🗡️ ROZDZIAŁ XXI 🗡️
Kiedy strażnik wyszarpał Dantego z jego celi i pchnął w kierunku dużych, metalowych drzwi, chłopak myślał o antidotum i możliwościach, jakie mu ono dawało. Przez moment przeszło mu nawet przez myśl, żeby zabrać ze sobą strzykawkę. W ostatniej chwili zrezygnował z tego pomysłu i zostawił ją w kratce wentylacyjnej, gdzie wątpił, aby ktokolwiek zajrzał.
Musiał użyć go w momencie, kiedy nikt nie będzie się tego spodziewał. Najlepiej w nocy, bo wtedy laboratorium pustoszało i znajdowały się w nim maksymalnie dwie osoby poza ochroną. Wciąż niosło to za sobą ryzyko — nie mógł pozwolić sobie na przebywanie w pobliżu większej ilości strażników. Z dwoma byłby sobie w stanie poradzić, z trzema byłoby już ciężko, ale czworo na raz skutkowałoby w zaprzepaszczonej szansie.
Metalowe drzwi rozwarły się na dwie strony. Nikt się nie poruszył, więc musiał to zrobić ktoś wewnątrz. Siedząca na obrotowym krześle Elizabeth zwróciła się w kierunku Dantego i uśmiechnęła. Obok niej miejsce zajmowała doktor Harper. Z jakiegoś powodu zaniepokoiła go nieobecność doktor Morgan.
W pierwszej sekundzie serce Redfielda zaczęło bić ze zdwojoną prędkością. Założył od razu najczarniejszy scenariusz — wydało się, że wysłał wiadomość do ojca. Ktoś niespełna rozumu, zapewne Nathan, zadzwonił pod ten numer i cały plan szlag trafił. Od razu skarcił się w myślach. To że rozstał się z kuzynem w nienajlepszych stosunkach, nie zmieniało faktu, że wciąż był mu bliski i miał prawo się martwić.
Nic jednak nie wskazywało na to, że o czymkolwiek wiedzą. Zanim się zorientował, już siedział na tym samym krześle. Jego nogi zostały skrępowane. Uniósł wzrok i dostrzegł coś, czego kompletnie się nie spodziewał.
W jednej ze szklanych tub z niebieskim płynem unosił się nieprzytomny mężczyzna. Nie wyglądał na starszego niż trzydzieści lat, miał ciemne włosy i wysportowaną sylwetkę. Widać było, że ćwiczy regularnie, mięśnie jego nóg były imponujące. Miał na sobie tylko bokserki. Na jego twarzy zamocowana została maska tlenowa, dzięki której mógł oddychać.
— Co do kurwy?! — warknął Dante, wiercąc się w miejscu. Z każdym ruchem palce strażników coraz mocniej zaciskały się na jego ramionach.
Wszyscy zignorowali jego wzburzenie.
— Ściągnij koszulkę — nakazała Penelope, trzymając w dłoniach elektrody.
— Czy ktoś mi wyjaśni, o co tutaj chodzi? — zapytał z nutką paniki w głosie.
Chłopak nie potrafił oderwać wzroku od mężczyzny. Było w nim coś niepokojącego, wywołującego nieprzyjemne uczucie w żołądku. Jednocześnie jakaś niezidentyfikowana siła zmuszała go, aby się na niego gapił. Tysiąc pytań krążyło po głowie Dantego, ale wiedział, że któregokolwiek nie zada, nie dostanie jeszcze na nie odpowiedzi. Czemuś musiało to służyć.
Elizabeth nie wprowadziłaby go do tego pomieszczenia, gdyby nie chciała, aby zobaczył, co się w nim znajduje. Wiedziała, że blondyn zareaguje intensywnie i negatywnie. W jego głowie od razu zapaliła się czerwona lamka — chciała tego. Chciała jego reakcji.
Chciała, aby stracił nad sobą kontrolę.
Wziął głęboki wdech.
Nie mógł jej na to pozwolić. Nie dał się sprowokować. Jeśli to był jej cel, nie mógł doprowadzić do jego osiągnięcia.
Z racji, że zignorował prośbę o zdjęcie koszulki, poczuł lufę karabinu na skroni. Wszyscy czekali. Nikogo nie interesowały jego pytania, ponieważ to nie on dyktował zasady. Szybkim ruchem zrzucił z siebie ubranie, zostając w samych spodniach dresowych. Poczuł dreszcz biegnący wzdłuż jego kręgosłupa, który zjeżył nawet najmniejsze włoski na jego karku. Skóra na ramionach stała się wrażliwsza od zimna, przez co gdy metalowe obręcze zacisnęły się na jego nadgarstkach, dotyk parzącego metalu sprawiał ból. Zacisnął palce na podłokietnikach.
Wokół zaczął roznosić się równomierny, chociaż przyspieszony dźwięk. Jego bicie serca, które mogli usłyszeć wszyscy w pomieszczeniu.
— Co się stało, Dante? — zapytała Elizabeth, stając przed nim z dłońmi włożonymi do kieszeni fartucha. — Zestresował cię widok naszego nowego kolegi?
Redfield zacisnął usta. Wsłuchał się w bicie jej serca — było przyspieszone. Ekscytował ją nadchodzący eksperyment. Chłopak już po pierwszych słowach, które wyszły z jej ust, domyślił się, na czym będzie polegać.
Będzie nim manipulować, będzie go obrażać i będzie mu grozić. Zrobi wszystko, aby doprowadzić go na skraj świadomości i pozbawić kontroli nad własnym umysłem. Nie wiedział jeszcze, co w ten sposób osiągnie, ale nie mógł pozwolić, aby to dostała.
— To jest 2S-O7 — kontynuowała, mierząc się z pogardliwym spojrzeniem blondyna. Dotknęła delikatnie szkła, a Dante poruszył się niespokojnie, jakby to poczuł. Traktowała go jak obiekt badań, nic poza tym. — Nasz pierwszy i jak na razie jedyny żołnierz, który przeżył przekazanie wirusa.
Pikanie w tle przyspieszyło. Redfield prychnął, chociaż krew w jego organizmie dochodziła powoli do temperatury wrzenia. Powtarzał sobie, że nie straci kontroli, ale to nie mogło wystarczyć. Musiał wyciągnąć z tej wariatki jak największą ilość informacji, a przy okazji je filtrować. Próżno szukać u niej szlachetności, dzięki której próbowałaby go sprowokować wyłącznie prawdą. Psychicznie przygotował się już na wszelkie formy manipulacji.
— A więc to o to od samego początku chodziło? — syknął przez zaciśnięte zęby. — Mogłem się domyślić, że panaceum jest tylko przykrywką.
Elizabeth spojrzała na Dantego ze współczuciem we wzroku. Przynajmniej tak mu się wydawało. W rzeczywistości miał świadomość, że raczej nie jest do niego zdolna. Może była, ale na pewno nie miała w sobie żadnego współczucia do swojego obiektu testów.
Czuł się żałośnie, ponieważ faktycznie jej uwierzył. Zawsze do wszystkiego starał się podchodzić z rezerwą i nie ufał ludziom na słowo, ale ten jeden raz coś w nim kazało mu uwierzyć w jej kłamstwa. Możliwe, że zwyczajnie chciał, aby wirus w końcu został wykorzystany do czegoś dobrego. Może wyrównałby tym całą krzywdę, którą kiedykolwiek wyrządził.
— Potrzebowałam, żebyś wątpił w to, czy ucieczka stąd będzie moralna. W końcu miałam dobre zamiary, chciałam ogólnego dobra. — Skrzyżowała ręce na piersi. — W życiu nie chciałbyś mi pomóc, gdybyś wiedział, jaki jest mój prawdziwy cel.
— Stworzenie super-żołnierzy? — Zaśmiał się gardłowo, chociaż w tym dźwięku nie było nawet kropli humoru. — Wojsko pewnie zapłaci ci za to niezłą sumkę.
Jej oczy błysnęły.
— Na pewno będę miała z tego większy zysk niż z ganiania za lekiem, którego nikt nie jest w stanie stworzyć.
Dante pokiwał głową i spojrzał na nią z obrzydzeniem.
— Muszę ci pogratulować — wycedził. — Razem z ojcem okłamaliście dwa pokolenia i nabraliście nas na tę samą sztuczkę.
— I tu się mylisz. — Uniosła palec ku górze. Zaczęła powoli krążyć wokół krzesła, na którym siedział Dante. Zatrzymywała się na moment poza zasięgiem jego wzroku, aby wzbudzić w nim niepokój. — Mój ojciec faktycznie chciał stworzyć panaceum, tak samo jak mój brat. Tylko że to bardzo niewdzięczna praca. Potrzebowalibyśmy wielu lat badań, a to nie gwarantowało powodzenia. Badania chłonęłyby czas, pieniądze, energię, materiały i całą radość z mojego życia.
Gdy tylko Elizabeth przestawała mówić, chłopak robił krótka pauzę, w trakcie której wsłuchiwał się w jej bicie serca. Musiała się domyślić, że Dante nie jest jedynym obiektem badań w tym pomieszczeniu. Były dwie opcje: doskonale kłamała albo faktycznie nie miała niczego do ukrycia. Mogła również zgrabnie manipulować faktami, używając nieco mniej adekwatnych określeń.
— Zarażanie wirusem losowych ludzi to faktycznie mniejszy wysiłek. Ilu już zginęło w mękach z twojego powodu?
— Za dużo, żebym nie straciła cierpliwości. Starałam się wybierać zróżnicowane obiekty. — Położyła szczególny nacisk na ostatnie słowo. Wypowiedziała je z odrazą, zupełnie jakby pod określeniem nie kryli się prawdziwi ludzie. Nie ma co się dziwić. Już przy ich pierwszym spotkaniu udowodniła, że Redfieldowie byli dla niej jedynie gatunkiem podrzędnym. — Chciałam zwiększyć swoje szanse na powodzenie. Wygląda na to, że nie znam tajemnego sposobu na tworzenie nadludzi. Ale ty znasz.
Dante zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, co miała na myśli. Stanęła z powrotem przed nim, tym razem z telefonem w dłoni. Jego tętno od razu podskoczyło, co widocznie satysfakcjonowało kobietę. Z uśmiechem zerknęła na monitor, a następnie na doktor Harper, która bez przerwy, skrupulatnie zapisywała wszystko w swoim notatniku.
Serce Redfielda zdawało się stanąć na krótką chwilę, czego nie potwierdziła aparatura. Patrzył na wyświetlane na telefonie zdjęcie jak zaczarowany i nie chciał odrywać od niego wzroku. Fotografia przedstawiała Erin. Miała krótkie włosy sięgające ramion i posępny wyraz twarzy, na której nie malował się ten piękny uśmiech. Wychodziła razem ze Sky z biblioteki szkolnej, a na zewnątrz zaczęło się już ściemniać. Dante oddałby wszystko, żeby w tamtym momencie zobaczyć ją szczęśliwą.
Przyjemne ciepło rozlało się po jego żołądku. W jednym momencie poczuł tak wiele emocji, że nie potrafił ogarnąć ich umysłem. Ulga, miłość, szczęście, lęk, złość. Odczucia mieszały się w szarą papkę, ale nie znalazło się w niej poczucie winy. Erin żyła. Nie zabił jej. Uratował jej życie.
Żyła.
— Myślisz, że mamy jakiś tajemny sposób? — Roześmiał się i nagle urwał, patrząc lodowatym spojrzeniem spod wachlarza rzęs. — Zawiodę cię.
Erin żyła.
— Musi być coś, co robicie inaczej — powiedziała z nutką złości w głosie. Od razu odchrząknęła. — Jakim cudem twój ojciec przekazał wirusa twojej matce, a ty swojej dziewczynie. Erin, tak?
Gardło Dantego zaciskało się, kiedy słyszał jej imię spływające po języku doktor Morris. Miał wrażenie, jakby kalała je w ten sposób. Nie zasługiwała na to, aby bezkarnie je wymawiać. W jej ustach brzmiało jak obelga, ujma, a było jedynie imieniem.
Pięknym imieniem. Dante nie mógł się skupić, gdyż jego myśli ślizgały się jak na lodzie i niekontrolowanie sunęły w kierunku szarookiej dziewczyny.
— Nawet gdybym wiedział, to nic bym ci nie powiedział. — Rozluźnił się nieco na niewygodnym krześle. Przechylił głowę, rozciągając spięte mięśnie szyi. Wzruszył ramionami. — Gróź mi do woli, ale nic ze mnie nie wyciągniesz.
Elizabeth zacisnęła usta i zmrużyła oczy.
— Nie szkodzi. Sama się dowiem. Jest w końcu tym, co chcemy osiągnąć, mutantem z twojej krwi. — Jej oczy pociemniały. — Dobrze by było ją również przebadać.
Palenie wokół nadgarstków stawało się nie do wytrzymania, kiedy Dante szarpnął się, jakby próbował rzucić się do ataku. Zacisnął palce na podłokietniku i z miłą chęcią zmiażdżyłby go w popiół w swojej pięści, gdyby tylko mógł. Replika jego bicia serca zaczynała doprowadzać go do szału.
— Dotknij jej, a przysięgam, że cię wykończę. — Chciał wykrzyczeć jej to w twarz, ale postanowił podejść do tego z opanowaniem. — Twojemu bratu okazałem łaskę kulką między oczy, ale na tobie się zemszczę. Nie pozwolę ci na szybką ucieczkę. Będziesz mnie błagać, abym cię po prostu skończył.
Odwrócił karty, czego kobieta niekoniecznie się spodziewała. Dante nie miał przecież żadnej władzy nad nią. Jeden zastrzyk z rycyny powaliłby go na kolana. Nie miała się czego obawiać, gdyż jego groźby były puste.
— Szczenięca miłość jest taka urocza. Obyś się co do niej nie mylił. Zazwyczaj kiedy młodzieńcze endorfiny opadają i para zaczyna się do siebie przyzwyczajać, to wielkie uczucie sypie się jak domek z kart. Dopiero wtedy poznajesz drugą osobę, przestajesz widzieć ją w samych superlatywach.
Dante wywrócił oczami. Tak mówiły osoby skrzywdzone przez swoją pierwszą miłość. On jeszcze tego nie doświadczył.
— Przykro mi, że twoje życie uczuciowe leży — powiedział z udawanym współczuciem.
— Wcale nie. — Prychnęła, kręcąc głową.
— Masz rację, mam wyjebane.
Uśmiechnęła się pod nosem i odwróciła, aby nie mógł tego zobaczyć. Omiotła spojrzeniem mężczyznę w tubie, a niebieskie światło rzuciło miękkie cienie na jej twarz. Tworzyło na koronie jej włosów aureolę, chociaż daleko jej było do świętej.
— Ciekawi mnie, dlaczego żadne z was nie wpadło na pomysł, żeby przekazać wirusa Dianie — rzuciła w przestrzeń zamyślona.
Dante cmoknął ustami rozbawiony.
— Łapiesz się brzytwy tylko po to, żeby mnie zdenerwować. Chcesz, żebym stracił nad sobą kontrolę. — Nachylił się lekko w jej kierunku i zniżył ton głosu. — Zdradzę ci sekret. Nie uda ci się to.
— Niepowodzenia są nieodłącznym elementem w nauce. — Elizabeth wzruszyła ramionami i machnęła ręką. Spojrzała na strażników i kiwnęła w ich kierunku głową. — Sprowadźcie ją.
Mina Dantego momentalnie spoważniała. Igrał z ogniem i w końcu się sparzył. Przesadził. Jej rozkaz był jak kubeł zimnej wody wylany na jego głowę. Szarpnął się, ignorując palenie na nadgarstkach. Chciał się wydostać. Chciał ją rozszarpać.
Opuścił głowę, biorąc kolejny głębszy wdech. Ona tego chciała.
— Pożałujesz tego.
Elizabeth wyminęła go, ale zanim odeszła, nachyliła się nad jego uchem.
— Doprowadzę cię na skraj czy tego chcesz, czy nie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top