Rozdział 1

Statek zaraz się rozpadnie.

Potężne, sztormowe fale z bezlitosną wręcz siłą uderzały o stalową burtę jednostki. Wobec nieustępliwej potęgi morskiego żywiołu nawet tak olbrzymi parowiec był niemal całkowicie bezwładny – ponad czterdzieści tysięcy ton żelastwa kołysało się po rozszalałej tafli Atlantyku niczym niewielka papierowa łódeczka, puszczona spływem przez zabłąkaną sierotę jednym z tych londyńskich kanałów. Co gorsza, niepokojące zgrzyty z każdą sekundą przybierały na sile. Jeszcze trochę, a nity wystrzelą ze swojego miejsca, by ostatecznie posłać całą jednostkę na spotkanie z Posejdonem.

Heh, tak źle jeszcze nie było – pomyślał z zadumą kapitan Hughes, przyglądając się ze stosunkowo bezpiecznej kajuty na mostku całemu temu nieoczekiwanemu widowisku. – Musiało już przebić jedenasty wiatr. Tak nagłej anomalii pogodowej jeszcze nie widziałem! A przecież jak odpływaliśmy z Blue Island, niebo było takie niebieściutkie... i nic nie wskazywało na coś takiego. A teraz, cóż... Pływam już od dobrych kilkudziesięciu lat i przemierzyłem wszystkie oceany tego świata wzdłuż i wrzesz, ale zaklinam się na Boga, że pierwszy raz widzę coś takiego!

Czyżby doktor Steinberg rzucił na nas jakiś urok?

Niestety, Hughes był w pełni świadom faktu, że jeśli pogoda pogorszy się jeszcze bardziej – a patrząc na tę anomalię, tak z pewnością się stanie – to statek nigdy nie dopłynie ani do Panamy, ani do żadnego innego portu po drodze. Niestety, ale z oceanem nie ma żartów – nawet jeśli ma największy i najszybszy transatlantyk na świecie.

A to oznacza, że trzeba podjąć pewną decyzję... Bardzo prostą w swej naturze, ale jednocześnie skomplikowaną.

Na samą myśl o powrocie na tę wyspę, kapitan Hughes poczuł nieprzyjemny skręt gdzieś w okolicach żołądka – zupełnie tak, jakby właśnie zobaczył gnijącą padlinę porzuconą gdzieś w podmokłym rowie. I nie chodzi tu wcale o butne towarzystwo, lecz o to, co zobaczył pewnego dnia... Wiedział, że coś z tą wyspą jest mocno nie w porządku, ale to... cóż. Po prostu nie chciał mieć z tamtym miejscem nic wspólnego. Absolutnie nic.

Niestety, jego zdanie akurat nikogo nie będzie obchodziło. Ostatecznie liczyło się tylko bezpieczeństwo pana Scotta i renoma jego spółki, czyż nie?

– Będziemy zawracać – oznajmił po krótkim czasie zadumy, odwracając się w stronę znajdującego się tuż obok sternika. Marynarz z widocznym grymasem wysiłku zaciskał swoje mocarne ramiona na sterze, próbując walczyć z niezmierzoną potęgą oceanu.

– Jaki kurs, sir? – odrzekł przez zęby, nie odwracając wzroku sprzed siebie.

Hughes nabrał powietrza do płuc, po czym podjąwszy w duchu ostateczną decyzję, z niesmakiem wydał rozkaz.

– Ster prawo na burt, nowy kurs: 75 północny-wschód! Wracamy na Blue Island – polecił, a następnie zbliżył się do panelu radiowego i powoli uniósł słuchawkę, dostrajając w międzyczasie częstotliwość. Gdy wszystko było już gotowe, zaczął nadawać:

– Halo, halo? Tutaj kapitan Mayer J. Hughes z pokładu AMS Pacific do Stacji Łączności New Landshire, Blue Island, odbiór! – zakomunikował. – Czy nas słyszycie? Powtarzam, tu kapitan Mayer J. Hughes z AMS Pacific do Stacji Łączności New Landshire! Odbiór!

Oczekując odpowiedzi, stary wilk morski spojrzał przed siebie – jak dziób powoli zmieniającego kurs parowca niczym taran rozbijał olbrzymie, spienione fale, które następnie pogrążały w pianie całą frontalną sekcję statku. Zupełnie tak, jakby miały go zaraz zatopić.

– Halo, halo! Stacja Łączności New Landshire, czy mnie słyszycie? – powtórzył, nie doczekawszy się odpowiedzi.

A cóż to? Czyżby łączność zaczęła szwankować? W sumie to niewykluczone, że tak intensywna nawałnica mogła wręcz strącić ten cały wielgachny maszt ze szczytu Blue Island – pomyślał z zadumą, oczami wyobraźni widząc apokaliptyczne wręcz sceny, jak potężne fale najpierw podmywają zabudowania portowe, by zaraz potem mocarne porywy wiatru mogły zaorać wszystko to, co pozostało.

Choć to, oczywiście, była tylko jego wyobraźnia. Nie mniej, wciąż nadawał w nadziei, że ktoś odbierze jego transmisję.

– Sztorm przybiera na sile! Nie zdołamy się przedrzeć. Statek może tego nie wytrzymać! Podjęliśmy decyzje, że zawrócimy. Będziemy na miejscu tak gdzieś... do dwóch, trzech godzin. Oczekujcie nas w porcie!

Nagle, okrutna turbulencja wywołana uderzeniem kolosalnej fali niemalże roztrzaskała cały statek. Wszystko zaczęło się trząść. Kapitan Hughes niemal rozbił sobie łeb o podłogę, cudem tylko łapiąc się poręczy. Oświetlenie zaczęło złowrogo skwierczeć i migać, pogrążając statek na parę chwil w mrocznej otchłani – zupełnie tak, jakby woda dostała się do generatorów. Jeszcze trochę i zapewne tak się wydarzy.

Gdy tylko się uspokoiło, kapitan znów stanął przy radiostacji i przyłożył słuchawkę do ucha. Jednak tym razem sygnał, który dobiegał ze słuchawki, zupełnie zmienił swój charakter. Z jednostajnego, statycznego szumu przeszedł w bardziej chaotyczny i niestabilny. Czyżby ktoś nadawał? A może to kolejne zakłócenia, wywołane spięciem?

– Halo, halo?!

Kolejny grzmot w pobliżu statku. Jedna z lamp tuż nad Hughesem strzeliła, zasypując jego barki gradem złocistych iskier. I znów – błyskawica, tuż obok.

Szum ze słuchawki – ku zdziwieniu kapitana – wydawał się coraz bardziej nienaturalny i zdeformowany. Teraz przypominał coś jakby zniekształcony warkot wygłodniałej pantery bądź też przytępione wiertło dłubiące przy pokładach węgla. A może powolne zawodzenie zarzynanej przez rzeźnika trzody. Albo też... czyiś krzyk?

To nie mogło być dzieło przypadku! Nerwowo kręcąc gałkami radiostacji, kapitan próbował zrozumieć to, co słyszy.

– Halo, halo? Nie słyszymy was! Odbiór!

Kolejne uderzenie srogiej fali. Światło nagle zgasło, by po chwili znów rozświetlić cały parowiec.

Tajemniczy dźwięk coraz bardziej przypominał ryk jakiegoś nieznanego nauce, olbrzymiego zwierzęcia – a może właśnie zawodzenie czyjegoś zdartego do krwi gardła, układającego się... powoli w jakieś wyrażenia?

I wtedy właśnie uświadomił sobie, że tak naprawdę słyszy. To słowa, a nie szumy. Coś jakby... mantry? Albo modlitwy?

...S-s-sicut s-s-supra!... – powiedziały suche głosy ze słuchawki.

– Halo, co?! Proszę powtórzyć, przekaz jest nieczytelny! Odbiór!

Nadawca – tudzież nadawcy – jednak nie przerywali swojego psychodelicznego, ledwo zrozumiałego lamentu.

...ita inf-fra. Sicut extra... ita... intra.

I wtedy wszystkie głosy zamarły. Potężny piorun uderzył centralnie w żuraw znajdujący się na fordeku, niemal rozrywając go na drobne strzępy. Radiostacja w tym samym czasie eksplodowała, a pękająca membrana słuchawki omal nie rozsadziła bębenków Hughesa. I wtedy, sekundę później, kolejna ściana spienionej wody gruchnęła w burtę statku, zwalając kapitana z nóg.

Szum. Nieustępliwy. Jakby po strzale haubicy zaraz obok. Widząc jak przez zamgloną szybę, kapitan drżącą ręką przesunął po zakrwawionej podłodze. Wówczas dopiero uświadomił sobie, że leży powalony na ziemi, na drugim końcu kajuty.

I wtedy – gdy odzyskał pełnię świadomości – odczuł cały ten paraliżujący ból, który nagle uderzył w niego z siłą rozpędzonego tarana.

– Ja pierdolę! – wrzasnął w katuszach, nie panując nad swoim roztrzęsionym głosem. Z całej siły przycisnął pulsujące z bólu ucho, z którego sączyła się krew. Jedyne, co w nim słyszał, to rozciągnięte, głuche echo tych przyprawiających o zimne dreszcze modlitw – dokładnie tak, jakby wryły mu się w mózg już na stałe.

Pierdolony sztorm! Pierdolona, przeklęta wyspa!

Nagle wszystkie światła po raz kolejny zgasły, a niektóre wręcz eksplodowały jakby pod wpływem sowitego przepięcia. Na pokładzie zapanowała absolutna, głęboka ciemność – rozświetlana jedynie nieregularnymi błyskami zza drżących okien. Wszystko się trzęsło, skrzeczało i kołysało, jakby cały statek miał zaraz rozsypać w drobny mak.

Musiało w nas jebnąć! Woda pewno przedarła się do maszynowni!

– Sternik, wyrównać z wiatrem, teraz! – rozkazał przez zaciśnięte z bólu zęby, próbując złapać równowagę i powstać. Ku jego przerażeniu jednak nikt mu nie odpowiedział. – Halo, sternik?!

Gdy tylko kolejny piorun rozświetlił na ułamek sekundy wnętrze pomieszczenia, Hughes zauważył, że jest tu zupełnie sam. Ster kręcił się swobodnie, bez niczyjego nadzoru, zdany w zupełności na łaskę targającego statkiem żywiołu.

– Sternik?!

Pełen determinacji Hughes już miał rzucić się na pokrętło, by opanować tę koszmarną sytuację, gdy nagle uświadomił sobie, że na zewnątrz jakby coś się... iskrzyło?

Aż przystanął, sparaliżowany głuchym strachem. Spoglądał jak głupi przez okno, widząc subtelną, niebieskawą łunę dziwacznego, nieregularnego światła o nieznanym źródle, które zdawało się zmieniać i iskrzyć coraz bardziej, niczym zdeformowana imitacja zorzy polarnej, albo jakiegoś innego, przyprawiającego o czysty obłęd zjawiska.

Co to jest?!

Nie dowierzając, Hughes przetarł swoje oczy z nadzieją, że to, co widzi, jest tylko jakąś ułudą. I faktycznie – gdy tylko otworzył ponownie oczy, wszystko jakby zniknęło, pogrążając cały statek w niezmierzonej i bezdennej ciemności.

Nie zwlekając dłużej, kapitan natychmiast złapał za ster, gdy nagle spostrzegł, że... coś jest nie tak.

Ktoś stał tuż za nim.

Z przerażeniem odczuł zimne tchnienie nieprzepartej zgrozy, która omal nie doprowadziła go do postradania zmysłów.

Wyczuł obecność. Bardzo intensywną, zupełnie jakby jakiś tajemniczy byt z najgłębszych czeluści koszmaru przystanął, wbijając w niego swoje puste oczodoły. Stał dosłownie za jego plecami.

– ...Sternik?

Puścił ster, czując, jak jego zesztywniałe ręce zaczynają drżeć z przerażenia.

Dokładnie pamiętał to straszliwe doznanie, jeszcze sprzed wypłynięcia z portu. Tę plugawą mieszaninę nieskończonej nienawiści i jakby chciwości, chorego i maniakalnego pożądania wykraczającego poza ludzkie zrozumienie. To przenikało każdy pieprzony skrawek tamtej wyspy. I przyszło za nim aż tu.

Zebrawszy w sobie resztki odwagi, oblany zimnym potem powoli przystanął z nogi na nogę. Następnie, omal nie umierając z przerażenia, spróbował się odwrócić.

Jedyne, co jednak zobaczył, to ciemność. Głęboka i przenikliwa – obserwująca, niemalże osobowa. Wypełniająca wszystko. Taka, której już nic nigdy nie zdoła rozświetlić.

W końcu parowiec zniknął, a Hughes zrozumiał, że od tej ciemności nie ma żadnej ucieczki.

* * *

To znowu ona.

Te jej oczy. Szkliste i głębokie, równie tajemnicze co i piękne – jak para błyszczących szmaragdów skryta pośród warstwy mięciutkich futer i srebrzystych breloczków, dzwoniących w rym powiewów śnieżnego wichru.

I te długie, wyraziste rzęsy, na których zatrzymywały się zbłąkane płatki białego puchu.

Ich spojrzenia znów się skrzyżowały – a ona odwróciła swój hipnotyczny wzrok. Po raz kolejny znikła gdzieś pośród surowej, syberyjskiej zamieci. Jedynym śladem po niej został niknący gdzieś w oddali szelest drogocennych łańcuszków.

Dlaczego zawsze odchodzisz? Dokąd idziesz?

...I czemu nigdy nie mogę cię odnaleźć?

* * *

Kolejny poryw północnego wiatru zapiszczał tak głośno, że omal nie wytrącił całego okna z plastikowej ościeżnicy. Jeszcze trochę, a wyrwie z ziemi całą chatę.

Przebudzony przez ten hałaśliwy dźwięk, rozespany wciąż Robert przewrócił się jedynie z boku na bok, zupełnie tak, jakby miało mu to coś dać. Niestety, kolejny podmuch – tym razem o wiele mocniejszy – uświadomił mu, że dalsze próby zaśnięcia stanowią jedynie bezczelną próbę oszukania samego siebie. Najwidoczniej jego obolałe ciało nie zasługiwało na to, by zregenerować się po wczorajszej tułaczce przez niezmierzone ostępy pobliskiej tajgi.

Myśl ta sprawiła, że obrócił się teraz na plecy w nadziei, że w ten sposób szybciej dojdzie do siebie. Na ten powoli rozpoczynający się dzień powitał go jak zwykle Jerzy Kukuczka – śmiejąc się do niego prosto z sufitu. Plakat legendarnego himalaisty jak zwykle dyndał sobie zawieszony na trzech tasiemkach, jako że ta czwarta – jakby za sprawą jakiegoś czarciego uroku – nieustannie się odrywała, mimo codziennych prób jej nadklejania. Aż trudno opisać, jak straszliwie było to irytujące.

– Khm – burknął sam do siebie, po czym postanowił wreszcie zakończyć to nudne leniuchowanie i podnieść się z ciepłego łóżka.

Niby miały nadejść roztopy, a tymczasem od kilku tygodni pogoda coraz bardziej się pogarsza – pomyślał, zerkając na śnieżną zawieruchę za oszronionym oknem i w zadumie gładząc się po nierozczesanej brodzie. – Ach, te anomalie pogodowe.

Tuż obok sporego składziku magicznych wisiorków, szamańskich amuletów i innych nietypowych szpargałów – które to nagromadził podczas swoich niezapomnianych wędrówek po całym globie – znajdował się średniej wielkości, żeliwny piecyk. Przez całą ostatnią noc rozprowadzał ciepło po tej niewielkiej izdebce, lecz teraz już powoli zaczynał dogasać. Widok ten uzmysłowił Robertowi, że tego dnia – tak, w tę okrutną zawieruchę, z obolałymi nogami – będzie musiał naznosić trochę drewna na opał... Szczególnie jeśli w jego planach było przetrwanie tych nadchodzących mrozów. Ale co go nie zabije, to go wzmocni, czyż nie?

Kończąc jeść śniadanie, przez przypadek zerknął na kalendarz.

O, cholera. Dzisiaj jest pierwszy dzień miesiąca... – powiedział do siebie w duchu. – A to oznacza, że za parę dni kończy się moja tura... Trzeba będzie dać znać tym, no... odgórnym typom. Kurwa...

Westchnął głęboko, biorąc gorzki łyk herbaty. Wiedział, że prędzej czy później ten feralny dzień musi nadejść – że w końcu będzie zmuszony po raz kolejny pożegnać się z Syberią i wrócić do tej całej prozy „życia codziennego". Do świata, do którego w ogóle nie pasował i którego zupełnie nie rozumiał. Do tych niezdecydowanych, ograniczonych i komplikujących wszystko ludzi, których szczytem spełnienia było obejrzenie kolejnego odcinka netflixowej telenoweli, albo wyjście na ciuchy z psiapsiółkami do galerii. Ludzi, których najdalszy horyzont kończył się na wynajdywaniu beznadziejnych, donikąd nieprowadzących wniosków opartych na własnych frustracjach i potrzebie nieskrępowanej ekspresji światopoglądowej w powszedniej formie obsrania wszystkiego i wszystkich naokoło siarczystym gównem.

Ale to wszystko, na szczęście, do czasu.

Co będzie następne? Pamir? Alaska? Kambodża? A może Patagonia? Cóż, to się dopiero okaże w ciągu najbliższych kilku dni, może tygodni.

Zobaczymy, co zdradzą gwiazdy.

Byle jak najdalej od ludzi – albo raczej od cywilizacji. Z dzikimi plemionami, których języków nawet nie znał, dogadywał się o wiele lepiej niż chociażby z typowym dostawcą pizzy, czy też ekspedientką osiedlowej Żabki.

Ale na razie...

Z wyraźną niechęcią sięgnął do szuflady, by wyjąć tego małego, płaskiego bożka współczesnej popkultury o szklanym, dotykowym ekranie – chyba po raz pierwszy od całego miesiąca – i włożyć do niego baterię. Gdy tylko udało mu się odpalić telefon, podłączył go do zakurzonej radiostacji przy stole, która jako jedyna umożliwiała odbiór jakiegokolwiek sygnału na tym bezkresnym pustkowiu. Dotychczas służyła mu jedynie do odczytywania danych meteorologicznych – zgodnie zresztą z poleceniem „tych odgórnych" – ale niestety, posiadała także tę przykrą i zupełnie niepotrzebną funkcję, jaką było gniazdko USB.

Już po chwili – gdy tylko ikonka zasięgu osiągnęła maksimum, telefon rozpoczął swój niepohamowany rytuał odbioru wszystkich danych, jakie tylko napłynęły do niego od czasu ostatniego użycia. Powiadomienia rozpoczęły swój show, zabijając się wzajemnie o choćby odrobinę miejsca na górnym pasku – jak stado myszy lgnące do ostatniego kawałka sera w klatce. Każde jedno było jak najprawdziwsze smagnięcie biczem przez sadystycznego, rzymskiego legionistę po przekrwawionych plecach Roberta. Było niczym trąba jerychońska, obracająca w proch spokojne mury jego własnego azylu, bezpiecznej i szczęśliwej kolebki: jedynej, w której tak naprawdę czuł się sobą, z dala od tego globalnego i powszedniego syfu.

Ech, to podłączenie się do rzeczywistości. Nienawidził tej chwili tak bardzo, jak tylko mógł – i gdyby to było możliwe, pozbyłby się swojego telefonu już raz na zawsze. A przynajmniej, w miarę możliwości, zamieniłby na jakiegoś starego, poczciwego klawiszowca.

Oczywiście na sam początek pojawiło się jakieś dwadzieścia nieodebranych połączeń od babci, która – najwidoczniej wskutek głębokiej demencji, co niedziele próbowała zaprosić go na obiad. Szkoda, że nie pamiętała, że od kilku miesięcy znajdował się jakieś pięć tysięcy kilometrów od rodzinnego miasteczka.

Z kolei Adam – jego odwieczny sąsiad – zdążył mu przez ten czas wysłać całą masę iście psychodelicznych, „boomerskich" obrazków oraz zdjęć z jego niedzielnych połowów ryb w okolicznym jeziorku. Adam – choć lampka jego intelektu nigdy nie świeciła zbyt jasno – to przynajmniej był szczery i chyba jako jedyny wysłuchiwał wszystko, co Robert miał mu do powiedzenia. Pewno i tak nic z tego nie rozumiał, ale cóż, przynajmniej starał się nawiązać z nim jakiś kontakt.

Co ciekawe, wydzwaniał do niego jeszcze jeden numer – jakiś nieznany, o dziwnym numerze kierunkowym. Parę połączeń, jakieś trzy dni temu.

– Khm, dziwne – wymamrotał pod nosem. Któż mógłby coś od niego chcieć, poza babcią i Adamem?

Zresztą... co to za różnica?

Westchnął, po czym zaczął niezręcznie wstukiwać swoim palcem wskazującym numer do „tych odgórnych", by poinformować ich o zakończeniu swojej tury i by – zgodnie z kontraktem – przysłali po niego jakiś transport.

I wtedy, zupełnie nagle jego telefon bezczelnie się zaciął. A już po chwili zaczął wibrować, bezpardonowo obracając wniwecz cały dotychczasowy trud wpisywania numeru. Na wyświetlaczu pojawiło się przychodzące połączenie – i co ciekawe, to był ten sam nieznany numer, który wydzwaniał do niego już wcześniej.

Co jest? Któż to taki? Któż mógłby chcieć cokolwiek od takiego zapomnianego odludka jak ja...?

Bardzo podejrzane. Wręcz niespotykane – choć najwidoczniej ów natręt musiał zostać poinformowany, że Robert jest już w zasięgu. Pytanie tylko, któż to taki mógł być?

...Te oczy.

Te głębokie, szmaragdowe oczy...

I w tej chwili niezaspokojona ciekawość wzięła górę nad intuicyjnym eskapizmem. Szybkim ruchem palca odebrał połączenie, po czym przyłożył urządzenie do ucha.

– Halo? – odezwał się łagodnie, biorąc już ostatni łyk herbaty.

– Halo, halo? Dzień dobry! – przywitał się z nim entuzjastycznie jakiś kobiecy głos w języku angielskim, choć akcent wyraźnie wskazywał, że z pewnością nie był to ojczysty język tej osoby. – Czy mam przyjemność z panem... Eee... Robertem Puchałą?

– No – odrzekł.

– To bardzo mi miło, że wreszcie udało mi się do pana dodzwonić – oznajmiła z nieskrywaną satysfakcją, zupełnie jakby wcześniej porzuciła już wszelką nadzieję na taki obrót spraw. – Jestem Sofía Yañez, koordynator prywatnej grupy ekspedycyjnej New Horizons. Tak się składa, że niedawno miałam przyjemność usłyszeć o pańskich osiągnięciach survivalowych i kulturoznawczych. I jestem pełna podziwu!

Co? Skąd ona o tym wie...? Jak to możliwe, czyżby dokopała się do tego... cóż, żenującego wywiadu, którego niegdyś udzielił dla TVP? A może „ci odgórni" jej zdradzili?

I nigdy nie określiłby swoich kontaktów z pierwotnymi ludami mianem „kulturoznawstwa". Bardziej – poszukiwaniem pewnego głębszego sensu.

– No, eee, tak – mruknął na wpół załamanym głosem, nie potrafiąc przekuć swoich wątpliwości w jakieś konkretne pytanie. A takich miał dużo.

– No tak, tak – przedrzeźniała go, choć bardziej w żartobliwym tonie, aniżeli złośliwym. – Otóż mam dla pana pewną, cóż... propozycję, która z pewnością powinna pana zaciekawić. Tak się składa, że organizuję wyprawę odkrywczą w pewne dzikie, tropikalne rejony i... szukam eksperta. Kogoś, kto miałby czas i umiejętności, by mi w tym pomóc. Od razu mówię, że w grę wchodzą bardzo duże pieniądze.

– No tak. Ale jaką propozycję? – mruknął, po raz kolejny nie panując nad własnym językiem.

Jak widać, parę miesięcy długiego, nieustannego odosobnienia obniżyło jego umiejętności społeczne jeszcze bardziej, niż myślał – ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Jego życiowym celem nigdy nie były czcze pogaduszki.

Skądkolwiek ta tajemnicza Sofía miała jego numer, trzeba było przyznać, że idealnie wstrzeliła się w jego obecną sytuację życiową. Pomyśleć, że jeszcze chwilę temu rozmyślał, jakie miejsce obierze sobie na kolejny cel swoich niekończących się eskapad poza granice znanej mu cywilizacji.

Nie lubił jednak kupować kota w worku – tak naprawdę, to nie lubił załatwiać niczego, w co zaangażowani byli inni i czego nie organizował sam we własnym zakresie. Nie zawsze było to jednak w pełni możliwe – jak widać, nawet z niedostępnych, północnych rejonów krasnojarskiej tajgi potrzebował „tych odgórnych", by załatwili mu pług.

– Jak już mówiłam, odkrywczą – odpowiedziała mu rozmówczyni. – Nie owijając w bawełnę: chodzi o znalezienie czegoś na nieodkrytej jeszcze wyspie u wybrzeży Brazylii. Potrzebuję profesjonalisty, kogoś obytego w podróżach, kto akurat będzie miał trochę wolnego czasu. Oczywiście płacę dużo, bardzo dużo.

To jeszcze są jakieś nieodkryte wyspy w tamtym rejonie? Tam w ogóle są jakieś wyspy...?

Nie ukrywał, że pieniądze by mu się akurat przydały. Może dzięki temu uniknąłby tego katorżniczego obowiązku wykładania towarów w okolicznym supermarkecie tylko po to, by załatwić sobie środki na kolejny bilet w odległe rejony globu.

I może w końcu wróciłby do Jakucji. By ją odnaleźć.

– To ten, a ile płacisz?

– Udało mi się pozyskać fundusze międzynarodowe – oznajmiła z ewidentną dumą w głosie – więc jeśli tylko nasza wyprawa dojdzie do skutku, to będziemy liczyć wynagrodzenie w dziesiątkach tysięcy Euro!

Cóż to takiego? Czyżby ta kobieta natknęła się na trop jakiegoś zakopanego skarbu piratów? A może ślady zaginionej Atlantydy?

– Oczywiście liczę na pełną dyskrecję, jako że sprawa jest ściśle tajna – kontynuowała. – Dlatego nie mogę panu zdradzić żadnych szczegółów, no, chyba że podpiszę pan umowę o poufności. Mam nadzieję, że jest to zrozumiałe...

Umowy – no oczywiście, kolejna wspaniałość. Masa nikomu niepotrzebnej, tępej papierologii.

Choć to wszystko spadło na niego tak nagle i trzeba przyznać, że było kapkę podejrzane, to – koniec końców – faktycznie przydałyby mu się pieniądze. I, kto wie, może odkrycia, o których mówiła Sofía, będą warte zachodu? Jakież tajemnice mogą się znajdować na nieodkrytej wyspie?

Poza tym – tak jakoś przypadkiem wyszło, że jeszcze nigdy nie postawił nogi w Ameryce Łacińskiej. Bywał już na Półwyspie Indyjskim, szwendał się bez celu po pustyni Gobi, mieszkał cały rok pośród afrykańskiego plemienia Dogonów i zdobywał ośnieżone wierzchołki Gór Skalistych na starym, sprawdzonym sprzęcie z okresu Polski ludowej. Ale do słonecznych ostępów najbardziej kolorowego rejonu kuli ziemskiej jeszcze jakoś nigdy go nie zawiało – ot, taki jego los zapisany wśród gwieździstych niebios. A teraz nadarzyła się wręcz doskonała okazja – więc czemu by nie?

– To tak.

– Co tak? – zapytała, najwyraźniej zdezorientowana tak skąpą odpowiedzią po tak długim czasie milczenia.

– No, że wchodzę w to – odrzekł już pewniej, starając się na siłę zabarwić swój głos na podekscytowany. – W sensie, że zgadzam się, no i ten, wezmę w tym udział.

– O, to wyśmienicie! – rozradowała się Sofía, gdy tylko to usłyszała. – Bardzo mi miło! Wszelkie szczegóły organizacyjne przekażę panu już w wiadomości – i proszę się nie martwić kosztami podróży, wszystko będzie na mój koszt!

A więc można powiedzieć, że tak oto kości zostały rzucone. Po mroźnym Krasnojarsku następna będzie jakaś tropikalna, nieznana wyspa w okolicach Brazylii.

A co dalej – to się dopiero okaże.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top