił zrozumieć... Ale jeszcze nigdy nie spotkał się z czymś takim.
Ta wyspa żyła. Wiedział, że ktoś na niej jest i... No właśnie, co? To forma jakiejś wiadomości? A może przestrogi?
Te cieniste sylwetki na linii drzew... wtedy, zeszłej nocy. To nie mogła być fikcja. Tam coś naprawdę było. I to raczej nie bestia, o której mówiła Iktal w tym swoim pokracznym dialekcie, wcale nie różniącym się tak bardzo od standardowego języka Majów. Być może była to mowa starożytnych Majów – trudno powiedzieć, ale potrafił zrozumieć większość z tego, czego ani Erin, ani Sofía nawet się nie domyślali.
To nie była zwykła wyspa. To coś... więcej.
Teraz kiedy wszelkie emocje opadły – kiedy leżał tu bezsilny i pozbawiony wszelkiej możliwości obrony przed nieznanym – czuł to wręcz bezpośrednio. Nie powinni byli uciekać, bo stąd się nie da uciec – a przynajmniej nie w konwencjonalny sposób. Mistyczne siły, które władają Blue Island, nie pochodziły z tego świata, więc nie mogły być też pojmowane w kategoriach czysto ludzkich... A teraz były niezaspokojone. Tak, jak wtedy, gdy zmiotły z powierzchni ziemi kolonistów.
...Powinni byli dokończyć rytuał. Złożyć Iktal w ofierze – nie ingerować w odwieczny cykl toczący się tu według własnych zasad... I jakkolwiek brutalnie to nie brzmi – być może było to jedyne wyjście, by oddalić pradawne zło, którego leśne monstrum było jedynie drobnym przedsmakiem.
...Ale do rytuału nie doszło. I prawdziwe piekło dopiero się zacznie.
Robert zdał sobie także sprawę, że całe jego poprzednie życie – z wszystkimi wzlotami i upadkami – sprowadzało się do tego jednego punktu. Do tej wyprawy, którą początkowo tak niechętnie przyjmował... Ale teraz już rozumiał. To coś, co odmieni jego życie już na zawsze. To zwieńczenie wszystkich jego wędrówek. To odpowiedź na ostateczne pytanie o naturę wszechrzeczy, której tak uporczywie szukał pośród gwiazd. To miejsce, w którym w końcu odnajdzie... ją.
Musi tylko dobrze poszukać.
* * *
Minęła niecała godzina, gdy wreszcie zdołał powstać. Sam, w absolutnych ciemnościach na skraju wyspy, w szalejącym epicentrum tropikalnej ulewy. Szybko odszukał też resztę jego towarzyszy – gdy tylko spróbował dotknąć Erin, by opatrzyć jej brzydko wyglądającą ranę na szyi – ta podskoczyła w przerażeniu, wyrywając się. Jakby zobaczyła ducha, z którym to podjęła szarpańczy bój. Miotała się w pokracznych spazmach przez parę krótkich chwil, aż wreszcie oprzytomniała. I zobaczyła nad sobą jego.
– No, cześć – zaczął.
Na jej twarzy pojawił się grymas zawziętej wściekłości zmieszany jednocześnie z pierwotnym, czystym strachem. Powstała z wolna na chwiejnych nogach, jakby ukąszona przez jakąś niewidzialną pokrakę – a następnie ze skrytym lękiem spojrzała w dal. Prosto w gęste obłoki pary unoszące się nad rozjuszonym oceanem.
– Kurwa... – wyjąkała na wpół przytomna, spluwając na ziemię piachem. – Teraz się nie przedrzemy.
– No – odparł.
– Zaczekamy do rana – oznajmiła, po czym uważnie rozejrzała się po mrocznej linii lasu. – Jak myślisz, to gówno dalej nas śledzi?
– Może.
– Ech... – Erin powolnym, kulejącym krokiem zaczęła człapać w stronę porzuconego bagażu. – Sof gdzieś tu miała namiot...
* * *
Chyba gorzej być nie mogło.
Z cichą zgrozą nasłuchując wszelkich dziwnych odgłosów dobiegających z głębi dżungli, cała trójka ostatkiem sił rozbiła namiot tuż na samej krawędzi mrocznego lasu, gdzie lodowaty ocean nie zdołał ich dosięgnąć. Rozłożyli się naprędce i po ciemku – bez żadnych świateł, by nie zwrócić na siebie niepotrzebnej uwagi, a następnie wpadli do środka niczym żywe trupy.
– Sof, jak się czujesz? – zapytała cichym szeptem Erin.
Przemęczona dziewczyna zareagowała dopiero po chwili, z wolna odwracając swoją bladą ze strachu twarz.
– Źle. – Po tych słowach bezsilnie opadła na przemoczoną pościel i usnęła.
– Musimy jakoś przetrwać tę noc. – Erin zwróciła się do Trapera. – Nie wiem, jak to zrobimy...
– No. To ten, ja stanę na warcie.
– Weź pistolet – poleciła, podając mu prowizoryczną broń wraz z racami świetlnymi, a następnie pomału usadowiła się tuż obok Sofíi. – ...I obudź mnie... za kilka godzin... zamienię cię.
* * *
Przygotowany na wszelką możliwą ewentualność, Robert – niczym zawodowy snajper – leżał na ziemi parę metrów obok namiotu, przykryty i tak już nasiąkniętą pałatką. Prócz broni, zabrał ze sobą także latarkę, choć nie starczyło mu odwagi, by ją uruchomić. Kto wie, co blady, błędny ognik rozproszony przez mgliste opary mogły na nich sprowadzić?
Cokolwiek przemierzało te przeklęte lasy, niech lepiej nie wie, że zdecydowali się przeczekać tu noc. Długą, pełną niepewności, koszmarną noc.
Choć jego organizm był wycieńczony w stopniu daleko przekraczającym wszelkie akceptowalne normy, tak mroczna aura – która niczym upiór zawisła wszędzie wokół – nie pozwoliła mu zmrużyć oka nawet na sekundę. Z uwagą patrzył w głąb smolistej otchłani – prosto na wynaturzone, ledwo widoczne sylwetki misternie powykręcanych drzew, niknących gdzieś pośród deszczowych obłoków w oddali. Co gorsza, miał wrażenie że ktoś z daleka odwzajemniał jego spojrzenie. Jakby patrzył prosto w oczy Roberta, przeszywając na wskroś wszelkie zakamarki jego duszy. Tajemnicza, mroczna istota zza mgły – o ile istniała – to zdawała się przypełznąć za nimi z domku latarnika. Tam bowiem doświadczył już podobnego uczucia...
...Wiedział, że wtedy nie byli sami. Teraz też nie są.
Wtedy jednak nic nie postanowiło ich zaatakować – a teraz również zdawało się jedynie czekać w przyczajeniu, obserwując. Mimo to Robert cały czas ściskał w dłoni pistolet i maczetę, w gotowości na nagłą i śmiercionośną konfrontację. Wypatrywał wszelkich podejrzanych zaburzeń w chaotycznym rytmie targanego wiatrem poszycia lasu. Pilnie przyglądał się każdemu kształtowi, który pojawił się tej nocy gdzieś na granicy... Nie dostrzegł jednak nic, co jednoznacznie, bez żadnej wątpliwości dałoby się przypisać jakiejś istocie – choć pewności, oczywiście, nie mógł mieć żadnej.
Reszta jego warty minęła spokojnie. Rzuciwszy ostatni raz spojrzenie w upiorną czeluść – poszedł obudzić Erin.
* * *
Wyrwana ze snu rudowłosa łowczyni miała ochotę się zabić. Ból mięśni, który odczuwała w każdym możliwym fragmencie swojego biednego ciała, zostanie przez nią zapamiętany już do końca życia. Tak właściwie, to jeszcze nigdy nie była aż tak wykończona. A teraz jeszcze – o zgrozo! – zgodziła się na odbębnienie tej głupiej warty. Jakże było to głupie z jej strony... ale cóż, ktoś musiał. A Sofíi budzić nie miała serca, szczególnie że i tak już wystarczająco uprzykrzyła jej życie.
Uzbrojona w wyrzutnię rac i maczetę śpiącego już kompana, zajęła pozycję tuż przed namiotem i... próbowała nie usnąć. Potworny ból głowy połączony z ogólnym osłabieniem prędko dał jej do zrozumienia, że to będzie istny cud, jeśli wytrwa do rana...
Popatrzyła na zegarek. Wpół do czwartej. Jeśli dobrze pamiętała, słońce powinno wstawać o godzinie szóstej, ale biorąc korektę na gęste pokłady mgły i ten cholerny deszcz, jasno zrobi się najpewniej dopiero koło ósmej.
Kurwa...
Chcąc nie chcąc, zawinęła się mocniej w pelerynę i wypatrując potencjalnego zagrożenia, bezradnie walczyła z zamykającymi się powiekami.
Aż do momentu, gdy ujrzała światło w oddali.
Widząc to, w mgnieniu oka doszła do siebie. Jej serce zaczęło tak mocno walić ze stresu, iż była pewna, że wszystko w promieniu najbliższych kilku metrów – nawet mimo zgiełku ulewnej zawieruchy – było w stanie to usłyszeć.
Umierała ze strachu.
Gdzieś w głębokiej oddali coś lśniło się na niebiesko. Tak samo, jak ten popierdolony ołtarz – to był ten sam, cholerny odcień błękitu! Tylko że teraz w formie kilku mętnych ogników – być może trzech, jarzących się w bezruchu niczym upadłe gwiazdy. Raz świeciły mocniej, raz słabiej, a czasami znikały w ogóle, by za parę chwil ukazać się znowu.
Erin patrzyła na te tajemnicze światła, przygotowana na najgorsze. To, co przychodziło do jej wyobraźni, przerażało ją najbardziej.
Tego było za wiele.
W pewnym momencie wszystkie światła zgasły. I nie pojawiły się już w ogóle.
Co to było? – zastanawiała się Erin, bacznie wpatrując się w puszczę. – ...Czy to znowu jakieś chore ołtarze?
A może istoty, które świeciły w ten sposób...? Podobnie zresztą, jak te czerwie, których obrzydliwe wnętrzności również emanowały podobnym, choć o wiele słabszym poblaskiem.
Nie mogły to być jednak żadne stworzenia, jako że się nie poruszały... chyba. Erin nie była tego pewna – początkowo wydawało jej się, że ogniki nie zmieniły swojej pozycji, ale teraz... nie pamiętała już. Nie wiedziała. To wszystko było jakieś pokręcone, chaotyczne... niespójne.
Mając nadzieję, że nic takiego już więcej się nie wydarzy, oczekiwała w milczeniu.
Gdy tak w milczeniu pilnowała nocujących przyjaciół, od czasu do czasu zdawało jej się, że słyszy jakieś przytłumione, nieludzkie sapanie z krzaków nieopodal. Raz z prawej strony, raz z lewej... a raz dochodziło jakby z oceanu, mimo że przecież niczego na plaży nie było. Miała nadzieję, że to tylko zwierzęta – dzicy mieszkańcy lasu, jak małpki, papużki czy jaszczurki... a przynajmniej robiła wszystko, by w to uwierzyć, choć z jakiegoś powodu już od dawna nie zauważyła w tym lesie choćby cienia zwierzęcia.
Gdy straszliwe stukanie dobiegło znad jej głowy, zamarła. Cała roztrzęsiona, gwałtownie odwróciła swój wzrok, by zobaczyć... nic. Nie było tu absolutnie nic. Ani w powietrzu, ani obok, ani w wodzie.
Będąc blisko paniki, nie mogła się już powstrzymać i zdecydowała, że odpali latarkę. Nerwowo rozejrzała się wokoło, obejmując jaskrawym snopem światła całą okolicę wzdłuż i wszerz, w poszukiwaniu potencjalnych intruzów, jakąkolwiek formę aktualnie przybierali. Nie zobaczyła jednak niczego nazbyt niepokojącego – ot, pogrążony w deszczu las, który nie zdradzał żadnych, choćby najmniejszych oznak życia.
To w takim razie, co tak drapało? – zapytała sama siebie, przełykając gorzką ślinę.
Próbując uspokoić swoje pulsujące tętno, spojrzała w stronę oceanu. Na ryczące wniebogłosy, spienione bałwany, które nieustannie rozbijały się o wybrzeże.
I skryty pośród mgły zarys kutra, który w spokoju toczył się przez grenlandzką zatokę.
Omal nie wywróciła się o wystający z ziemi korzeń, w istnym szoku obserwując chaotycznie wirującą mgłę tuż nad taflą wody. Wszelkie podobieństwo do tajemniczego statku znikło niemal tak szybko, jak się pojawiło.
Nie było tam zupełnie nic. Żadnego kutra.
Erin... co ci odpierdala? – skarciła się w myślach, marszcząc gniewnie brwi.
– Ja umieram. Jutro już mnie nie będzie. – usłyszała nagle zza pleców. Jakby ktoś stał zaraz za nią.
Poczuła na karku ciepły oddech.
Błyskawicznie się odwróciła.
Nic.
Stała tak w bezruchu, nie wiedząc nawet, dokąd uciec. Wreszcie zgasiła latarkę, kładąc się z powrotem w przyczajone legowisko i ignorując wszelkie dopływające do jej uszu, niespotykane wcześniej dziwaczne odgłosy z oddali. Odwróciła też wzrok, nie chcąc widzieć tych szkaradnych formacji bezkształtnych, cienistych figur, które zdawały się powoli wić wokół niej niczym obślizgłe węże. Ostatecznie zamknęła oczy, odcinając się od tego wszystkiego.
A gdy zaczęło świtać, wszystko się uspokoiło.
* * *
Ten poranek był jeszcze gorszy niż poprzedni. Jedynym pocieszeniem był fakt, że udało im się przetrwać tę noc w jednym kawałku.
Decyzja o pozostaniu w tym miejscu i oczekiwanie na odpływ jak na błogosławieństwo była tak naturalna i oczywista, jak sam fakt, że istnieli. Nie trzeba było żadnych słów, by to ogłosić. Dlatego – łapczywie konsumując mdłe płatki lub suchary w ramach szybkiego śniadania, siedzieli tuż na skraju plaży, obserwując ocean.
Gdyby ta cholerna mgła mogła się choć na chwilę rozsunąć... Gdyby chociaż zobaczyli rąbek przeciwległego wybrzeża, nadzieja ociepliłaby ich zmarznięte po chłodnej nocy serca. Niestety, im dłużej wpatrywali się w linie, na które teoretycznie powinien znajdować się horyzont – tym bardziej słoneczne stepy Brazylii zdawały się jedynie cieniem z przeszłości – niewyraźnym wspomnieniem, które rozjeżdżało się niczym sen. Czy w ogóle kiedykolwiek tam byli...? Czy wszystko, co do tej pory miało miejsce – w ogóle się wydarzyło?
Od jak dawna błądzili już po tej wyspie?
Ledwo żywa, poturbowana po wczorajszym upadku Sofía spojrzała na swój pokiereszowany ekwipunek. Na rozdarte ubrania – własne i reszty, i na doskwierające braki w jedzeniu. Ba, nawet Erin nie miała już swojego plecaka... w którym momencie go straciła? To wyglądało tak, jakby spędzili na tej wyspie już dobre kilka tygodni... Ale przecież to niemożliwe... Chyba.
Trzeba przerwać to bezsensowne milczenie – pomyślała, czując, że powoli zaczyna tracić zmysły od tej szaleńczej niepewności.
– Pamiętacie, jak tu wjechaliśmy? – zapytała. Było to pierwsze zdanie, które zostało tego dnia wypowiedziane.
– No. A co?
– Myślę, że powinniśmy podsumować wszystko to, co do tej pory się stało – oznajmiła, przecierając oczy. – By to przeanalizować, zrozumieć... i tak dalej.
– A niby w jakim celu, hę? – syknęła nagle rozdrażniona Erin. – To nieistotne. I tak się stąd zwijamy. Nie chcę mieć z tą wyspą absolutnie NIC wspólnego.
– ...Bo czuję, że zaraz zwariujemy.
– Mów za siebie. – Przekręciła oczami. – Zresztą, patrząc na fakt, że tak ci odpierdalało do tej pory, to chyba niewiele ci brakuje.
Słucham...?
– Co ci się dzieje? – Sofía zmarszczyła brwi. – Nie potrafisz mi normalnie odpowiedzieć?
– A czy możesz przestać w końcu siać panikę? Bo zaczyna mnie to już wkurwiać! – Erin powstała gniewnie, wytykając ją palcem. – Od samego początku nic, tylko kurwa jakieś zjebane duchy, klątwy czy inne duperele! Mam już tego, kurwa, powyżej uszu! Jeszcze raz coś usłyszę o jakiejś nawiedzonej wyspie czy innych chujstwach, to po prostu nie wytrzymam! Rzygać mi się już chce od tych twoich dziecinnych gówno-teorii!
...Czemu ona tak nagle wybuchła? I co to ma znaczyć, do cholery...?!
– A co, twoim zdaniem, nas goniło?! Naprawdę nie widzisz, że z tą wyspą jest coś nie tak...?
– Chyba z twoją głową, a nie z wyspą! Nie wiem, co nas goniło i nie chce wiedzieć, ale w przeciwieństwie do ciebie nie dopowiadam sobie jakichś bzdurnych historyjek! Naprawdę sądziłaś, że nie będzie tu żadnych drapieżników? Że nic takiego się nie wydarzy?! Błagam... Co ci się stało, Sof? Kiedyś taka nie byłaś. Martwię się...!
...Nie mogę już tego słuchać.
Trzymajcie mnie albo... albo...
– Jeszcze słowo. Spróbuj. – Sofía wypowiedziała to z tak zawziętą nienawiścią, że aż odczuła silny, charakterystyczny ucisk gdzieś pod swoimi płucami. – Spróbuj!
– A, jeb się...! – Erin gwałtownie powstała i machnąwszy na nią ręką, tak po prostu, jakby nigdy nic, bez niczego weszła prosto w dżunglę.
I zniknęła.
I bardzo dobrze.
– Nosz, co za jebana zdzira...! – Sofía miała ochotę rzucić w jej stronę kamieniem, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. To nie miało sensu. Niech idzie i nie wraca.
– Bo, ten... – odezwał się nagle Traper z ustami pełnymi dziecięcych płatków śniadaniowych. – Erin se zgubiła.
– Co?
– No, w sensie, że tabletki. Te, co brała, takie no, białe – zauważył, chrupiąc sobie w najlepsze. – Khm, chyba wiesz. No i ten, zostały w jej tornistrze, na tej drugiej polanie. W sensie tej za tą jakby starą ruderą.
– No to ma, kurwa, problem, ja tam wracać nie będę. Trzeba było pamiętać.
– No. Chcesz trochę? – Skierował w jej stronę niezbyt apetycznie wyglądającą łyżkę pełną płatków. Mimo wątłego śniadania nigdy nie włożyłaby tego do ust. Jak on w ogóle w takiej sytuacji mógł sobie tak beztrosko jeść?!
– Nie, nie chcę. Chce się stąd wydostać. Ech... Nie wiem, co nam się wczoraj stało. Jeszcze nigdy w życiu się aż tak nie bałam... Postąpiliśmy strasznie głupio i bezmyślnie z tym pontonem.
– No.
– Jeszcze by nas morze wciągnęło.
– No. Znaczy się ocean, a nie morze – poprawił ją.
– No mówię, że tak! – zirytowała się. – A teraz nie wiem, co robić... Masz może zasięg w telefonie? Ach, zresztą, kogo ja pytam – westchnęła, po czym wyciągnęła swoją komórkę. Niestety, była cała zalana i już raczej na niewiele się przyda. A szkoda, może policja by im pomogła...? Albo ktokolwiek?
Czuła się taka bezradna. Jak żałosne dziecko.
W pewnym momencie zaczęła po prostu płakać.
* * *
Ja pierdolę!
Erin zaczęła histerycznie walić głową o drzewo. Aż do samej krwi – byle jak najmocniej poczuć ten soczysty, uśmierzający ból. I zagłuszyć to, co się w niej przebudziło. Nie chciała tego. Nigdy! Ale... to cały czas rosło. Powiększało się z każdą następną sekundą. Coraz bardziej i bardziej...! Nie!
Na wpół przytomna, nie zważając na cieknące po jej twarzy strużki świeżej krwi, zaczęła w szaleńczym ferworze pędzić przed siebie prosto w ponure głębiny tej absurdalnej mgły, która w swojej istocie nie miała żadnego logicznego sensu, jak nic innego, co się tu znajdowało. Pieprzyć to. Miała gdzieś, co tu żyje – kij z tym, byle jak najszybciej ją pożarło. Niech przyjdzie! I chociaż skróci te potworną mękę...!
Kurwaaa!
W pewnym momencie zaniemogła. Upadła prosto w krzaki – cała we krwi i błocie – po prostu płacząc i wijąc się w błocie niczym stara, prowadzona na rzeź świnia. Czuła, jak pulsująca, pełna myśli głowa zaraz jej eksploduje, opryskując wszystko wokół mięsistą breją.
Zaczęła targać się za włosy.
To było coraz silniejsze!
Ryczała jak mała smarkula. Nawet nie wiedzieć kiedy, niespodziewanie poczuła ten oszałamiający, głęboki ziąb, który natychmiast odebrał jej czucie w rękach... Ostry i przenikliwy niczym zabójczy podmuch z dalekiej północy. Mimo zamkniętych oczu dosłownie widziała, jak zmrożonymi nogami wkracza na pokład tego feralnego, rybackiego kurta. Nie chciała, ale... To było silniejsze. Złapało ją i nie chciało puścić. Ku wielkiemu rozczarowaniu matki... Oczywiście!
– Chcesz zobaczyć... jak to jest naprawdę...?!– wykrakała przez skostniałe wargi, powtarzając to jedno, pamiętliwe zdanie, od którego to wszystko się zaczęło. – JAK TO JEST NAPRAWDĘ?! – wykrzyczała.
Wtedy zapadło mokradło, w którym obecnie się tarzała, zaczęło powoli się osuwać. Wciągało ją. Momentalnie ugrzęzła, ciągnięta w dół jakąś brutalną siłą z najgłębszych czeluści ziemi. Zmrożona, gnijąca maź bez pardonu przedostawała się przez otwarte usta prosto do jej gardła, zapychając je całe. Powoli sunęła w dół, ocierając jej chropowatą krtań, aż wreszcie wypełniła całą wątrobę, kapiąc jakąś obrzydliwą cieczą. Jedyne, czego teraz pragnęła, to zwymiotować to obrzydlistwo. Walczyła, ale nie mogła nawet przełknąć śliny – jej gardło było ściśnięte i sparaliżowane przez grubą, śmierdzącą mackę, która niczym knebel odbierało jej władzę nad własnymi ustami.
Nie wiedzieć kiedy i w jaki sposób, powstała i zaczęła galopować przed siebie jak oszalała – byle jak najdalej stąd. Wciąż czuła w gardle tą zimną, potworną masę, która osuwała się coraz niżej, i niżej – i której już nie dało się pozbyć.
Aż nagle z impetem walnęła w coś stalowego.
Upadła na ziemie tak mocno, że aż straciła poczucie jakiejkolwiek rzeczywistości. Gdy tylko w jej mózgu przestało się już tak okropnie kręcić, zawyła z bólu. Dotarł do niej iście szatański ból ze zmasakrowanego, obdartego z tkanki mięsnej fragmentu skroni. Krzyczała we wniebogłosy, próbując drżącymi i poharatanymi dłońmi zahamować intensywne krwawienie. Ale nic to nie dawało.
Wówczas ujrzała przed sobą wielki, stalowy znak – jakby baner, którego treści wskutek daleko idącego oszołomienia nawet nie potrafiła pojąć.
Kołysząc się – prawie jak na pokładzie kutra – powstała, nie wiedząc, co właściwie robi, ani nawet gdzie aktualnie jest. Ciepła posoka bez umiaru ściekała po jej twarzy, przez co zmuszona została przetrzeć sobie bezustannie zalewane oko, co i tak nic nie dawało. Wszystko kręciło się jak na karuzeli – tajemniczy szyld zniknął gdzieś pomiędzy drzewami, jakby celowo przed nią uciekając. Okrutny ból odbierał jej wszelkie czucie w mięśniach, aż wreszcie stał się dla niej całym wszechświatem.
I wtedy coś ją złapało – coś twardego, wystającego z głębin niczym stary maszt zatopionego okrętu. W iście desperackim zrywie tej ostatecznej walki o przeżycie usiłowała się wyrwać... Ale na próżno. Potężny, żelazny szpon trzymał ją zbyt mocno, jakby rozkoszując się każdym jej spazmem. Im mocniej się wierciła, tym twardy koniec coraz bardziej wkręcał się w jej ciało, aż nagle z niewiarygodną wręcz krzepą zerwał jej koszulę. Tak samo, jak wtedy, na kutrze. Czarne macki ulepione jakby z mułu wynurzyły się z otchłani i zaczęły ją obwijać i znowu wślizgnęły się prosto w jej rozwarte gardło – najgłębiej, jak tylko się dało.
* * *
Gdzieś z głębi lasu dobiegł przeraźliwy krzyk. To Erin.
Pewno dopięła swego.
Traper momentalnie zgarnął całe dostępne uzbrojenie i nie czekając na reakcję Sofíi, rzucił się prosto do lasu. Biegł ile sił w nogach, kierując się za histerycznym stękaniem towarzyszki. Był gotowy na najgorsze.
I wreszcie ją zobaczył. Az nie dowierzał.
Tuż obok przekrzywionego, starego znaku z napisem „Wioska rybaków. VI Strefa Wykonawcza Blue Island, SWTC" znajdowała się Erin. Była cała we krwi i błotnistym szlamie, miotając się bezsilnie na samym środku zarośniętego gruzowiska, zaczepiona wierzchnim odzieniem o jakiś żelazny pręt. Nim w ogóle zdążył do niej podejść, zdziczała Erin wyszarpała się z pułapki i w istnym popłochu – z rozerwaną koszulą – wbiegła prosto w zawaloną ściankę. I tam już została, dygocząc szaleńczo, jakby coś ją opętało.
Gdy się do niej zbliżył, prawie że go zaatakowała, krzycząc w amoku słowa, których znaczenia nawet nie potrafił zrozumieć. Brzmiało to jak jakieś obłędne zawodzenie o pomoc – jakby przed chwilą doświadczyła jakiegoś niesamowicie skrajnego szoku, czy traumy życiowej.
– Erin – przemówił. Patrząc na jej krytyczny stan, trzeba jak najszybciej ją stąd zabrać i opatrzyć, albo... i tak narobiła już zbyt dużo hałasu... Nie wiadomo, co tu może zaraz przypełznąć. – Erin. Ej.
Reakcji nie było żadnej. Dopiero gdy zza jego pleców ni stąd, ni zowąd wyszła Sofía, Erin nie wiedzieć czemu, nagle doszła do siebie. Spojrzała na nią apatycznie, aż nagle cała wykrzywiła się z bólu, łapiąc się za wciąż cieknącą ranę.
– Hej, spokojnie, wszystko już dobrze – powiedziała tak, jakby ich poranna kłótnia nigdy nie istniała. – Pokaż mi to. Zaraz się tym zajmiemy.
Rozcięcie wyglądało naprawdę poważnie – ewidentnie wymagało szycia, toteż oby Sofía wiedziała, co robi. Cóż, przynajmniej w obozie była apteczna, a to już coś.
– Gdzie ja jestem...? – wyjąkała, jakby właśnie się obudziła. Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, co się jej przytrafiło.
– Jestem tu. A teraz pójdziemy z powrotem do obozu i się tobą zajmiemy. Dobrze?
– ...Dobrze.
Nim zdążyli unieść ranną towarzyszkę, martwe kłęby prastarych krzaków z naprzeciwka zaczęły się rozchylać. Stanęli jak wryci, próbując dobyć broni.
Ale było już za późno.
Sofía usłyszała z głębi swoje imię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top