🗡️ ROZDZIAŁ XX 🗡️
Grace zdmuchnęła kosmyk włosów, który wysunął się z kucyka i opadł na jej twarz. Jej dłonie drżały, przez co długo męczyła się z włożeniem klucza do zamka. W końcu wzięła głęboki oddech, starając się uspokoić zszargane nerwy. Obróciła klamkę, a drzwi ustąpiły pod jej naporem.
Zatrzasnęła je za sobą i oparła się o ich powierzchnię. Spojrzała na zegarek, który wskazywał piętnaście po szóstej. Musiała się spieszyć. Nadszedł moment, w którym miała zamiar przyczynić się do kresu tej nieludzkiej korporacji z Elizabeth Morris na czele. Potem planowała uciec jak tchórz i ukryć się gdzieś, gdzie nikt jej nie znajdzie. Przeczekać najgorsze i nie wyściubić nosa z kryjówki przez długie miesiące.
Nie chciała dłużej przykładać ręki do bestialskich eksperymentów. Żadne pieniądze nie były warte dehumanizacji i tortur na niewinnym dzieciaku. Nieważne, co można było za nie kupić, ile długów udałoby się jej spłacić, ile rachunków wyrównać. Chłopak zawinił tylko i wyłącznie tym, że dostał dar od losu. Gdy wpadł w niepowołane ręce, koło potoczyło się samo. Powoli i boleśnie rozszarpywało go stado hien, które nie widziały w drugim człowieku niczego poza zyskiem.
W oczach Dantego od razu zauważyła błysk zrozumienia. Od razu poczuła dumę, gdy zrozumiała, że wykorzystał okazję i skontaktował się z rodziną. Niestety od razu usunął wiadomość. Miała nadzieję, że zaufa jej wystarczająco, aby zostawić jej numer, dzięki któremu mogłaby się skontaktować z jego bliskimi. Nie dziwiła mu się jednak, że był ostrożny.
Na szczęście operator sieci komórkowej Grace okazał się bardzo pomocny. Wcisnęła mu wymyśloną na poczekaniu bajeczkę o zdradzającym ją mężu i szybko uzyskała potrzebny numer.
Zerwała z siebie skórzaną kurtkę, czując, że kropelki potu pojawiły się na jej plecach i czole. Wpatrywała się przez moment w ciąg numerów na ekranie telefonu, wahając się. Nie łatwo było podjąć tę decyzję. Rozpocząć reakcję łańcuchową. której kolejne ogniwo stanowiła ucieczka. W końcu jednak nacisnęła zieloną słuchawkę, czując pętle zaciskającą się na jej gardle.
Podpisała na siebie wyrok.
Z szybko bijącym sercem przycisnęła telefon ramieniem do policzka, sięgając do kieszeni kurtki, z której wyciągnęła permanentny marker. Kupiła ostatnią sztukę na stacji, uznając to za znak, że podjęła odpowiednią decyzję. Sygnał dłużył się, kiedy zaczęła pisać na ścianie motelowego pokoju koordynaty.
— Halo?
Zaschło jej w gardle, kiedy usłyszała ten głęboki głos. Coś jej mówiło, że to musiał być Dennis — pierwszy udany eksperyment Hansa Morrisa. Jej dłoń zawisła nad paskudną tapetą.
— Notuj — powiedziała stanowczo, wracając do pisania. Porównywała numerki z pomiętą, żółtą karteczką, aby się nie pomylić. Jeden błąd mógł posypać cały jej plan. — Mirage Lodge Motel, Sacramento. Pokój 205, klucz pod wycieraczką.
— Kim jesteś? — odparł po chwili.
Zignorowała pytanie.
— Zanotowałeś? — mruknęła zirytowana.
— Tak.
Odsunęła się trzy kroki w tył, aby obejrzeć swoje dzieło z większej odległości. Kiedy uznała, że każdy numer jest czytelny i nie wkradły się żadne błędy, zaczęła zakładać kurtkę.
— Zaufaj mi, jeśli chcesz uratować Dantego. — Zmieniła ucho, przy którym trzymała telefon. Sięgnęła do kieszeni, wyciągając z niej kartę magnetyczną. — Na ścianie napisałam koordynaty wejścia dla pracowników.
— Nie możesz podać ich przez telefon?
— Potrzebujesz karty dostępu, którą zostawię dla ciebie w pokoju. — Westchnęła. — Na wejściu do budynku jest dwóch strażników, czterech w środku. Dwóch z nich pilnuje celi Dantego, pozostali patrolują korytarz. Uważaj na dziewczynę, Elizabeth może jej potrzebować. — Stanęła na środku pomieszczenia, rozglądając się na boki. Chciała mieć pewność, że o niczym nie zapomniała i poza kartą oraz graffiti nie zostawi po sobie żadnych śladów. — I teraz najważniejsze. Nie mieszaj w to wojska.
— Dlaczego? — fuknął z kpiną w głosie.
Grace podejrzewała, że tak zareaguje. Sama by sobie nie uwierzyła.
— Bo nie są z tobą do końca szczerzy. Jeden z wyżej postawionych współpracuje z Elizabeth. Ma stworzyć dla nich broń. — Dreszcze na karku dały jej znak, że kończył jej się czas.
— Broń? — Zdziwił się. — Nie miała tworzyć leku?
— Muszę kończyć.
Urwała połączenie, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Złapała za leżący na łóżku klucz, zostawiając w jego miejscu telefon. Znajdowało się na nim trochę zrobionych z ukrycia zdjęć, które mogłyby pomóc Redfieldom, gdyby tylko je znaleźli. Ruszyła szybkim krokiem w kierunku drzwi i złapała za klamkę.
Kiedy szarpnęła za drzwi, zobaczyła dwie lufy pistoletów skierowane w sam środek jej czaszki. Uniosła dłonie w geście kapitulacji.
Spóźniła się.
— Do tyłu — nakazała Elizabeth, idąc w jej kierunku.
Morgan posłusznie wycofała się. Miała ochotę płakać. Żyła nadzieją, że jej plan się powiedzie. Długo nad nim myślała i wydawało jej się, że wszystko pójdzie po jej myśli. Jednak, jak to mówią, nadzieja jest matką głupich. Gdzieś musiała popełnić błąd i coś jej mówiło, że za niedługo zostanie jej on wytknięty.
— To twój koniec, Lizzy. — Ostatnie słowo wypluła, jakby było trucizną na jej języku. Zacisnęła zęby, nie dając po sobie poznać, jak bardzo się boi. — Początek końca.
Oczy Morris pociemniały, kiedy usłyszała zdrobnienie z ust kobiety. Ostatnim razem spoczęło na ustach jej umierającego brata, a wcześniej ojca. Tylko naprawdę bliskie osoby mogły się do niej w ten sposób zwracać.
— Nie masz prawa mnie tak nazywać. — Wysyczała. — Już od dawna nie jesteśmy przyjaciółkami.
Grace zamrugała kilka razy, analizując słowa kobiety. Domyśliła się, że nie była jej wierna. Sądziła jednak, iż stało się to niedawno. Przez większość czasu starała się nie wzbudzać żadnych podejrzeń, dlatego zaniepokoiło ją stwierdzenie "od dawna", na które położyła tak duży nacisk.
Elizabeth machnęła głową, dając ustalony wcześniej znak towarzyszącym jej mężczyznom. Ci zdawali się doskonale wiedzieć, czego od nich wymagała. Jeden z nich, z pieprzykiem obok haczykowatego nosa, wyciągnął kajdanki spod letniej wiatrówki. Drugi, z paskudną blizna po poparzeniu na szyi, złapał Grace, która i tak nie miała żadnej drogi ucieczki. Przycisnął ją do swojego ciała, nie pozwalając się ruszyć, niezależnie od tego jak bardzo się szarpała.
— Coś przegapiłam? — zapytała zaskoczona, grając niewiniątko. Spojrzała na Elizabeth sarnimi oczami, ona jednak nie zmiękła. Możliwe, że kiedyś by się to faktycznie udało. — Od jak dawna?
Mężczyzna z blizną ruszył w kierunku maleńkiej kuchni połączonej z jadalnią, z której przyniósł krzesło.
— Odkąd postanowiłaś spiskować za moimi plecami. — Morris spojrzała przelotnie na zapiski na ścianie i leżącą pod nimi kartę.
Grace ugryzła trzymającego ją mężczyznę w przedramię, wkładając w to tyle pasji, że metaliczny posmak krwi zagościł na jej języku. Chociaż na moment wypuścił ją z objęć, sekundę później drugi zbir złapał ją za ramiona i obrócił do siebie plecami. Obraz mieszał jej się przed oczami i traciła orientacje, ale mocne uderzenie w policzek natychmiast ją uziemiło.
Jęknęła z bólu, a łzy zapiekły ją pod powiekami.
— Och, a mi się wydawało, że od momentu, w którym straciłaś rozum, podążając za tym swoim chorym celem. — Mężczyźni brutalnie posadzili ją na krześle i wykręcili jej ramiona. Kajdanki zachrzęściły, a po chwili chłodny metal zacisnął się na jej nadgarstkach, ograniczając ruchy. — Marshall i twój ojciec przewracają się w grobach, patrząc na to, co robisz.
— Kochałam ich z całego serca, ale zawsze podążali za czymś, czego nie dało się osiągnąć. — Elizabeth podeszła bliżej i pochyliła się, aby jej twarz znajdowała się na tym samym poziomie, co Morgan. Złoty łańcuszek z perłową zawieszką zadyndał nad jej piersiami. — Mój cel jest realny, osiągalny i zyskowny. Nie mam zamiaru poświęcić życia dla idei.
Grace podążyła spojrzeniem za plecami mężczyzny, który na moment wyszedł z pokoju. Wrócił dosłownie kilka sekund później. Krew kobiety zamarzła, gdy zobaczyła w jego dłoni kanister z benzyną.
— Oni faktycznie chcieli zrobić coś dla świata, a tobie zależy tylko na pieniądzach! — wykrzyczała z żalem, szarpiąc się. Metal boleśnie wbijał się w jej skórę, a nozdrza zaczęły palić od roznoszącego się zapachu. — I to wszystko kosztem niewinnych ludzi.
— Na tym teraz polega świat, Grace. — Elizabeth uśmiechnęła się blado, ale było w tym coś pokrzepiającego. — Nie uciekniesz od tego.
— Więc tak to chcesz rozwiązać? — Zakaszlała, marząc o tym, aby odrobina świeżego powietrza dostała się do jej płuc. Opary momentalnie wywołały u niej zawroty głowy. — Po tych wszystkich latach jestem zwykłym śmieciem, który spalisz, żeby się go pozbyć?!
Morris cmoknęła ustami, prostując się. Popatrzyła na kobietę z wyższością, wycofując się z z pomieszczenia. Nagle Grace poczuła, jak od stóp do głów zalewa ją benzyna. Dusiła się i dławiła, nie mogła otworzyć oczu. Płakała i krzyczała.
— I powiedz mi, czyja jest to wina? — rzuciła blondynka na odchodne, obracając w palcach zapalniczkę. — Przecież to nie ja cię zdradziłam.
Gdy Dennis i Erin pojawili się na miejscu, w pośpiechu wyszli z auta. Na ich twarze padły ciepłe płomienie, które zajęły cały budynek. Kłębiło się przed nim od ocalałych i medyków opatrujących mniejsze oparzenia. Biegający po parkingu motelu strażacy przekrzykiwali się, walcząc z rozszalałym żywiołem.
Brunetka otworzyła zaskoczona usta, nie wiedząc, co powiedzieć. Słowa uwięzły jej w gardle. Jej dłonie i kolana drżały, a mimo wszechobecnych płomieni, na jej karku pojawiła się gęsia skórka. Miała ochotę płakać.
Redfield spuścił głowę, kręcąc głową. Złapał Freeman za ramię i pociągnął w kierunku samochodu. Dziewczyna stawiała opór, zupełnie, jakby gdzieś wśród popiołów mogła jeszcze odnaleźć potrzebne im wskazówki. Jakby ich nadzieja nie spłonęła niczym zapałka, gdy tylko zobaczyli płomienie.
— Spóźniliśmy się.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top