Rozdział #4

MILES

Jenny zawsze była dla mnie kimś wyjątkowym, kimś kto samym uśmiechem sprawiał, że moje samopoczucie i spojrzenie na świat stawało się inne. Miękłem, gdy jej twarz rozpromieniała się pod jego wpływem. Swoim uśmiechem powala mnie na kolana i odbierała oddech. Banalne, co?

Być może, ale Jenny to kobieta, która potrafi w uśmiechu ulokować wszystkie swoje uczucie, jakie obecnie przeżywa. Jej uśmiech zawsze jest szczery. Zawsze wyraża dokładnie to, co rozgrywa się w jej duszy.

I nieważne, jak bardzo chciałbym oprzeć się temu, jak unosi kąciki swych ust, nie jestem w stanie. Szczególnie gdy jej uśmiech mówi mi, że nie jest wcale tak dobrze, jak na to wygląda.

Byłem świadom, że gdy przejdę przez próg mieszkania Jenny i Johna, wszelkie stłumione uczucia, jakimi żywię tę kobietę, skumulują się w jednej chwili i wybuchną jak bomba. Dlatego chroniłem siebie przed Jenny i unikałem jej jak ognia, zważywszy na fakt, że nie potrafię się przy niej opanować, kiedy jesteśmy sam na sam.

Zawsze mam przemożną ochotę, by dotknąć jej twarzy, prześledzić każdą zmianę, jaka na niej powstała. Poczuć pod palcami fakturę jej ust, a potem poznawać i pieścić je swoimi wargami.

A teraz trzymam miłość swojego życia w ramionach i smakuje te piękne, idealnie skrojone usta, które napierają na moje z silną desperacją i załamaniem. To, co robimy jest złe, oboje to wiemy, ale oboje też nie potrafimy poradzić sobie z emocjami, jakie w nas się panoszą, gdy jesteśmy chociażby w tym samym pomieszczeniu.

Zakazana miłość, zakazany owoc.

Mój promyczek.

Jenny jest moim zakazanym owocem.

W kieszeni spodni czuję wibracje. Wiem, że to Ashley. Miałem jak najszybciej zjawić się w klubie, ale Jenny jest jak magnes. Przyciąga mnie do siebie z taką siłą, że nie jestem w stanie się od niej odkleić.

Bo tego nie chcę. Chcę Jenny.

Nie chcę wracać do siebie, wiedząc, że czeka mnie okres rekonwalescencji i trzymania się od Jenny z daleka. Jednak muszę, mam Ashley i swoje życie, w którym dla Jenny nie ma już miejsca. Dokonała wyboru przed laty, który zaakceptowałem, choć było mi cholernie ciężko i teraz też będzie mi ciężko, wiem o tym.

Jednakże wiem też, że jeśli zadzwoni ponownie i poprosi o pomoc, pomogę jej, zawsze to zrobię. Jestem jednak pewien, że Jenny już o nią nie poprosi.

Tak będzie lepiej, Miles.

Odrywam się od jej ust i przyciskam do siebie w pokrzepiający sposób. Jenny już nie płacze, ale oddech jej się rwie i próbuje zaczerpnąć porządny haust powietrza. Jej ciało drży, obejmuje mnie z taką siłą, jakby się bała, że gdy mnie puści, rozsypie się na kawałki.

Idź, Miles.

Wzdycham, jakież to jest kurewsko trudne. Muszę wyjść z mieszkania, znaleźć się jak najdalej od niej, bo jeśli tego nie zrobię, stanie się coś czego oboje nie chcemy. A co przewróci nasze światy do góry nogami i konsekwencje mogą być naprawdę nieciekawe.

Masz Ashley, Miles. Ona czeka na ciebie. Kocha cię.

Przedłużanie tego momentu nie ma sensu, im dłużej z nią jestem, tym trudniej nam będzie, gdy zniknę.

Weź się chłopie w garść.

- Idź do Dereka i sprawdź czy temperatura spadła - mówię stanowczo, siląc się na twardy ton. Nie chcę, by Jenny wyczuła w moim głosie, jak ciężko mi jest w tej chwili.

Pociąga nosem, podnosi się i wyciera twarz w koszulkę. Wstaje na nogi i nawet na mnie nie spojrzawszy, wychodzi z kuchni.

Kurwa!

Zaciskam usta i walę pięścią w powietrze. Gdyby teraz na mojej drodze pojawił się John, sprałbym go na kwaśne jabłko.

Co za skurwiel!

Biorę się w garść i oddycham głęboko, zamykając oczy. Podnoszę się z kolan, przecieram dłońmi twarz, czując wciąż smak Jenny i to, jak badała wnętrze moich ust. Przeczesuję dłonią swoje krótkie ciemne włosy i idę do pokoju. Opieram się o framugę w progu pomieszczenia i napawam się ostatnim widokiem atrakcyjnego i cholernie seksownego ciała, pamiętając, jak było mi kurewsko dobrze, gdy byłem wewnątrz Jenny.

Odwraca się do mnie twarzą, nasze spojrzenia spotykają się i dostrzegam w jej oczach smutek. Słyszę, jak pęka mi serce. Tego się obawiałem.

To, co czuję w tej chwili przejmuje nade mną kontrolę. Podchodzę do niej, czując, jak w klatce piersiowej dudni, a ból rozrywa mnie od środka z taką siłą, że nie jestem w stanie oddychać.

Ujmuję jej twarz w dłonie, wbijam się wzrokiem w jej beznamiętne spojrzenie. Muskam kciukami skórę na policzkach, dostrzegłszy, że również wstrzymuje oddech i czeka na mój ruch. Zamykam oczy.

Nie rób tego, Miles!

Kurwa!

Pieprzyć to!

Otwieram oczy i gwałtownie miażdżę jej usta, z zachłannością i nienasyceniem. Rozkoszuję się smakiem Jenny, który wdziera się w mój umysł, zapamiętując na wieki te chwilę.

Jesteśmy bez szans.

Pieszczenie jej języka jest jak afrodyzjak i narkotyk w jednym. Jenny jest MOIM narkotykiem, z którego nigdy całkowicie się nie wyleczę. To kobieta, która wkradła się w me serce na zawsze i nigdy z niego nie zniknie. Szkoda tylko, że mój pieprzony brat tego nie docenia i rucha jakieś dziwki, mając anioła w domu, na wyłączność.

Zwalniam nasz szaleńczy, pełen emocji i bólu pocałunek. Dotykam wargami ust Jenny, ale nie poruszam nimi. Tkwię w stanie zawieszenia, chłonę wszystko to, co promyczek mi daje. Kradnę bratu wyjątkową chwilę z życia i zdaję sobie sprawę, że Jenny też zrobiła to Johnowi.

Zdradziła go pocałunkiem.

Co się między nimi, do cholery, dzieje?

Oni się nie kochają?

Odrywam się od Jenny. Nie mogę tego przeciągać w nieskończoność, zważywszy że Ashley dobija się do mnie od kilku minut.

Miej jaja, Miles!

- Jenny - chrypię i biorę oddech, lecz ona mi przerywa.

- Nic nie mów. Wiem, co chcesz powiedzieć - łamie jej się głos, choć próbuje mówić naturalnie. Zapomniała chyba, że zawsze wyczuję w jej tonie, jaki ma obecnie nastrój. - Dziękuję, już więcej nie będę prosić cię o pomoc. Przepraszam, Miles. Nie chciałam... - urywa, a ja wiem dokładnie o co jej chodzi.

- Nie jesteś z nim szczęśliwa? - pytam, choć doskonale znam odpowiedź. Gdyby była, nigdy by mnie nie pocałowała. Nie rozumiem tylko jednej rzeczy.

- Byłam, dopóki nie pojawił się Derek. Po jego narodzinach, zmieniło się wszystko - wyjaśnia, odwracając się w stronę łóżeczka. Czule muska kciukiem dłoń swojego syna.

- Jenny, nie podoba mi się, że mój pierdolony brat, zachowuje się jak frajer. Powtórzę to jeszcze raz: nie pozwól się tak traktować.

- A co mam zrobić? Jestem bez pracy, państwo daje mi jakiś marny zasiłek na Dereka, a gdzie reszta? - mówi i krążyły wzrokiem po pokoju, nie chcąc spojrzeć mi w oczy.

- Wolisz tkwić w nieszczęściu, tylko dlatego, żeby żyć na godnym poziomie? - pytam z wyraźnym niedowierzaniem w głosie. Odsuwam się od niej. Tok tej rozmowy pozwala mi wrócić na ziemię i racjonalnie myśleć.

- Nie, Miles. Ale... - bierze głęboki wdech, nadal nie patrząc mi w oczy - nie chcę, żeby Derek żył w takiej biedzie, jak ja. Robię to dla niego. Dla mnie liczy się tylko jego szczęście.

- A co z twoim szczęściem, Jenny? - Patrzę w jej oczy, nie dostrzegając praktycznie nic, bo w pomieszczeniu panuje mrok. Światło z telewizora daje słabą poświatę, umożliwiając jedynie poruszanie się po pokoju.

Nie odpowiada. Zwiesza głowę.

Uważa, że odkąd została matką, jej szczęście i jej potrzeby są na ostatnim miejscu, a wcale tak nie jest. Razem z Johnem powinna tryskać tym pieprzonym szczęściem, chodzić z dumnie uniesioną głową. A ona tymczasem trzy miesiące po porodzie nie może nawet liczyć na wsparcie.

- Jak mały? - pytam, chcąc uzyskać pozytywną odpowiedź. Muszę iść, nie mogę dłużej przebywać z nią sam, bo dobrze wiem, że jeszcze chwila i mnie poniesie. A nie mogę tego zrobić.

Wezmę Jenny dopiero wtedy, gdy będzie wolna, gdy ja będę wolny, a nie zamierzam, w najbliższej przyszłości zmienić swojego statusu związku. Nie będę zniżał się do poziomu mojego brata, tego cholernego kutasa i nie będę zdradzał Ashley, choć w sumie to zrobiłem.

Kurwa!

Jednakże pocałunek jest niczym, w porównaniu do penetrowania ciała kobiety penisem.

Tak sobie tłumacz, złamasie!

- Gorączka spadła, wszystko mam pod kontrolą - szepcze, odwracając się do mnie tyłem i opiera dłonie na ramię łóżeczka, zwieszając głowę. Kuli się w sobie.

Oh, Jenny. Coś ty najlepszego zrobiła? Co ty nam zrobiłaś?

- W takim razie na mnie już pora - mówię cicho i kieruję się w stronę korytarza. Jenny za mną nie idzie. Dobrze robi.

- Dziękuję, Miles - słyszę za plecami. Odwracam się i spoglądam przez ramię, mając nadzieję, że Jenny odprowadzi mnie do drzwi. Jednak ona stoi bez ruchu, nadal pochyla głowę i słyszę, jak pociąga nosem.

Robię krok do tyłu, chcąc zawrócić. Toczę ze sobą wewnętrzną walkę, ale w tym starciu wygrywa rozum, nakazując mi opuszczenie mieszkania mojego brata.

John, ty chuju!

Zmuszam nogi, by ruszyły z miejsca i wyprowadziły mnie stąd. Z oporem ruszam, dochodzę do drzwi. Przystaję. Czekam, aż zawoła za mną, aż rzuci mi się na szyję i zacznie żarliwie całować, czekam, nie wiem na co jeszcze. Jenny nie pojawia się w korytarzu. Nie ma jej przy mnie i wiem, że nie będzie.

Kładę dłoń na klamce, otwieram drzwi i w ostatnim momencie zauważam, że zmywarka, którą kupili ze Johnem tydzień temu, nadal stoi nie używana. Mój brat był wyraźnie zbyt zajęty, aby ją podłączyć.

Wychodzę i cicho zamykam za sobą drzwi. Zbiegam ze schodów. Coś w mojej piersi, właśnie ponownie pękło. Piekący ból wypala mnie od środka, ale tym razem, nie pozwolę, aby przejął nade mną kontrolę. Nie ma, kurwa, mowy.

Gdy pokonuję ostatnie stopnie, dzielące mnie od wyjścia z klatki, spotykam swojego cholernego brata.

- Miles? - pyta, wyraźnie zdziwiony i podchodzi do mnie bliżej.

- Nie, ksiądz - rzucam sarkastycznie, czując mdłości, gdy widzę jego zdradziecką mordę. Jaka szkoda, że rozwaliłem mu jedynie usta.

- Co ty tu robisz, do cholery? - syczy i marszczy brwi, przeszywając mnie morderczym spojrzeniem.

- To, co ty powinieneś robić - odpowiadam spokojnie, choć gdy na niego patrzę, mam tylko ochotę mu dołożyć.

Jak on może spokojnie wrócić do domu, po tym co robił i położyć się OBOK Jenny do łóżka?

Przechodzą mnie ciarki i nawet nie chcę myśleć, że po czymś takim on i Jenny...

- Niby co?

Wzdycham, tłumiąc w sobie chęć, żeby nie złamać mu nosa.

- Ciesz się, że tylko raz dostałeś. Następnym razem urządzę cię tak, że nasza matka nie będzie w stanie cię poznać, bracie - syczę, nachylając się bliżej jego mordy i z cynicznym uśmiechem na ustach wychodzę na zewnątrz.

Biorę głęboki wdech, wypuszczam powoli powietrze nosem, ale to nic nie daje. Nadal mam kurewską ochotę wrócić na górę i posprzątać tej bajzel, jaki narobił mój, od siedmiu boleści, b r a t.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top