Rozdział 7

Tuż nad ranem wszystkich pobudził nieznośny i monotonny świergot jakiegoś ptaka – być może papugi, która postanowiła do końca zniszczyć ich sen. Dręczyciel usiadł sobie chyba gdzieś na gzymsie albo zadaszeniu tej sypiącej się rudery. Hałas był iście nie do zniesienia – z łatwością mógłby doprowadzić do furii nawet najbardziej opanowanego mnicha.

– Kurwa... – Rozespana jak nigdy wcześniej Erin mozolnie wygramoliła się ze śpiwora, pragnąc dosłownie wyrwać sobie uszy. Po tak nieludzko morderczej nocy miała już wszystkiego całkowicie dość – czuła, jakby ktoś wmontował pod jej czaszkę kilkutonowe kowadło. Trudno zliczyć, ile razy musiała zostać brutalnie wyrwana ze snu – pamiętała tylko raz, gdy zadzwoniła do niej mama – choć dałaby sobie rękę uciąć, że cykl bezsennych zrywów na tym się nie zakończył. A teraz, jakby tego było mało, musiało tu przylecieć to diabelskie ptaszysko, by swoją katorżniczą kakofonią zdewastować jej samopoczucie do absolutnych granic możliwości. – Nosz po prostu... Zajebię skurwiela...

– Nie ty jedna... – Głos wynurzającej się z pościeli Sofíi również zdradzał daleko idące wymęczenie. – Prawie w ogóle nie spałam...

Po raz enty pożałowała, że nie spakowała swojej strzelby. Gdyby nie to, na śniadanie byłaby dziś jajecznica z ostro podsmażonymi udkami.

Jedynie Traper zdawał się ignorować ptasiego sadystę – choć jego przytępiała twarz raczej nie wskazywała na to, by miał energię na cokolwiek. W sumie nic dziwnego, nocowanie w tak podłych warunkach jest samo w sobie przeżyciem nad wyraz ekstremalnym i koniec końców wszystkim musiało dać w kość. I do tego jeszcze ten deszcz... Oczywiście, wciąż padał w najlepsze, a szare, mgielne opary przeszywały wilgocią wszystko, co tylko się dało. Nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie te tropikalne deszcze miałyby ustąpić.

W pewnym momencie Erin po prostu nie wytrzymała. Gwałtownie się zrywając, wybiegła w samej piżamie prosto w szalejącą wichurę. Następnie wyrwała z błota jakiś kamień i z dzikim wrzaskiem cisnęła prosto w upierdliwą papugę, która – wydając jedynie serię zbulwersowanych skrzeków – zatrzepotała skrzydłami i odleciała na sąsiednie drzewo, kontynuując swoje bezlitosne darcie dzioba.

– Ty skurwysynu! – Erin ryknęła w jego stronę niemalże z taką ekspresją, że omal nie potknęła się o wystający z ziemi korzeń.

Dalsza część porannej rutyny przebiegła w wyjątkowo ociężałej atmosferze. Dopiero poranna kawa pozwoliła nieco bardziej rozbudzić umysł – całe więc szczęście, że mini-kuchenka nie została w terenówce. W takim przypadku powrót do punktu wyjścia byłby bezdyskusyjnie oczywisty.

– Was też męczyły koszmary? – zapytała Sofía, biorąc kolejny łyk czarnej ambrozji.

– Szczerze, to nawet nie pamiętam. – Erin z nudów sięgnęła po telefon, ale o dziwo zasięg znów się gdzieś zapodział, mimo że przecież w nocy jeszcze był... a przecież dziewczyna nigdzie się stąd nie ruszała. – Ale masz rację, to była jakaś pojebana noc.

– Poza tym Robert, czy to ty buszowałeś tu w nocy?

– No, nie. Nie byłem w żadnym buszu. Niby po co?

– Miałam na myśli, czy CHODZIŁEŚ tutaj, gdzieś po tym domku?

– Aaa. To tak.

– Uff... – Latynoska odetchnęła z ulgą, po czym ostatecznie dopiła swoją kawę. – A... chodziłeś może po piętrze?

Robert spojrzał na nią z konsternacją.

– Ja? Nie no, co ty. Nikt tam nie był, bo pajęczyny nie są naruszone.

– Bo nie jestem pewna, ale słyszałam, że coś tam jakby stukało...

– Może to ten zasrany ptaszor? – Erin głupkowato bawiła się pokrowcem smartfonu, na wpół kładąc się na swoim posłaniu. – Albo jakaś inna małpa?

– Sama jesteś małpa. Nie wiem jak wy, ale ja bym to jeszcze sprawdziła... Kto wie, może znajdziemy na górze coś, co rzuci trochę światła na tę pokręconą sytuację?

Po tych słowach wyjęła z torby aparat fotograficzny, którego do tej pory jeszcze nie miała okazji użyć. Teraz była już zupełnie inną Sofíą – tą, która organizuje niezapomniane wyprawy – a nie tą, co boi się duchów po zmroku... Cóż, najwidoczniej zmęczenie jej nie służy.

Jak zresztą nikomu.

– Jak chcesz, ale ja zostaję – zakomunikowała Erin, demonstracyjnie unosząc swoją obolałą nogę z widocznymi na całej linii, sromotnymi siniakami. – Jak chcesz się zabić łażąc po dziurawej podłodze, to proszę bardzo, ale mi już wystarczy.

– No dobra, odpocznij sobie. A ty, Robert?

– Co ja? – Brodaty kompan właśnie pochłonięty był nasypywaniem do miski jakichś płatków śniadaniowych w kształcie samolocików, które następnie zalał wrzątkiem... Fuj.

– Ech, nic, nieważne – odparła, po czym sprawnie podwiązała buty i spojrzała w stronę tych stromych, betonowych schodów, które prowadziły na piętro. Dopiero teraz przypomniała sobie o tych wszystkich, obrzydliwych pajęczynach... Aż wzdrygnęła, widząc te czarne, kudłate kropki zawieszone pomiędzy rozciągniętymi po ścianach, grubymi nićmi... Jakby miały zaraz spaść.

Nie, nie ma mowy. Nie wejdzie tam.

No, chyba że...

– Robert, mogę mieć do ciebie prośbę? – zapytała, przybierając najbardziej uprzejmy ton, jaki tylko potrafiła.

– Hmm? – odmruknął, łapczywie chrupiąc płatki.

– Mógłbyś oczyścić mi przejście z tych pająków? Wiesz, mam arachnofobię...

– No, w sumie mogę – oznajmił od niechcenia, po czym odstawił śniadanie i wziął do ręki swoją bandycką maczetę.

W tym samym czasie Sofía postąpiła parę kroków w tył i odwróciła wzrok, nie chcąc oglądać szczegółów tej obrzydliwej sceny. Niestety, nawet pomimo tego zdołała usłyszeć te wstrząsające odgłosy targanych nici, które do tego stopnia rozbudziły jej wyobraźnię, że aż wybiegła na zewnątrz – byle jak najdalej od tego miejsca.

– No, i git – odezwał się w końcu Traper. Gdy go ujrzała, cała jego maczeta była całkowicie czarna... Podobnie zresztą jak jego włosy. Dziewczynę przeszył dreszcz odrazy – nie miała zamiaru zbliżyć się do niego choćby na kilka metrów, dopóki się dokładnie nie umyje.

Nie chcąc jednak tracić więcej czasu, ponownie objęła spojrzeniem stopnie – pajęczyny z sufitu i ścian poznikały, choć nie ulegało wątpliwości, że na samej górze będzie ich więcej. Ciekawość była jednak silniejsza – dlatego przełamując się, postąpiła pierwszy krok w górę.

Niemal całkowity mrok, który tu panował, właściwie niewiele różnił się od tego nocnego. Potężne, deszczowe chmurzyska, które kłębiły się nisko nad ziemią skutecznie ograniczały promienie porannego słońca, tworząc wewnątrz domostwa budzący grozę, specyficzny półmrok. Nie pomagały nawet olbrzymie pęknięcia i szpary na ledwo trzymającym się, zarośniętym sklepieniu, przez które sączyły się pojedyncze, lodowate krople deszczu. Całe więc szczęście, że Sofía miała ze sobą latarkę – choć nawet to nie pozwoliło przegnać owej specyficznej aury niepokoju, która po raz kolejny – tak samo, jak minionego wieczoru – spłynęła na nią w całej swojej okazałości.

Po skórze Latynoski przeszła fala dreszczu, gdy ta wpatrywała się wzdłuż obskurnego korytarza na piętrze. Nie zamierzała się jednak wycofać, dlatego czym prędzej ruszyła przed siebie, z należytą ostrożnością stawiając każdy następny krok. Żałowała tylko, że nie miała tak chudego i zgrabnego ciała jak Erin – być może wtedy cała ta eskapada nie groziłaby makabryczną śmiercią pod gruzami. Wniosek z tego był prosty: koniec z obżeraniem się – czas przejść na intensywną dietę...

Powoli poruszając się wzdłuż holu, wreszcie dotarła do rozwidlenia. Uchylone, przeżarte przez pleśń drzwi znajdowały się zarówno po prawej, jak i po lewej. Sam korytarz ucinał się niewiele dalej w postaci zarośniętego bluszczem rumowiska – sugerując, że dalsza część piętra została pogrzebana pod zrujnowanym stropem. Nie było sensu pchać się tam na siłę – co zresztą byłoby niemożliwe, toteż uwaga Sofíi skierowała się na pomieszczenie z prawej strony. Gdy z wolna odsunęła zbutwiały kawał drewna, jej oczom ukazał się niewielki pokoik, który...

Przystanęła z osłupienia, gdy tylko sobie to uświadomiła.

Był to pokój dziecięcy. Bez wątpienia należał do dziewięcioletniej dziewczynki – córki latarnika – której skamieniałe szczątki spoczywały teraz w obskurnej piwnicy, w prawie całkowitym podtopieniu. Sofíi pękało serce na samą myśl, że dziecku stała się taka okrutna krzywda – a teraz, oglądając pogorzelisko jej osobistych rzeczy, odczuwała to niemal bezpośrednio.

Przez rozerwany otwór okienny do środka wdzierały się grube konary z sąsiedniego drzewa, które – kręcąc się niczym macki obślizgłej poczwary – spowijały resztki domku dla lalek. Stara zabawka wraz z całą jej zawartością zakryta była pleśnią i pajęczyną – a na wpół gnijące gałęzie przeszywały ją na wylot. Podobnie działo się z roztłuczonym na ziemi globusem oraz ogromnym, pluszowym misiem, który w swojej przeraźliwej, zdeformowanej formie zamienił się w porzucone gniazdo jakichś tropikalnych insektów. Wszędzie wokół – także w tunelikach wyrytych w przegniłej wacie, walały się resztki martwego, porzuconego naskórka. Z kolei w samym rogu znajdowały się niszczejące pozostałości po dziecięcym łóżeczku z pokaźnym baldachimem – jak u księżniczki – lecz trudno było rozpoznać, czy prześwitująca powłoka nad nim była w istocie zakurzonym płótnem, czy też wyjątkowo obleśną pajęczyną. Niezależnie od tego, materiał delikatnie podrygiwał w rytm przecinającego się przez dziurawe ściany wichru, albo może wskutek poruszających się po nim pająków o odnóżach tak długich, że bez problemu mogłyby doskoczyć do stojącego w progu intruza.

Widząc to, Sofía odsunęła się od wejścia, nie chcąc dłużej zwracać na siebie uwagi. Dlatego też czym prędzej skierowała się w stronę przeciwległego pomieszczenia z nadzieją, że chociaż tam nie będzie tych okrutnych, włochatych bestii. Tym razem na wszelki wypadek nie wpatrywała się bez potrzeby w sufit – tym pokrętnym sposobem mogła poczuć się nieco pewniej, choć każde muśnięcie zwisających z góry korzeni przypominało jej o tych obrzydliwie długich odnóżach.

Drugie pomieszczenie okazało się o wiele bardziej przestronne. Mimo to, walające się tu i ówdzie resztki drewnianego umeblowania nie pozwoliły oderwać się od tego klaustrofobicznego uczucia, które niczym skryta w cieniu, czyhająca groza przeszywało właściwie całą strukturę budynku. Tego wyzbyć się już najwidoczniej nie dało.

Funkcja owego pokoju nie była jasna. W pierwszej kolejności Sofía pomyślała, że to czytelnia – wskazywały na to rzędy starych biblioteczek wykrzywionych lub przewróconych pod ciężarem rozmokniętych woluminów. Wbrew jednak tej spekulacji, zaraz naprzeciw zabitego okna, dało się dostrzec zakurzony stolik ze staroświecką, przerdzewiałą maszyną pisarką – co z kolei przywołało skojarzenia z pracownią drukarską, albo literacką. Dotychczas podobne maszyny do pisania Sofía widywała jedynie w muzeach – ta jednak lata swojej świetności miała już dawno za sobą i jej katastroficzny stan z pewnością nie pozwalał na umieszczenie w żadnej gablocie. Mimo to jej obecność stanowiły niezbity dowód na to, że owe ruiny musiały sterczeć na wyspie już od mniej-więcej stu lat.

Gdy Sofía ruszyła dalej, spostrzegła kolejne biurko, które – ku jej zaskoczeniu – zawierało dosłownie wbudowaną w siebie, nietypową instalację elektryczną, która pod pewnymi względami przypominała szczątki zrujnowanego komputera – choć, oczywiście, komputerem ów mechanizm z pewnością nie był. Zbliżywszy się, Latynoska dostrzegła na nim multum różnych kabli, suwaków i pokręteł, a także... wielką, zakurzoną tubę, przywodzącą na myśl topornie wykonany gramofon, ale bez żadnego wejścia na płytę. Zaraz za tajemniczym urządzeniem rozchodziły się grube, częściowo pozrywane przewody, które w większości pięły się aż do samego sklepienia i dalej, zapewne do jakiejś anteny na dachu lub miejsca, w którym jeszcze kiedyś się znajdywała.

Ciekawe czy Sergio tu był... – zastanowiła się, badając wzrokiem misterną instalację. – Raczej wątpię. Pewno nawet nie zauważył tego domku, skoro nic tu nie jest ruszone...

I bardzo dobrze.

Sofía nastawiła aparat, po czym wykonała pierwszą fotografię. Lampa błyskowa na ułamek sekundy rozświetliła całe wnętrze pomieszczenia.

Właśnie wtedy, pomiędzy uschniętymi przed laty gałązkami bluszczu, dziewczyna zauważyła... że coś wisi na ścianie. Jakby tablica, ale zaszklona. Przewieszając więc aparat przez ramię, Sofía z ciekawości zaczęła zrywać zbutwiałe gałązki, odsłaniając zamszoną, spękaną powierzchnię i...

Nagle szklana powłoka spadła prosto na ziemię, tłukąc się w drobny mak. Gwałtowny huk, który nagle przerwał spokojną ciszę, sprawił, że Latynoska podskoczyła w przerażeniu. Mało brakowało, a pisnęłaby niczym dziecko.

¡Coño! – zaklęła w myślach, stojąc w paralitycznym bezruchu pośród opadającego kurzu. Po chwili jednak usłyszała przytłumiony głos Erin gdzieś spod podłogi.

– Sof, wszystko w porządku? Nie zabij się tam!

– Ta, nic mi nie jest – odparła pokrótce i gdy tylko trochę się uspokoiła po tym nagłym, niespodziewanym zdarzeniu, spojrzała ponownie na ścianę.

I aż zamarła z niedowierzania.

Po chwili wyciągnęła rękę przed siebie, delikatnie wiodąc palcem po wyzwolonych spod szkła, wyraźnych liniach i zadrukowanych literach tablicy – jakby badając, czy na pewno są prawdziwe. Po chwili błyskawicznie powzięła aparat i uwieczniła to, co do tej pory tkwiło w zakryciu.

Indeks planowanych rejsów... – zastanawiała się, trawiąc w myślach to, co właśnie widziała. – Bristol... Southampton... Comiesięczny transport urobku?

O co tu chodzi?

Wtedy jasnym stało się, że dom latarnika na pewno nie jest jedyną konstrukcją znajdującą się na tej wyspie. Tu przypływały statki. Regularnie. I coś wywoziły, jakiś urobek... Bez wątpienia musiano tu coś wydobywać – może węgiel albo żelazo. Tylko dlaczego tak bardzo się trudzono, by wywozić rudę przez ocean aż do Bristolu, zamiast wydobywać ją gdzieś bliżej...? Czemu zaopatrzenie przybywało aż z Miami, skoro najbliższe miasta są kilkanaście, może kilkadziesiąt kilometrów stąd?

No i najważniejsze: skoro ta wyspa jest tak bardzo zapomniana, to jakim cudem – do cholery – kursowały tu statki z najpopularniejszych miejsc na świecie?! Nawet jeśli ktoś z jakiegoś absurdalnego powodu próbowałby wymazać istnienie tego miejsca z historii, to przecież musiały zachować się jakieś dokumenty czy zapiski w wyżej wymienionych miastach. Szczególnie że – patrząc na drugi wpis – przypływali tu TURYŚCI!

To wszystko nie ma sensu... absolutnie żadnego. To nielogiczne, sprzeczne.

Sofíę zaczęła boleć głowa. Niewinna wyprawa w nieznane celem znalezienia dawnego artefaktu zamieniła się w... buszowanie po ruinach niegdyś zamieszkałej wyspy. Przecież nie tak to miało być! I co teraz? Jakie są szanse, że pośród tego wszystkiego będzie można odkryć Igłę Torresa...?

Zszokowanie i frustracja zaczynały powoli przeważać nad zaciekawieniem. Zmęczona próbami znalezienia jakiegokolwiek sensu dla mnożących się w jej głowie wątpliwości, dziewczyna ostrożnie oparła się o blat biurka. I wtedy zauważyła coś jeszcze.

Tuż obok, zaraz przy mosiężnej tubie leżała jakaś oprawiona w spękaną skórę książeczka. Mimo upływu czasu zdawała się uniknąć losu rozwodnionych woluminów z biblioteczki obok – być może za sprawą żelaznej maszynerii, albo solidnej oprawy. W nadziei znalezienia odpowiedzi na nurtujące ją pytania Sofía sięgnęła po tajemniczą książeczkę – a raczej oderwała od bladego grzyba, który o dziwo przykleił się do litej powierzchni blatu.

Mimo zniszczonej, strawionej pleśnią okładki, książeczka była w zaskakująco dobrym stanie. Strony były lekko sklejone, przeżółknięte i delikatnie zaznaczone brudną naroślą, lecz nie stanowiło to większej przeszkody. Starając się nie nadszarpnąć papieru, Sofía zdołała otworzyć okładkę. Wielki, zadrukowany napis – najpewniej przy użyciu maszyny do pisania obok – był jak najbardziej czytelny i głosił: „Derrick Allison. Dziennik łączności".

– A więc tak się nazywałeś... – szepnęła, przypominając sobie fotografię latarnika z dołu. – Rodzina Allisonów... Mama, tata i córeczka...

Stało się też jasnym, że cała ta infrastruktura musiała być po prostu czymś w rodzaju zabytkowej radiostacji, a całe pomieszczenie biurem transmisyjnym, z którego latarnik monitorował nadpływające statki.

Dziewczyna przewinęła stronę. Jej przypuszczenia okazały się trafne.

Blue Island... – czytała po kolei, analizując kolejno każdy wpis. – A więc tak nazywa się ta wyspa... chociaż tę jedną zagadkę udało się rozwiązać. A Lily to pewno imię córeczki – pomyślała, przypatrując się szkicowi parowca i z trudem odczytując bazgroły poniżej.

Gdy przyswoiła wpisy o sztormie, utracie łączności i innych, trudnych do zrozumienia rzeczach – jej mózg powoli zaczął się gubić pod wpływem nadmiaru informacji.

Czyli... – pocierała ręką czoło – przyszedł sztorm i stracili łączność. Intrygujące... Może piorun uderzył w ten wielki maszt, który Derrick tak pięknie naszkicował poniżej? Chociaż nie, bo latarnik zanotował, że przecież z „centralą" zdołał się połączyć.

Czyli... czyli co?

Była biologiem, a nie inżynierem łącznościowym.

Może to jakieś zakłócenia elektromagnetyczne? Albo, nie wiem, efekt koronalnego wyrzutu masy na Słońcu, bo wtedy tego typu rzeczy się chrzanią?

Rozłożyła ręce. Nie mniej, kontynuowała lekturę, patrząc teraz na kolejną stronę...

I to było przerażające.

Sofía zamarła, wpatrując się pustym wzrokiem w kartkę.

Tego się nie spodziewała. On ją tam zamknął. W tej podmokłej piwnicy, celowo. Skonała w ciemności, sama, bez możliwości ratunku. Jakim trzeba być potworem – jaką bezduszną bestią, by coś takiego zrobić swojej własnej córce?! ...Co mogłoby skłonić ich do tak straszliwej decyzji?

Gdy odczytała ostatnie zdanie – zamarła.

Czym prędzej zamknęła dziennik, odsuwając się parę długich kroków – jakby był prawdziwie przeklęty.

...Co drapało nocą o drzwi?

I wtedy przypominała sobie te wszystkie nocne mary – zastępy cienistych pokrak z lasu, które nie pozwalały jej na sen, każąc patrzeć w ożywione truchło na suficie. Z zimnym potem przywiodła na myśl to nocne stąpanie po domu i... drapanie.

Z miejsca, w którym aktualnie przebywała.

Nie byli tu sami.

Czując na sobie widmo jakiegoś niewypowiedzianego, śmiertelnego zagrożenia, Sofía niemal w jednej chwili zabrała piekielny dziennik pod pachę i niczym strzała ruszyła w stronę wyjścia – tak, jakby zaraz miało się zatrzasnąć. Musi powiedzieć o tym reszcie. Coś, przed czym Derrick nie zdołał się obronić, dalej tu jest. I czeka. I niechybnie powróci w nocy.

Trzeba opuścić te przeklęte ruiny!

Wówczas, gdy tylko zwinnym krokiem przestąpiła próg biura transmisyjnego, niespodziewanie dostrzegła niebieski blask z pokoju Lily.

Stanęła w bezruchu jakby sparaliżowana. Serce momentalnie zaczęło walić jak szalone. Niewiele brakowało, a straciłaby nad sobą panowanie, zbiegając w panice na dół.

Wcześniej tam tego nie było.

Patrzyła jak głupia wprost przed siebie – na to jakby nienaturalnie błękitne, lazurytowe lśnienie, które z jakiegoś niedorzecznego powodu dobiegało z wnętrza domu dla lalek.

A po chwili zniknęło.

...Co?

Sofía tkwiła w niemym bezruchu, wpatrując się rozszerzonymi oczami w zacienione okienka starej zabawki. Nie odważyła się chociażby drgnąć – czując na sobie jakiś trudny do zdefiniowania, osobliwy ciężar zawieszonej groźby.

Oby to było tylko przywidzenie. Oby...

Przez pewną chwilę dziewczyna próbowała jakoś zracjonalizować sobie to zjawisko – choć nic, co podsuwał jej umysł nie było na tyle wiarygodne, by przyjąć to za pewnik. Mogła to być bioluminescencja – jak to miało miejsce u ryb głębinowych... a może chemiluminescencja – tak, jak w przypadku świetlików... A może coś zupełnie innego? Może refleks świetlny, złudzenie, albo ulatniający się gaz?

...Ostatecznie, na pewno musiało istnieć jakieś wyjaśnienie. Prawda?

Mimo dosyć długiego stania w milczącym bezruchu tajemniczy blask nie powrócił. Stał się już tylko wspomnieniem, mocno wyrytym w świadomości – misterną zagadką, której autentyczności już nigdy nie będzie można potwierdzić.

Dlatego też dziewczyna dała za wygraną. Ostatni raz rzuciła pełne wątpliwości spojrzenie w stronę obrośniętego, zakurzonego rekwizytu – po czym nieśmiało, jakby starając się nie przebudzić wciąż czyhającej gdzieś w tym domu zmory, zaczęła przemieszczać się w stronę schodów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top