Rozdział 16

Stały jak wryte – niczym w paraliżu sennym, spowite grubym płaszczem nieprzeniknionej grozy. Coś musiało być we mgle. Coś pożarło Erin.

Nie minęło może pięć minut, aż nagle, ze strony serca polany wynurzył się czarny obrys zaginionej towarzyszki. Wyglądała jak porażona. W zaciśniętym ręku ściskała rozdarte strzępy swojego plecaka – tego samego, który przed paroma dniami zostawiła w tym posępnym miejscu.

– ...Wszystko zabrali! – wycedziła chwiejnym głosem, rzucając w błoto stargane resztki, które stanowiły jedyną pozostałość po całym jej dobytku. Następnie w akcie czystej beznadziei opadła na kolana. – Wszystko...

Sofía doskonale rozumiała, że pozornie wyolbrzymiona rozpacz Erin wcale nie wynikała z jakichś skrajnie materialistycznych pobudek. W swojej torbie trzymała bowiem antydepresanty – te, które sprawiały, że mogła jako tako panować nad sobą. Aż strach pomyśleć, co teraz się z nią stanie. Właściwie to nigdy nie dopytywała o przyczynę, która doprowadziła ją do potrzeby szprycowania się takimi środkami – ale coś czuła, że już niebawem się dowie.

A co z Iktal? Czemu w ogóle zaprowadziła ich tu z powrotem? O co chodzi? Czyżby... nie, to nie możliwe. Iktal nigdy by tego nie zrobiła. Chyba.

– Spokojnie. – Sofía próbowała nieudolnie pocieszyć Erin, która zdawała się pogrążać w tak dogłębnej bezradności, że raczej żadne słowa jej z tego nie wyciągnął. Jej rudowłosa przyjaciółka miewała już różne stany, ale czegoś takiego u niej jeszcze nigdy nie widziała. – Ech... Nie martw się, zaraz znajdziemy wyjście – skłamała.

W obecnej sytuacji nie pozostało im już nic więcej, jak tylko podążać dalej za niepewnym instynktem przewodniczki, której prawdziwe intencje stanęły pod znakiem zapytania. Jaki jednak mieli wybór – zabić ją? Udusić we śnie? I co by im to właściwie dało?

Kroczyli więc dalej – leśnym wyłomem, który powstał nie tak dawno temu wskutek bezlitosnej szarży potwora. Stare drzewa zostały dosłownie wyrwane z ziemi razem z korzeniami – jakby przetoczyło się istne tsunami. Wnioski były jednoznaczne – bestia musiała być o wiele większa, niż wcześniej zakładali... Zabite deskami okiennice na piętrze domu latarnika nie były więc przypadkiem – a raczej próbą desperackiej obrony przed nieugiętą siłą. Choć – gdyby demon tylko zechciał – bez trudu wyrwałby cały dom razem z fundamentami, i to za jednym zamachem. A teraz...

Byli znów jego terytorium. Przyprowadzeni przez Iktal. Całe szczęście, że łoskot wiatru i złowrogie grzmoty tuż nad ich głowami nieco kamuflowały ich nazbyt hałaśliwe kroki.

Ostatecznie jednak – mimo głębokiej niepewności – nic złego się nie wydarzyło. Iktal rzeczywiście zaprowadziła ich do miejsca, którego się spodziewali – do sypiącej się chaty Derricka, która stała tu niewzruszona przez ten cały czas. Może jednak Iktal nie miała złych zamiarów?

Jakże wielkie było ich zdziwienie, gdy po dotarciu do celu zauważyli jakieś ciepłe światło zawieszone nad wejściem. Gdy ujrzeli, co znajdowało się w środku – aż zaniemówili.

W głównym holu, na staromodnym, grzybiarskim krzesełku siedział sobie Traper. W niezwykłym skupieniu wczytywał się w treść jakiegoś starego woluminu, zapewne znalezionego na piętrze owej posiadłości. Książka budziła grozę – w swojej ciężkiej, przegniłej oprawie przypominała jeden z tych straszliwych ksiąg prawiących o zakazanych rytuałach. Gdy jednak Sofía przyjrzała się bliżej, dostrzegła widniejącą na okładce podobiznę uśmiechniętej żaby i nadrukowany dziecinnym krojem tytuł: „Żaby i płazy Ameryki: elementarz ilustrowany".

Gdy tylko ich wypatrzył – podskoczył z przerażenia, zapewne myśląc, że do środka wkradł się jeden z tych cienistych upiorów. Omal się nie przewrócił na tym swoim babcinym stołku, ostatkiem łapiąc się za kant pobliskiej półki.

– Robert, ty żyjesz! – krzyknęła rozdarowana Sofía, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Dopiero teraz do jej przemęczonego umysłu dotarła ta niewiarygodna prawda. On tu jest. Naprawdę! Wcale nie przepadł we mgle – dotychczas bowiem sądziła że umarł, że porwał go ten stwór, ale... nic z tych rzeczy. Był tu z nimi – cały i zdrowy. Ba, wszystko wskazywało na to, że dobrze mu się powodziło. Miał swój plecak, broń i zapewne jeszcze zapasy żywności.

– No – odparł niezręcznie, gdy Sofía rzuciła się w jego objęcia. – Wy też.

– Co się z tobą działo?! – dopytywała, umierając wręcz z ciekawości.


* * *

Dwa dni wcześniej...


Ich spojrzenia się skrzyżowały – w tej jednej, trwającej całą wieczność sekundzie.

Zerwał się jak obłąkany, w swojej odwiecznej pogoni za przeznaczeniem. Tym jednym, niedoścignionym sacrum – Klejnotem Północy — skarbem nad skarbami, który mienił się pośród przygnębiających szarości tego jałowego cyklu ziemskich pielgrzymek. Anielskie arcydzieło, które zstąpiło ze świata platońskich idei, by rozbrzmieć tchnieniem najczystszego la bémol mineur. Melodia – subtelna i pogodna – tak bardzo odrywała jego ducha od krępujących więzów materii, że rozbudziła w nim najszczerszą tęsknotę za tym, co dostępne. Za nieskazitelnym, czystym pierwiastkiem boskim – doskonałą cząstką Wszechrzeczy, utraconą wraz z feralnym poczęciem w łonie matki. Cudna harmonia – istna inauguracja koncertu wszechczasów...

Ale on nie był na to gotowy.

Jak zwykle.

Dlatego w jednej chwili, w tej żarliwej desperacji ruszył naprzód. Obserwował, jak wszystko się zapętla – jak znów śnieg prószy po Jej delikatnych powiekach.... Jak ginie we mgle. I zostawia go samego.

Nie...! Nie odchodź! – błagał w myślach, drżąc cały z nerwów. Gnał jak opętany, tnąc maczetą splątane wiązki porostów. Aż wreszcie ostatnia nadzieja umarła – został sam, pośrodku martwej pustki. Bez niej. I bez przyjaciół.

...I już wiedział: został oszukany.

Wyspa zadrwiła sobie z niego. W najbardziej złośliwy i bezczelny sposób, jaki tylko mógł sobie wyobrazić. Wyprowadziła go w pole – na sam środek nieznanego, bagnistego gąszczu – pozostawiając na pastwę losu. Jak mógł się na to nabrać?! Dlaczego – znów – dał się uwieść tej cholernej wizji?!

Może dlatego, tak bardzo za nią tęsknił...?

Stał tu teraz jak kołek, zagubiony w lesie – niczym zapłakany chłopczyk bez choćby grama doświadczenia w terenie. Jak do tego doszło...?! W którym momencie to się wydarzyło – kiedy stracił z oczu Erin, Iktal i Sofíę?

Rozejrzał się wokół – pustka. Tak, jakby... po prostu już tutaj był. Nie było żadnych śladów odciśniętych w bagnistym gruncie, ani nawet posiekanych gałązek, które przecież z taką werwą przecinał. Jak to możliwe...? Serce zaczynało mu bić z przerażenia. Szukał drogi, rozczesując dzikie łany otaczającej go trzciny, ale im dalej zanurzał się w głąb nieznanych zarośli, tym coraz bardziej pogrążał się w chaosie. Misterny labirynt podmokłych konarów i bagiennej roślinności zdawał się jakby przemieszczać razem z nim, wijąc wszędzie wokół jak stado obślizgłych węży.

Aż nagle zobaczył to.

Serce mu stanęło. Nigdy nie czuł aż takiej grozy. Widział to w pełni – chyba, albowiem w takiej panice zmysły nie były już miarodajne. Rzeczywistość zlewała się z jedno z obłędem, wżerającym się w jego sparaliżowaną świadomość.

Stało tam. Za trzciną, pośród falujących mgieł, jakby na granicy innego świata. Bezbożna figura z samego dna piekieł, której iście makabryczny obrys niby rozpływał się w trupich obłokach. Ale ten gardłowy ryk, który wstrząsnął całą ziemią, był aż nazbyt realny.

Omal nie postradał zmysłów, słysząc wprost to, co z głębi lasu przybierało formę tylko bluzgającej kakofonii. Każdy jeden skowyt i każde drżenie... Nie. To nie mogło istnieć. Nie miało prawa. To morderstwo odwiecznych praw metafizyki. Byt z innego świata. Garb, pięć świńskich odnóży i poroża z przodu – jak u jelenia, ale wygięte w dół. Tyle zobaczył, choć jego zapadająca się pod własnym ciężarem psychika przestała rejestrować fakty z rozjeżdżającego się obrazu. Widział zwierzęcą tkankę, ale o ludzkiej sylwetce złamanej w pół, której oczu nie dostrzegł w przeszytych czernią, trawionych od środka oczodołach.

Nie wiedział, co się działo dalej – czy to istniało naprawdę, czy może stanowiło kolejną sztuczkę, albo miraż, który wyparował pośród żywej mgły. Przestał o tym myśleć. Pierwszy raz w życiu stracił panowanie nad swoimi kończynami, biegnąc gdzieś na oślep. Nagle centralnie przed nim wyrosło małe, bagniste bajorko. W przypływie adrenaliny wbiegł prosto w jego taflę i zanurkował, jakby w ostatecznej próbie ocalenia się przed obecnością tego plugastwa To naprawdę było zrośnięte z mgłą. Widział to – i dopiero teraz to sobie uświadomił, gdy drżącym ciałem dotknął mulistego dna pełnego obumarłej, żabiej ikry.


* * *


Ocknął się.

Zakaszlał okrutnie, wypluwając z siebie osiadłą, zieloną maź. Niestety, wciąż czuł na płucach obrzydliwy posmak gnijącej brei, której smród był po tysiąckroć gorszy niż odór rozjechanego łosia, rozkładającego się na sprażonym asfalcie jako uczta dla całego zastępu mrówek.

Nie wiedział, ile czasu faktycznie minęło – leżał teraz niczym rozbitek na samej granicy spleśniałego szamba, w którym to najwidoczniej prawie utonął przy obłąkańczej próbie ocalenia życia... Przed chodzącą rzeźnią, która żyła we mgle.

Jak tylko sobie o tym przypomniał, aż zamarł. Potwór wciąż mógł tu być i go obserwować. Jak przez ten cały czas – nie atakował, tylko oczekiwał na granicy, z żarliwością wbijając w niego swoje nieistniejące ślepia. Czuł to bez przerwy. Już wtedy, w chacie latarnika, gdy pośród zamroczonych krzewów dosłownie widział cały zastęp cienistych bytów, które stały w milczeniu. To nie mogło być zwykłe, ziemskie przeczucie... one naprawdę czegoś chciały... a wręcz pożądały i to z tak gorącą zapiekłością, że nie dało się tego zignorować. Za każdym razem, gdy tylko o tym myślał, dreszcze przebiegały pod jego skórą... Mroczne, puste spojrzenie z innego świata...

Im dłużej leżał w tym bagnie, tym większa była szansa, że to powróci. Dlatego – zmuszając się do stłumienia w sobie upiornego niedowładu – powstał i natychmiast strzepał z siebie cały ten paskudny szlam. Wciąż był zagubiony, gdzieś pośrodku spaczonego lasu i mimo lat doświadczenia, nie potrafił ustalić drogi powrotnej... zupełnie tak, jakby tajemne siły władające tym miejscem nie chciały, by uszedł stąd żywy. Wszelkie ślady wyryte w błocie zniknęły, a wskazówka kompasu zamarła w bezruchu – być może na wskutek usterki. Mętny poblask powoli niknącego blasku słońca także nie dawał żadnych użytecznych informacji. Wkrótce jednak zajdzie noc – ciemna i złowroga, zaszywając go gdzieś pośrodku gnilnych gąszczy torfowiska, razem z wszystkimi jego nocnymi marami.

Dopiero kiedy wsłuchał się w otaczającą go pustkę, pośród szelestu sitowia i plusków na mokradle, jego uszy zarejestrowały coś jeszcze. Pewien cichy, rozmyty w oddali szum, jakby dźwięk morskich fal rozbijających się o brzeg... Tak! To musiało być to! Wyjście z labiryntu! Jeśli będzie się kierował w tamtą stronę, to jest szansa, że wreszcie uda mu się wydobyć z tej czarciej pułapki. Jego wrodzona ostrożność nie pozwoliła mu jednak na zbytnie uniesienie – doskonale zdawał sobie sprawę z wciąż wiszącego w powietrzu zagrożenia... wiedział, że potwór gdzieś tu dalej jest. I go szukał – zarówno jego, jak i dziewczyn, choć może one już dawno stały się jego ofiarą...

Uważając więc, by nie poczynić zbyt dużego hałasu, powoli udał się w stronę, z której dobiegał tajemniczy szum. Niestety, jak też się spodziewał – jego przeczucia co do pory dnia okazały się przygnębiającą prawdą. Już zmierzchało. Potworne opary coraz gęściej owijały przegniłe karykatury drzew, które jakby w akcie samobójstwa postanowiły wyrosnąć akurat w najbardziej zacienionych miejscach. W końcu ostatnie dogorywania dziennego blasku zanikły gdzieś w bezmiarze ciemności. Smolista czerń rzucanych przez spróchniałe szkielety cieni zdawała się przenikać każdy fragment jego duszy, zmuszając do myślenia o zastygłej grozie czającego się gdzieś niedaleko zagrożenia.

Aż wreszcie – ku swojej wielkiej uldze – wyrwał się z posępnej krainy szkaradnych cieni, czując pod swoimi podeszwami ziarna piasku. W końcu, pusta przestrzeń! Zgodnie z oczekiwaniami, dotarł na sam kraniec wyspy – południową plażę, jak mu się zdawało. Niestety, sytuacja wyglądała tu jednak zupełnie inaczej, niż zeszłego dnia. Fale nie ustąpiły, a wręcz przeciwnie – owe monstrualne garby spienionej toni z dziką wręcz pasją dudniły o plaże, kotłując się i rycząc wniebogłosy. Aż strach było postąpić trochę bliżej, w głąb piasku, bowiem rozbijający się żywioł zdążył już pożreć całą forpocztę przybrzeżnych zarośli. Bez wątpienia – był to prawdziwy, tropikalny sztorm, albo gorzej... preludium do tego, co formowało się gdzieś na morzu i co dopiero nadciągnie nad wyspę... Nie chciał nawet pomyśleć, co się tu wtedy stanie. Olbrzymie ściany wody pod wpływem szalejących ostatnio wichrów zdołały rozrosnąć się do takich rozmiarów, że bez problemu zdołałyby przewrócić pomniejszy liniowiec. Jeśli dotychczas jeszcze komuś by się zdawało, że próba ucieczki przez grobla to dobry pomysł, był zwyczajnym głupcem, albo samobójcą.

Mroczne byty zza mgły nie chciały, by ich królestwo zostało opuszczone. Najpierw zamknęły go w labiryncie podmokłych trzęsawisk, a teraz odcięły jedyną znaną mu drogę ucieczki.

Co teraz? – rozmyślał, przytrzymując na głowie swoją czapkę. Okrutne porywy lodowatej bryzy gdzieś z dalekich czeluści oceanu nie wróżyły nic dobrego, a jedynie coraz bardziej utwierdzały go w ponurej beznadziei.

Idąc wzdłuż linii brzegu, w pewnej chwili natrafił na miejsce, w którym niegdyś znajdowało się ich obozowisko. Tak jak się spodziewał – wszystko zostało żywcem wciągnięte w ocean. Na piaszczystej rozpadlinie nie uchowało się kompletnie nic, poza jedynie paroma piaszczystymi kopcami, które znakowały resztki ich pogrzebanego sprzętu. Dlatego więc – gdy tylko fale się cofnęły, błyskawicą pobiegł i wyszarpał z ziemi wszystko, co tylko się dało. Jest, udało się! Jego plecak i torba Sofíi! Odskoczył w ostatniej chwili, gdy lita ściana wody już na zawsze pochłonęła całą resztę.

Uśmiechnął się, widząc znowu swój stary, poczciwy tornister, który służył mu już od dobrych kilkunastu lat. Mimo, że był nieco poturbowany i zamoczony, zdawał się przetrwać w całości, choć po przypiętym z boku zestawie kuchennym pozostał jedynie roztargany strzęp. Niestety, rzeczy Sofíi nie miały takiego szczęścia – jej torba była otwarta i to, co znajdowało się w środku, zdążyło już dawno wypłynąć. Nie licząc jakichś nieprzydatnych lub rozmokniętych drobnostek, uchował się jedynie pewien dziwny zeszyt. Próba jego odczytania zapewne skończyłaby się rozpadem przemoczonego papieru, toteż – z czystej ciekawości – pozwolił sobie przywłaszczyć ten jeden, jedyny przedmiot. Może to jakieś prywatne rzeczy Sofíi, albo rozrysowana mapa wyspy, której tak bardzo mu brakowało... W każdym razie: gdy tylko zeszyt wyschnie, z pewnością zajrzy do środka.

A teraz nie pozostało mu już nic, jak tylko ruszyć w głąb wyspy – po raz kolejny szlakiem na północ, jako że jedyna stosunkowo bezpieczna kryjówka znajdowała się właśnie tam... A do przeklętej dżungli po zmierzchu wchodzić nie zamierzał.

Niestety, złowroga aura w postaci zawisłej w powietrzu groźby wciąż była wyczuwalna i zdawała się ciągnąć za nim jak niemy prześladowca. Bestia wiedziała, że on tu jest – śledziła go dalej, mimo że nie potrafił jej dostrzec. Nie wiadomo, dlaczego jeszcze go nie zaatakowała, skoro był tak odsłonięty na atak... Ale im dalej od granicy pełnego lasu, tym bezpieczniej. Trzymał nerwy na wodzach, uważając na każdy jeden krok, by nie wzbudzić niepotrzebnego hałasu. Powoli sunął naprzód, rozpoznając przed sobą jedynie czarne sylwetki pochłoniętych przez opary drzew. Nie odważył się uruchomić latarki, a dla bezpieczeństwa trzymał się jak najbliżej ryczącego oceanu.

Wreszcie jednak, po paru godzinach napiętego marszu w potwornej niepewności, dostrzegł coś niewytłumaczalnego. Ciśnienie natychmiast mu podskoczyło, spodziewał się najgorszego. Głęboko w czeluściach lasu, pośród gęstych mgieł dostrzegł pewne ledwo widoczne, tlące się błyski – jakby światełka pochodni, tyle że o zimnym i dosyć mętnym zabarwieniu. Początkowo nie dowierzał myśląc, że to jakiś omen – ale im dłużej wpatrywał się w zamgloną otchłań, tym czuł, że ktoś odwzajemnia jego spojrzenie. W czystym przerażeniu stanął w miejscu, by zaraz potem czmychnąć w objęcia pobliskich paproci. Zamarł w bezruchu, obserwując dalszy rozwój sytuacji.

Tajemnicze lśnienie – początkowo subtelne i rozmyte, cały czas mieniło się i znikało gdzieś pośród kłębów wszechobecnej pary. Czymkolwiek było – to coś nowego, z czym jeszcze się tu nie spotkał. Być może kolejny posłaniec ze świata zza mgły... Albo jacyś niemi ludzie, którzy – trzymając pochodnie – stali nieruchomo pośród drzew.

Nie, nie chciał się o tym przekonywać. Po incydencie na bagnach, miał już dosyć wrażeń. Cokolwiek to było – oby w końcu odeszło. Niestety, pomimo powoli snujących się minut pełnych przytłaczającej bezradności – zjawisko nie ustąpiło. Wręcz przeciwnie, gorejące punkty zdawały się być już dosłownie wszędzie! Ujrzał setki, albo nawet tysiące bladoniebieskich konstelacji, które błyszczały się wśród szarej pustki niczym gwiazdy na niebie w najwyższych partiach gór. To było wszechobecne – jakby jakaś pierwotna, wiążąca wszystko energia. Namacalna prasubstancja spoza ludzkiej domeny.

Przygnieciony ciężarem tajemnicy, wciąż leżał niczym martwy w trawionych grzybem zaroślach. Czuł, że osobliwa łuna to nie wszystko – że gdzieś tam znów rozerwała się osnowa rzeczywistości. Rogaty prześladowca znów jest w pobliżu. I czeka.

Wtedy nagle poczuł czyjąś bliskość. Tuż nad nim – zwisało z tego szkaradnego sufitu, plącząc się jak zraniony pająk pośród tych spróchniałych korzeni. Opadło prosto w jego twarz, aż się przewrócił. Zleciał w dół – w zatęchłą kałużę, tonąc w bezmiernym oceanie nicości. Piorunująca jaźń prosto z morskich głębin zaczęła przyciągać go do siebie. Mieniła się wyssaną z życia łuną tysiąca niemożliwych barw, które może niegdyś były zapomnianymi kolorami.

Aż nagle – w histerycznej walce o przeżycie – ocknął się z dzikiem krzykiem, widząc przed sobą podtopioną mumię córki Allisonów, której ciało zrosło się ze ścianą. Przez chwilę widział, jak truchło unosi swoje spękane ramiona, chcąc wciągnąć go w ścianę. Do podświata. Domeny gnijącego bydła i pragnącego lśnienia z głębin.

Gdy tylko złapał choć trochę powietrza, szybkim ruchem dobył maczetę, tnąc na ślepo wszystko wokół. Czuł, jak naostrzona stal przecina spróchniałe tkanki, utykając gdzieś pomiędzy drewnem.

I dopiero wtedy – gdy w dzikim amoku skrajnego wręcz przerażenia zdołał odzyskać panowanie nad oddechem – dotarło do niego, gdzie właśnie był. Przetrawienie tej informacji zdawało się być jeszcze trudniejsze niż zdławienie w sobie narosłej paniki.

Okazało się, że stał na samym dnie zalanej piwnicy domu latarnika. Nie wiedział kiedy ani jak się tu znalazł. I ile czasu minęło od incydentu z leśnymi światłami. Istna luka w pamięci – to mogło być chwilę temu, a może nawet cały miesiąc. Jego maczeta wbita była w przeżarte pleśnią i wilgocią ściany, a smoliste szambo na samym dole chlupotało, całe wzburzone. Trupa dziewczynki nie było – w miejscu, gdzie niegdyś znajdowała się zwinięta w kłębek mumia, widać było tylko spienioną taflę – tak, jakby jej szczątki dosłownie chwilę temu opadły pod wodę... lub też zniknęły w podświecie. Spojrzał też w górę, na splątane korzenie zwisające z sufitu, które w swoim bladym zagrzybieniu formowały się jakby na kształt ludzkich jelit, wyrwanych i podwieszonych z nieznanego powodu tuż nad jego głową.

Nagle coś w wodzie musnęło jego stopę. Przypominał sobie o mumii. Piorunem wyskoczył z zalanej piwniczki, cudem jedynie wdrapując się po litej ściance. Był tak przerażony, że nawet nie wiedział, w jaki sposób tego dokonał, skoro Erin potrzebowała liny. I nie chciał o tym myśleć.

Gdy wyszedł z chaty, w której z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu się pojawił, dostrzegł, że faktycznie był już dzień. Potworny deszcz o dziwo ustał, ale gruba warstwa demonicznej mgły zdawała się jeszcze bardziej zacieśnić wokół niego, pogrążając wszystko w daleko idącym mroku. Wszystko jawiło się tak dalece przesiąknięte trupim jadem, że Robert zaczął się wręcz zastanawiać, czy przypadkiem naprawdę nie został wciągnięty do jakiegoś innego wymiaru. Może to, co widzi było tylko mrocznym odbiciem prawdziwego świata? Może blada łuna zza mgły już na zawsze wciągnęła go do krainy umarłych, skąd pochodzi całe to szkaradztwo, które pochłonęło tę wyspę?

I do tego ten chłód. Ten zimny, przeszywający ziąb jak z samej czeluści prastarego grobowca, który tak bardzo nie pasował do ciepła amazońskich tropików, które niby się tu znajdowały.

Nie mniej – nie zamierzał się poddawać. Jeszcze nie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to już nie ma odwrotu. Wyspa nieraz już mu to udowodniła, udaremniając wszelkie próby jej opuszczenia.

Cel więc mógł być tylko jeden.

Musi dotrzeć do samego źródła. Być może tam pozna prawdę – dowie się, czego ta wyspa od niego chce.

Tylko... od czego zacząć? Gdzie może to źródło być? W potwornej wizji widywał tylko jakąś morską głębię...

Aż nagle go olśniło.

Odwrócił się, patrząc na niszczejącą ruderę. Uderzył się dłonią o czoło.

No tak! Jakże mógł tego wcześniej nie skojarzyć?!

Dziennik latarnika co prawda został już pochłonięty przez fale na wybrzeżu, ale Robert doskonale pamiętał tę małą, napisaną drobnym druczkiem, ostatnią notkę, która chyba umknęła uwadze wszystkim. W sumie wtedy też ją zlekceważył jako jakieś nieistotne bazgroły, ale... to musiało być to. Ba, jeśli pamięć go nie zawiodła, to napis zawierał czyjeś imię – chyba „J. Shelby" oraz długość „~1000 ft." które zostały naniesione na pośpiesznie naszkicowaną mapkę. Absolutnie, to nie mógł być przypadek – zresztą Robert nie wierzył w przypadki. Latarnik bez wątpienia miał powód, dla którego na samym końcu zamieścił tę wskazówkę. Może wiedział o czymś, czego nie zdążył już zanotować w dzienniczku... Coś, co miało związek z wydarzeniami, które zmiotły z ziemi tutejszych osiedleńców?

W końcu jakiś konkretny trop.

Choć czuł zmęczenie – nie pamiętał, czy w trakcie swojej demencji w ogóle sypiał – to jednak zdecydował się ruszyć ku tajemnicy. Nie ma czasu do stracenia – mroczne siły wciąż czaiły się nieopodal, a sądząc po tej wszechobecnej ciemności – zapewne są blisko i gdy tylko słońce po raz kolejny skryje się za horyzont, powrócą. Tak, jak ostatnio.

Dlatego nie zwlekając dłużej, pomknął wzdłuż krawędzi klifu, trzymając się zapamiętanych wskazówek latarnika. Ku jego zdziwieniu, szybko przekonał się, że jakieś tysiąc stóp stąd faktycznie coś się znajdowało. Bingo! Fatum znów go nie zawiodło. Zaraz za posępnymi obłokami trupiobladej pary natknął się na prawdziwą, wiodącą w dół klifu dróżkę. Mimo tajemniczej lokacji, bynajmniej nie była celowo zakryta przed wzrokiem ciekawskich, choć teraz już zdążyła doszczętnie zarosnąć. Wydziergane w kamieniu, zamszone stopnie wiodły skośnym spadem gdzieś w podnóże szarpanego przez ocean urwiska. Nie tracąc więc ani chwili, ruszył dziwacznym szlakiem na sam dół przepaści – ku sekretom, które musiały tu spoczywać martwe od dziesięcioleci.

Trudno wyrazić grozę, która naprężyła wszystkie jego mięśnie, gdy dostrzegł to nieprawdopodobne znalezisko. Spodziewał się wszystkiego, ale... z pewnością nie tego.

Okazało się bowiem, że mniej więcej od połowy długości droga była usiana grubymi, żelbetowymi gwiazdoblokami na wzór falochronów, których ulokowanie na samym środku klifu zdawało się być jakimś chorym absurdem. Te obrośnięte mchem, spękane wały rozrzucone były losowo co parę metrów, jakby jakiś skrajny obłąkaniec – po niewiarygodnym wysiłku naniesienia tutaj aż takiego ciężaru – usiłował zagrodzić dalszą drogę w wyjątkowo pokraczny i nieudolny sposób.

Co się tu, do cholery, stało?!

Robert intensywnie główkował, ale nie potrafił znaleźć nawet jednego rozsądnego powodu, dla którego ktoś miałby postawić tu falochrony. Niestety – wszystko stało się jasne, gdy postanowił przyjrzeć się bliżej jednemu z nich. Nie wiedział, czy zimny dreszcz, który właśnie przeszył jego ciało był wynikiem z tej lodowatej bryzy morskiej, czy może raczej paraliżującej groźby, która właśnie zrodziła się w jego umyśle.

Mimo upływu dziesięcioleci, na przerytej powierzchni betonu zachowały się resztki łańcuchów, które ciasno okalały całą bryłę. Były to kajdany – obskurne i wybite naprędce, jakby bez żadnej wiedzy o metalurgii. W sypiących się obręczach wciąż widać było zatarte ślady dawno rozłożonej tkanki kostnej, którą dziesięciolecia temu wchłonęło wszelkie robactwo i chwasty. Owi nieszczęśnicy – kimkolwiek byli – musieli zostać tu żywcem przykuci i porzuceni na śmierć, albo gorzej: na pastwę tych nieludzkich przybyszy zza mgły, którzy do dzisiaj snują się nocą po tej wyspie.

– Khm – mruknął sam do siebie, nerwowo pocierając ręką o brodę. Wolał nawet nie myśleć, jakie okoliczności mogły skłonić kogoś do tak okrutnego aktu barbarzyństwa. Czy była kara, tortura, albo jakaś forma rytuału? A może ostrzeżenie dla obcych...?

Nie wiadomo, ale już było za późno, by się z tego wycofać. Ruszył więc dalej wzdłuż morderczej alei, aż do samego jej końca u podnóży posępnych klifów. Ścieżka nie urywała się jednak w morzu, jak początkowo zakładał. Spomiędzy szarganych mgieł wyłonił się niewielki, betonowy podest, niejako spojony z litą warstwą pobliskiej skały. Wyrastał parę metrów nad szalejącą toń oceanu i być może niegdyś znaczył początek jakiejś nadmorskiej konstrukcji – w stylu molo – ale teraz pozostały z niej już tylko sypiące się resztki, które najpewniej już za parę lat doszczętnie odpadną na dół.

Robert ostrożnie wspiął na platformę, uważając na śliski i zamszony beton. I wtedy – ku swojemu zdziwieniu – zaraz z boku zauważył drzwi. O dziwo, była to chyba jakaś pancerna furta – gruba, potężna i wykonana częściowo ze stali, która prowadziła we wnętrze skały. Niestety, mimo strawienia korozją, wciąż zdawała się być nad wyraz solidna.

Gdy tylko spojrzał dalej – dowiedział się, dokąd prowadzą te drzwi.

W silnym zaskoczeniu, ujrzał kolosalną wręcz dziurę żywcem wyrytą w klifie – jakby na wzór hangaru, tyle, że dla statków. Wnętrze wyrwy pieczętowały tęgie, monstrualne wrota z przeżartej stali, które skrzypiały przy każdym smagnięciu rozjuszonego żywiołu. To cud, że przez tyle lat sztormów i degradacji owe wrota wciąż tkwiły na swoim miejscu, niewzruszenie strzegąc ukrytej za nimi tajemnicy. Co więcej, Robert zdołał dostrzec pewną wąską szczelinę, przez którą przebijały się fale – tak, jakby jedno z gigantycznych skrzydeł nie zostało do końca zasunięte...

Było więc jasnym, że opuszczony kompleks musiał stanowić jakąś formę ukrytej przed światem przystani – odrębnej od „portu w New Landshire", o którym wspominał latarnik. Tylko o co chodziło z tymi falochronami? Czy to w ogóle miało jakiś związek z tym miejscem?

Robert jeszcze raz zwrócił uwagę na drzwi, które mieściły się na betonowym podeście. Spróbował je wyważyć – lecz niestety, mimo zapalczywej werwy, nic to nie dało. Choć w opłakanym stanie, pancerne drzwi ani drgnęły, wciąż twardo stojąc na swoim miejscu. Coś musiało je blokować – coś z drugiej strony. Bez odważnika, albo specjalistycznego sprzętu nie zdoła się przedrzeć do środka.

Westchnął, ocierając wilgoć z czoła. Będzie musiał odrąbać jakąś gałąź i użyć jaj jako dźwigni, albo taranu... No, chyba, że zdoła się przecisnąć przez ten prześwit głównej bramy, zapierając się o metalowe wypustki...? Z tym, że przy takich falach było to bardzo ryzykowne. Okrutne bałwany mogłyby go wciągnąć prosto w morską toń.

W czarne otchłanie głębin – w których spoczywało blade lśnienie z innego świata.

Nagle zdał sobie sprawę, że nastała już ciemność – a bez latarni, nie zdoła już nic więcej zobaczyć.

– Khm, jutro – powiedział sam do siebie, czując na barkach zbliżające się, nocne zagrożenie. Wiedział, że mistyczne zastępy cienistych obserwatorów znów będą próbowały przeciągnąć go na drugą stronę. I skończy jak ci wszyscy koloniści, martwy i zaszyty w wiecznej udręce, której prawdziwa natura przerażała go jeszcze bardziej, niż wszystko inne.

Zdecydował się więc, że przeczeka tą noc w domku latarnika. Odpocznie, by następnego dnia spróbować ponownie. I jeśli przeznaczenie okaże się łaskawe – przeżyje tę noc w jednym kawałku.


* * *


Trudno określić, czy bardziej przerażał go przewrócony trup dziewczynki pod wodą w piwnicy, czy mrożąca krew w żyłach czarna otchłań, która tętniła grozą tuż za chatą.

To coś było wszechobecne. Gdyby mógł – zabarykadowałby się tu tak samo, jak zrobił to niegdyś właściciel tego dobytku. Niestety, jak widać nawet zabite grubymi deskami otwory wejściowe nie uchroniły go przed mistyczną siłą, która ostatecznie doprowadziła go do powolnej i okrutnej śmierci.

Póki co jednak – odłożył złowieszcze myśli na bok i pomyślał o kolacji, ale z jakiegoś powodu kompletnie nie był głodny. Było to szczególnie dziwne, jako że nie jadł już od... tamtego poranka na plaży? Kiedy to było?

Koloniści też umarli z głodu.

Zmusił się więc, by skonsumować całe opakowanie krakersów, które dzięki swojemu szczelnemu opakowaniu jakoś zdołały nie zamoknąć, w przeciwieństwie do całej reszty. Mimo to, ich smak był nad wyraz podły – jakby... zaczynały już powoli gnić. Jak wszystko.

Może faktycznie spędził tu już miesiąc?

Włożywszy do ust ostatni kęs, rozejrzał się jeszcze po tutejszych pokojach – tak na wszelki wypadek, by mieć pewność, że jest tu sam... W pierwszej kolejności sprawdził łazienkę. Bez zmian, choć mrożące krew w żyłach lustro, które tu wisiało zdawało się być jakby przeklęte. Przez głowę przemknęła mu nawet głupia myśl, by je przetrzeć, ale na szczęście nie starczyło mu odwagi. Za bardzo bał się tego, co zobaczyłby w odbiciu.

Sypialna zdawała się również nietknięta – skostniałe małżeństwo Allisonów spoczywało na swoim łożu chyba w takiej samej pozycji, w jakiej znajdowało się poprzedniego razu. To głupie, ale po tym, co zobaczył w swojej wizji... Po prostu nie miał już pewności. Właściwie, to nie chciał nawet o tym myśleć.

Następnie skierował się po betonowych schodach w górę, gdzie w pokoju dziewczynki nie zastał nic prócz złączonego kłębu biegających pająków, które z jakiegoś niedorzecznego powodu całą masą zbierały się przy domku dla lalek. Lubił pająki, ale tak monstrualna kupa owłosionych gigantów wijąca się w jednym miejscu nawet jego zdołała przyprawić o niemiłe mrowienie w żołądku. Odwrócił się wiec, by rzucić jeszcze okiem na pokój transmisyjny – i o ile nic tam nie zobaczył, to widok porzuconych woluminów przypomniał mu o dzienniczku Sofíi, który przecież wciąż miał w swoim plecaku. Może w końcu powinien go przeczytać...?

Właściwie, to czemu nie? – zżerała go ciekawość. I tak nie miał już nic więcej do roboty. A przecież to nie mogło być nic takiego... to chyba nie żaden pamiętniczek, czy coś. Może cenne wskazówki, jak na przykład mapa całej wyspy?

Ciekawość w końcu wzięła górę. Szybko więc zabrał z półki jakąś w miarę suchą pozycję – chyba atlas gatunków żab – a następnie zszedł na sam dół i włożył wciąż jeszcze wilgotny zeszyt do środka starej księgi, która posłużyła za swoistą podkładkę. Niestety, jak też się spodziewał, papier wciąż był nieco zamoczony i na swoich krawędziach wręcz rozpływał się w dotyku. Niektóre strony były sklejone, a niektóre...

Wyrwane?

– No, no. – Podrapał się po skroni, unosząc brew. Faktycznie, zeszyt był nienaturalnie chudy, brakowało niemal całego środka. Co gorsza – kartkując pojedyncze, oberwane strony, dostrzegł rzeczy tak niepojęte, ze w pierwszej kolejności uznał, że to efekt rozmazanego tuszu. Niestety – prawda była inna. Krzywe i niezrozumiałe zapiski, bezsensowne znaki, koślawy i niedokończone figury geometryczne – sporządzone jakby pod wpływem jakiejś intensywnej stymulacji środkami odurzającymi, albo ataku schizofrenii. Najgorsze były jednak te rysunki. Mnóstwo pokręconych i wykoślawionych pociągnięć drżącej dłoni, które w głębokiej psychozie autora zbijały się w bezładną kupę usiłującą uwiecznić jakąś postać. Początkowo zadawało mu się, że faktycznie ich twórca postradał zmysły w jakimś głębokim koszmarze – ale brutalna wręcz precyzja tych pozornie chaotycznych pociągnięć była aż nazbyt widoczna. Gdy tylko zdał sobie z tego sprawę – wiedział, że patrzy na coś, co było bez wątpienia celowe. Jakby... portret?

Gdy przewinął na pierwszą stronę – tę najbardziej zamoczoną i rozmazaną, wyczytał jedynie niewinny spis jakichś nazwisk. Jedno z nich rozpoznał natychmiast.


06.07.2014, Macapa — START ♥

Sergio Yañez (antropo - lider NH)

Sofía Yañez (bio) nie chciała :(

July Garcia (archeo - bff)

Ximena Tejeda (geo)

Josue Olivares (speleo)

Diego Castaneira (antropo)

Sabaka (hau-hau!)


Na samym dole tkwił także podpis osoby imieniem Sergio, która chyba była autorem tego upiornego dzienniczka. Co to wszystko w ogóle miało oznaczać? Czemu Sofía miała to u siebie w plecaku – znalazła to? Czy raczej przyniosła ze sobą na wyspę?

Przemilczała coś?

Z ciekawości zajrzał na ostatnią stronę – i pożałował. Była tam jedna, prosta notka, która być może stanowiła kontynuacje tych uprzednio wyrwanych. Jej treść sprawiła, że Robert już nigdy więcej nie zmruży oka w ten sam sposób.


Zwróciłem się o pomoc do Ślepych Bogów, którzy przemawiali do najwyższych kapłanów Kaas'kel i nauczyli ich rytuałów ze swojego odległego świata. Złożyłem Diego, July i Sabakę w ofierze na szczycie wieży, by oddalić terror z głębin ziemi. Burza ustąpiła. Jestem w drodze do Meksyku tylko po to, by zabić się na własnych warunkach, z dala od wyspy. Po tym, czego się dowiedziałem lepiej byłoby, gdybym się nigdy nie narodził.


Robert w głębokim przerażeniu wpatrywał zamokły papier, próbując przetrawić to, co właśnie przeczytał. I co będzie musiał zrobić, by się stąd wydostać.

Az nagle zobaczył przed sobą Sofíę, Erin i Iktal. Omal nie dostał zawału, wywracając się na ziemię.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top