ROZDZIAŁ 16. Książę nieszczęścia
Tara
Przez pustynię szedł jakiś człowiek. Mocno utykał i trzymał się za nos, z którego, co zdołałam zobaczyć z oddali, ciekła krew.
Ukryta w dość sporej szczelinie między skałami obserwowałam go z daleka. Wychyliłam się ostrożnie zza kamieni i wytężyłam wzrok, równocześnie zaciskając dłoń na rękojeści noża.
Minęła prawie dobra odkąd, bliska śmierci, otrzymałam od Harry'ego, Percy'ego, Hermiony i Annabeth przesyłkę z wodą i lekarstwem. Mała tabletka zdziałała cuda - pół godziny od zażycia poczułam się znacznie lepiej. Kaszel zmniejszył się, gorączka spadła, a utracone siły wróciły. Po jakimś czasie znalazłam szczelinę między skałami i ukryłam się w niej przed słońcem i pyłem. Przespałam niemal całą noc i obudziłam się dopiero pół godziny temu, akurat by zobaczyć zmierzającego w moją stronę trybuta.
Po chwili, gdy człowiek zbliżył się bardziej, rozpoznałam, że to Prince. Był ranny, ale miał ze sobą broń - dwuręczny miecz o szerokiej klindze, który trzymał zawieszony przy pasie. Miał złamany nos i podbite oko, co znacznie wykrzywiało jego przystojną twarz. Chłopak uniósł głowę i zobaczył mnie, nim zdołałam się ukryć. Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.
- Hej! - krzyknął do mnie, machając. - Hej!
Starałam się go zignorować i nie dać po sobie znać, że go usłyszałam, ale był nieugięty.
- Masz może trochę bandaży? - krzyknął, starając się dłonią zatamować krwotok z nosa. - Cholera, pieprzony Fletcher! Jak go tylko dorwę to...
- Nie, nie mam! - przerwałam mu. - Zużyłam wszystko, co miałam.
- A woda? Masz trochę, żeby to chociaż przemyć?
- Niby dlaczego mam ci pomagać? - odkrzyknęłam.
- Bo mam złamany nos! Boli!
- Jesteś moim przeciwnikiem, nie będę ci pomagać! - warknęłam.
- Ale mam miecz, mogę cię w każdej chwili zabić!
- Pod warunkiem, że wyjdziesz na te kamienie, co kulejąc na pewno nie będzie łatwe - mruknęłam.
Prince szykował się do jakiejś riposty, ale przerwał mu dziwny dźwięk, który echem potoczył się po całej arenie.
- Drodzy trybuci! - to był głos Caesara Flickermanna, komentatora Igrzysk. Brzmiał, jakby wydobywał się z jakiś wielkich megafonów na niebie. Zarówno ja, jak i Prince podnieśliśmy głowy i słuchaliśmy. - Cztery ciężkie dni pełne wielu cudownych walk już za nami. Zostało dziesięcioro zawodników. Warunki na arenie są, nie da się ukryć, ciężkie. Wiemy, że brakuje wam wody, lekarstw, możliwe też, że broni. Przygotowaliśmy więc dla was niespodziankę. Dziś w południe niedaleko Rozpadliny dzielącej arenę na pół umieścimy pięć plecaków. W każdym z nich będzie się znajdować coś innego koniecznego do przeżycia, ale gwarantujemy, że we wszystkich znajdziecie na pewno wodę i jedzenie. W południe wyruszcie w okolicę Rozpadliny i jako pierwsi zdobądźcie plecaki. Druga taka szansa już się nie powtórzy! Powodzenia i niech los zawsze wam sprzyja, trybuci! - zakończył optymistycznie i głos się urwał. Zapadła cisza. Przeniosłam wzrok na Prince'a. Patrzył na mnie z dziwnym błyskiem w oczach.
- Myślisz o tym samym, co ja? - zapytał chytrze.
"Żeby dać stąd nogę nim zdecydujesz się mnie zabić?", pomyślałam.
Chłopak założył ramiona.
- Zrobimy tak: pójdziemy razem pod tą Rozpadlinę, pomożesz mi zdobyć plecak i podzielimy się łupem po połowie, zgoda? - zapytał. Zmarszczyłam brwi.
- Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukasz i że nie weźmiesz całego plecaka dla siebie? - zapytałam.
Prince zastanowił się.
- Wiesz, jak dojść do Rozpadliny? - spytał, a gdy pokręciłam przecząco głową, kontynuował: - To niedaleko Rogu Obfitości. Zaprowadzę cię tam. Razem będzie nam łatwiej zdobyć plecak. Umówimy się tak, że ja wezmę z niego lekarstwa, jeśli będą i wodę, a ty całą resztę. Umowa stoi? - wyciągnął do mnie rękę, a ja nieufnie spojrzałam na niego z góry stosu kamieni.
Nie mogłam sobie przypomnieć, aby w Scenariuszu było cokolwiek o tym, czy mam z nim współpracować. Scenariusz nie zawierał takich szczegółów. Był dziś czwarty dzień na arenie, co oznaczało, że jutro mam zginąć. "Jeden dzień", pomyślałam. "Jeszcze tylko jeden dzień uda ci się utrzymać przy życiu i koniec zadania". Spojrzałam w błękitne oczy chłopaka, na jego pokrwawiony nos i miecz, który trzymał.
- Zgoda - oznajmiłam w końcu. - Ale pod jednym warunkiem: dasz mi swój miecz.
Prince natychmiast się obruszył.
- Przecież nawet go nie utrzymasz! - prychnął. Uniosłam brew, na co on westchnął. - No dobra, dam ci go. Ale przy samej Rozpadlinie mi go oddasz. To moja jedyna broń.
I tak właśnie zawarłam tymczasowy sojusz z wykwalifikowanym mordercą.
***
Gdy po mniej więcej godzinie dotarliśmy na miejsce i zobaczyłam Rozpadlinę, z wrażenia aż zaparło mi dech.
Byliśmy na tym obszarze areny, gdzie piasek całkowicie zniknął i zamienił się w skały i kamienie o ostrych krawędziach. Rozpadlina była dosłownie... rozpadliną. Wielką, ciągnącą się szczeliną w ziemi wypełnioną kipiącą, gorącą lawą. Wokół było jeszcze goręcej i bardziej parno niż w innych miejscach areny. Przez dwa końce Rozpadliny przerzucony był drewniany mostek, który chybotał się niebezpiecznie na obie strony.
A nad mostkiem, w równych odstępach, zawieszone na linach które zwisały nie wiadomo skąd znajdowały się plecaki.
Zatrzymaliśmy się w pewnej odległości od Rozpadliny i ukryliśmy się za jednym z większych głazów. Innych trybutów nie było póki co widać. Prince wyciągnął w moją stronę rękę, a ja uniosłam pytająco brew.
- Miecz - mruknął. - Czuję się bez niego jak bez ręki.
Niechętnie oddałam mu broń i sama dobyłam mojego noża.
- Jaki jest plan? - zapytałam cicho, chociaż i tak bulgot lawy w dole zagłuszał niemal każdy dźwięk.
- Czekamy, aż pojawią się inni trybuci - odparł Prince. - Pewnie wywiąże się walka, my wkroczymy do akcji i szybko zabierzemy plecak.
- Trzeba będzie wejść na most - mruknęłam. - Trochę się tego obawiam.
- Ja wejdę. Ty możesz zostać i mnie osłaniać.
W mojej głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka.
- Na pewno nie chcesz mnie oszukać, Prince?
Przerwał nam świst strzały, która przemknęła w powietrzu i idealnie przecięła linę, na której był zawieszony jeden z plecaków. Plecak spadł na most, a ten zakołysał się niebezpiecznie.
Jakaś postać z łukiem w ręku przemknęła obok nas tak szybko, że nie zdążyliśmy zareagować. Wbiegła na most i porwała plecak z ziemi, po czym rzuciła się do ucieczki. Nie pokonała jednak nawet kilku kroków, gdy zatrzymała się z wyrazem szoku wymalowanym na twarzy. Przeniosła wzrok na swoją klatkę piersiową, z której wystawały trzy shurikeny. Dziewczyna przy dźwięku wystrzału z armaty upadła na ziemię wprost pod nogi Jade, która pojawiła się tu jakby znikąd.
- Ash! Biegnij po plecak! - rozkazała. Serce zabiło mi mocniej, gdy zobaczyłam mojego brata. Był tu, cały i zdrowy, choć wyglądał trochę inaczej - bardziej muskularnie, poważnie i groźnie. Razem z Fletcherem wbiegli na most, aby zdobyć resztę plecaków, podczas gdy Jade zabierała łuk i strzały od martwej dziewczyny.
- Teraz! - syknął Prince, wychylając się zza kamienia i dobywając miecza.
- Zwariowałeś? Zabiją nas! - krzyknęłam, przerażona. Prince mnie nie słuchał. Wybiegł zza głazu i pomknął w stronę mostu, a mi nie zostało nic, jak tylko ruszyć za nim.
Ash i Fletcher przecięli dwie liny z plecakami i zabierali je, gdy Prince rzucił się na nich. Mój brat zareagował niemal natychmiast, krzyżując swój topór z mieczem bruneta. Fletcher zaatakował Prince'a od drugiej strony, ale chłopak był szybki. Udało mu się zrobić unik i łokciem uderzyć Asha w szczękę, równocześnie tnąc mieczem w stronę Fletchera. Szatyn cofnął się, a Prince wykorzystał to i wyrwał mu plecak spod nóg.
- Tara! - wrzasnął. - Spadamy!
Usłyszałam świst. Schyliłam się w ostatniej chwili, gdy shuriken przemknął nad moją głową i wpadł do lawy w dole. Obróciłam się i zobaczyłam Jade kilkanaście metrów ode mnie.
- Jeszcze żyjesz, co? - warknęła, unosząc łuk z nałożoną strzałą. - Przez ciebie straciłam mój shuriken, żmijo. Przygotuj się na słodką zemstę...
Krzyk, który wyrwał się z jej gardła chwilę potem był straszliwy. Zobaczyłam jakąś ciemną postać za jej plecami i rękę dzierżącą nóż, przejeżdżającą nim po twarzy dziewczyny. Jade zawyła z bólu i upadła na kolana, trzymając się za lewą część twarzy. Gdy na chwilę odsunęła zakrwawione ręce, zobaczyłam paskudną, poszarpaną ranę ciągnącą się przez jej policzek i oko.
- Zabiję cię! - wrzasnęła do swojego oprawcy, który stał za nią z uniesionym nożem. - Moje oko... nic nie widzę!
Czerwona poświata bijąca od lawy padła na twarz trybuta i pełna niedowierzania zobaczyłam, że to... Ethan. Chłopak uśmiechał się, stojąc za okaleczoną przez niego Jade.
- To za Sheę - powiedział, mając na myśli dziewczynę z jego dystryktu, którą Jade zabiła chwilę wcześniej. - A to... - uniósł nóż po raz kolejny - Za to, że jesteś suką.
Nie zdążył jednak nic zrobić, bo zza jednego z kamieni wybiegła jakaś postać - Jo, dziewczyna z Dwójki. Zaatakowała Ethana sierpowato zakończonym nożem, celując w samo serce. Chłopak uchylił się przed nią i zamachnął się swoim nożem, równocześnie wyjmując kolejny, dłuższy, o węższej klindze. Ciął w bok dziewczyny, ale ta uskoczyła na bok i zastosowała szybki cios w szyję. Ethan sparował uderzenie dłuższym nożem i korzystając z tego, że Jo swoim ruchem odsłoniła pierś, błyskawicznie ciął drugim ostrzem w samo serce. Twarz trybutki wykrzywiła się w grymasie bólu. Ethan cofnął się, wyjmując nóż. Jo osunęła się na ziemię, a w powietrzu rozległ się wystrzał z armaty.
Z bijącym sercem patrzyłam na to wszystko, a widząc krew na rękach Ethana czułam strach. To ten sam człowiek, który potrafił być spokojny i opiekuńczy w Londynie? Chłopak jakby wyczuł moje myśli, bo uniósł głowę i spojrzał na mnie ponad ciałem Jo. Nic nie powiedział, tylko odwrócił się i odszedł w stronę mostu, zostawiając zwijającą się z bólu Jade na ziemi.
Ktoś chwycił mnie za ramię i krzyknął, abym biegła. Jak w transie podążyłam za Prince'em, biegiem, byle dalej od Rozpadliny. Ostatni raz oglądnęłam się przez ramię, aby zobaczyć Asha i Fletchera podbiegających do rannej Jade, a także cień Ethana znikający między skałami po drugiej stronie Rozpadliny.
Miałam w pamięci krew na rękach chłopaka i ranę, którą zadał Jade. On... okrutnie okaleczył jej lewą część twarzy.
Tę część, na której sam miał bliznę.
***
Prince i ja zatrzymaliśmy się po kilkunastu minutach drogi na zmianę biegiem i marszem. Prince cały czas miał ze sobą plecak, ale ja nie miałam odwagi zapytać, co z nim dalej. Miałam poczucie, że zawiodłam, bo nie pomogłam w żaden sposób chłopakowi podczas walki - sam musiał zmierzyć się z Ashem i Fletcherem. Miałam tylko nadzieję, że da mi on spokój i niech nawet zabierze ten plecak, byle nic mi nie robił.
Prince ściągnął zdobycz z ramion i rzucił ją za ziemię. Rozpiął plecak i zaczął wyciągać ze środka wszystkie rzeczy: wodę, paczkę sucharów, kilka jabłek, małą apteczkę i linę. Rzucił mi jedno jabłko i linę, a sam zabrał resztę rzeczy, po czym odwrócił się, aby odejść.
- Przepraszam - powiedziałam szybko. - Nie pomogłam ci. Nie potrafiłam. Zawaliłam, wiem.
Prince zatrzymał się i milczał niepokojąco długą chwilę.
- Dokąd chcesz teraz iść? - zapytał. Wzruszyłam ramionami. - Idź w tamtą stronę - wskazał ręką na piaszczyste wydmy po mojej lewej. - Idź cały czas przed siebie, a dojdziesz do bezpiecznego fragmentu lasu.
- A daleko to jest? - zapytałam.
- Nie, najwyżej godzina drogi.
- Dziękuję - powiedziałam, a on kiwnął głową. Poprawił szelki plecaka, chwycił miecz i ruszył szybko w przeciwną stronę do tej, którą mi wskazał. Odprowadziłam go wzrokiem, zatapiając zęby w jabłku, a potem przenosząc wzrok na niebo. Chyba zbierało się na deszcz. Zjadłam jabłko, obwiązałam sobie linę wokół pasa, upewniłam się, że mam nóż pod ręką i rozpoczęłam wędrówkę przez pustynię.
Gdybym wtedy wiedziała, co mnie tam czeka, wybrałabym inny kierunek...
***
Kilka godzin potem końca pustyni nadal nie było widać, a ja utwierdziłam się w przekonaniu, że ta arena jest jedną z największych w historii Igrzysk. Niepokoiłam się, bo pomimo upływu czasu nie widać było żadnych drzew na horyzoncie. Zamiast tego pojawiły się kości porozrzucane na piasku i czarne ptaki jak z jakiegoś horroru, krążące złowrogo na niebie. W międzyczasie na niebie zebrały się ciemne chmury i zaczął padać deszcz, pierwszy na arenie, odganiając na chwilę upał i duchotę. Mocno ściskałam w ręku nóż i rozglądałam się na boki, wypatrując zagrożenia. Z każdą chwilą miałam coraz większą pewność, że Prince mnie oszukał i wywiódł w pole. Zatrzymałam się na środku pustkowia i w strugach deszczu próbowałam dojrzeć coś innego niż piasek. Gdzie byłam? Z której strony przyszłam? Dokąd mam teraz iść?
Gdy podjęłam decyzję, aby spróbować zawrócić po moich śladach nagle poczułam, że noga zatapia mi się w podłożu. Zaskoczona, opuściłam wzrok i ujrzałam, że piasek w miejscu, w którym stałam sięgał mi aż do łydki. Pociągnęłam nogę i ku mojemu przerażeniu poczułam, że nie mogę się ruszyć, a zamiast tego coś wciąga mnie w dół. Szarpnęłam ciałem, próbując się uwolnić - na nic. Każdy mój rozpaczliwy ruch sprawiał, że zamiast się wyswobodzić, zapadałam się coraz głębiej w piasek, aż sięgnął mi do ud.
"Ruchome piaski!", zdałam sobie sprawę, niestety, za późno. Zaczęłam panikować, a panika wcale nie pomagała w tej sytuacji. Przestałam się ruszać, tempo wciągania mnie przez piasek lekko zmalało. Myślałam gorączkowo nad wyjściem z tej sytuacji. Wołanie o pomoc byłoby głupotą, bo po pierwsze w promieniu wielu kilometrów nie było tu chyba żadnego trybuta, a po drugie na arenie zamiast pomocnej dłoni inni woleliby raczej wbić mi nóż w plecy.
Próbowałam sobie przypomnieć, co o takich sytuacjach mówiły wszystkie poradniki przetrwania, które oglądał w telewizji mój brat. Szkoda, że zwykle, gdy z wielkim bananem na twarzy krzyczał: "Bear Grylls! Bears Grylls zaraz będzie!", zwykle szybko wychodziłam z pokoju. Coś tam jednak pamiętałam, więc zamiast się szarpać, postarałam się położyć na piasku, aby zwiększyć powierzchnię mojego ciała i ograniczyć zatapianie się.
Wtem zobaczyłam dość spory kamień wystający ponad piasek kilka metrów ode mnie i do głowy wpadł mi pewien pomysł. Sięgnęłam do liny, którą miałam obwiązaną wokół pasa. Szybko zrobiłam pętlę na jej jednym końcu, drugim oplotłam się ponownie w pasie. Starając się wykonywać jak najmniej ruchów, zamachnęłam się i wyrzuciłam linę w stronę kamienia. Upadła obok niego i zsunęła się po piasku. Przyciągnęłam ją z powrotem i kolejny raz rzuciłam, ale pętla była zbyt mała i nie udało mi się zaczepić jej o kamień. Ledwo mogłam ruszać ramionami, bo ruchomy piasek sięgał mi już do żeber. Udało mi się jednak zrobić nieco większą pętlę i zarzuciłam liną raz jeszcze, mrużąc oczy, aby lepiej wymierzyć odległość.
Pętla spadła na kamień i zacisnęła się wokół jego obwodu. Nie czekając, aż piasek zatopi mnie całkowicie, zaczęłam przyciągać się przy po pomocy liny, napinając mięśnie rąk. Po kilku boleśnie długich minutach udało mi się wyciągnąć znaczną część mojego ciała z piasku, a potem poszło gładko. Wydostałam się z pułapki i, wycieńczona do granic możliwości, podpełzłam do kamienia. Wdrapałam się na niego, cała zlana potem, oddychając ciężko i patrząc na niebo.
Mój drogi bracie, dziękuję ci, że oglądasz Bear'a Gryllsa i że godzinami potrafiłeś truć mi o jego metodach przetrwania.
***
Deszcz rozmył moje ślady na piasku, więc cofnięcie się po nich nie wchodziło w rachubę. Późnym popołudniem, gdy przestało padać, a ciemne chmury zniknęły z nieba zobaczyłam na horyzoncie niewyraźny zarys drzew. Były one w kompletnie innym miejscu areny, niż wskazał mi Prince. Zacisnęłam pięści, myśląc ze złością o chłopaku. Próbował mnie wykiwać - cóż, nie udało mu się to.
Ruszyłam w stronę drzew w oddali, uważnie stawiając kroki i badając teren przede mną, aby ominąć zdradzieckie ruchome piaski. Przed zapadnięciem zmroku dotarłam pod las i natrafiłam na niewielkie jezioro między drzewami. Ponieważ podczas deszczu udało mi się napić trochę wody, nie odczuwałam teraz wielkiego pragnienia, ale pomimo to pochyliłam się nad taflą, aby zaczerpnąć kilku łyków. Zastygłam jednak z dłońmi nad powierzchnią wody, bo coś po drugiej stronie jeziora zwróciło moją uwagę.
Martwy królik leżący na brzegu. A obok niego kolejny. I następny.
Zmarszczyłam brwi. Rozejrzałam się i sięgnęłam po leżący niedaleko mały kamień. Z wahaniem wrzuciłam go do jeziora i obserwowałam to, co dalej nastąpiło.
Gdy tylko kamień wpadł do wody, uniosła się z niego para i cała jego powierzchnia pokryła się żrącym kwasem, który przeżarł i rozpuścił przedmiot, aż nie zostało z niego kompletnie nic. Przerażona, cofnęłam się jak najdalej od jeziora, które najwyraźniej było zatrute.
Wtem dało się słyszeć jakiś dźwięk. Kroki. Ktoś szedł przez las i nim zdążyłam rzucić się do ucieczki, sylwetka jakiegoś mężczyzny wyłoniła się zza drzew.
- Och, jeszcze żyjesz? - Prince uśmiechnął się niemrawo w moją stronę, dobywając miecza. - Myślałem, że ruchome piaski załatwią cię raz i porządnie.
- Zostaw mnie - warknęłam, unosząc nóż. - Śledziłeś mnie?
- Owszem. Gdy po kilku godzinach odkąd powinnaś być martwa nie usłyszałem wystrzału z armaty, przyszedłem tutaj, myśląc, że cię tu zastanę. Nie pomyliłem się.
- Nie zbliżaj się - syknęłam, gdy ruszył w moją stronę, omijając jezioro i krocząc z mieczem przed sobą.
- Przykro mi - powiedział, unosząc broń. - Zbyt długo się tutaj panoszysz. Zostało osiem osób, najwyższy czas zmniejszyć tę liczbę do siedmiu.
Po tych słowach rzucił się w moją stronę, celując mieczem w moje serce.
Uchyliłam się i padłam na ziemię, po czym przeturlałam się między jego nogami, nim zdążył się odwrócić. Prince zaatakował znów, tnąc w kierunku gardła, ale udało mi się nożem sparować uderzenie, choć samej ciężko było mi w to uwierzyć. Rosły osiemnastolatek był jednak co najmniej dwa razy większy i silniejszy ode mnie, więc po chwili z łatwością przełamał mój opór. Jego miecz drasnął moją rękę, nóż wypadł mi z dłoni. W panice uskoczyłam do tyłu, zbliżając się coraz bardziej do jeziora.
W mojej głowie powstał ostatni, rozpaczliwy plan ratunku. Uskoczyłam w bok, gdy chłopak ciął mieczem w moją stronę. Potem drugi raz, i kolejny, cały czas udawało mi się uniknąć jego ciosów, które były niecelne i nierozważne, pewnie z powodu zmęczenia i znużenia chłopaka. Prince okrążał mnie, wyraźnie sfrustrowany, gdy umykałam przed nim i cały czas starałam się ustawić tak, aby chłopak znalazł się blisko jeziora. W końcu mi się to udało. Stałam naprzeciwko trybuta, który uniósł miecz nad moją głową. Za jego plecami widziałam połyskujące w promieniach zachodzącego słońca jezioro.
- Ostatnie życzenie? - wysyczał w moją stronę, przygotowując się do zadania śmiertelnego ciosu.
- Miłej kąpieli - odparłam w odpowiedzi i całym ciężarem ciała rzuciłam się na chłopaka, popychając go do tyłu.
Zaskoczenie na jego twarzy w jednej chwili zmieniło się w grymas bólu i rozdzierający krzyk, gdy prawa noga Prince'a zetknęła się ze żrącą wodą. Trybut odzyskał jednak równowagę i jakoś udało mu się nie wpaść do wody całkowicie. Upadł na brzeg, dysząc ciężko, a ja zastygłam jak słup soli na widok jego na wpół przeżartej kwasem nogi. Nie byłam w stanie się ruszyć i patrzyłam tylko, jak rozwścieczony trybut chwyta mnie za kark i podnosi do góry.
- Ty... - wycharczał. Jego dłonie zaciskały się na moim gardle tak mocno, że byłam pewna, że zaraz udusi mnie gołymi rękami. Zaczęłam się krztusić, próbowałam mu się wyrwać, ale wszystko na nic. Mając jego twarz centymetry od mojej, patrzyłam prosto w błękit jego oczu. Obraz z każdą chwilą rozmazywał mi się, jakbym miała zemdleć, ale oczy przede mną... były wyraźne. Błękitne. Jak... jak niebo. Niebo Pierwszego Dystryktu, w którym się wychował.
Nagle jakimś sposobem, nie mam pojęcia, jakim, zobaczyłam jego wspomnienia. To było jak taśma filmowa, z zawrotnym tempem mknąca przed moimi oczami.
Dzieci ze szkoły biegające na podwórku, walczące na papierowe miecze. Mały Prince siedzi samotnie, pod drzewem. Rówieśnicy wskazują na niego palcami, śmieją się, że nie chce się z nimi bawić. Chłopiec w dłoni trzyma niewielki kryształ i przypatruje mu się z uwagą. Dostał go od mamy, która, podobnie jak jego ojciec, jest jubilerem w Pierwszym Dystrykcie.
Obraz zmienił się, zobaczyłam ojca Prince'a. Z dumą wręcza mu prezent na ósme urodziny - lśniący, wysadzany klejnotami sztylet. Prince uśmiecha się, dziękuje, ale minę ma niemrawą. Gdy ojciec odchodzi, chowa sztylet i więcej po niego nie sięga.
Kolejne wspomnienie, gdy chłopak bierze udział w zajęciach z walki wręcz. Radzi sobie świetnie, ale widać na pierwszy rzut oka, że nie sprawia mu to przyjemności. Gdy młody Prince któregoś dnia wdaje się w bójkę ze szkolnym kolegą, który się z niego naśmiewał, ojciec, zamiast na niego nakrzyczeć, klepie go po plecach.
- Za sześć lat będziesz reprezentował naszą rodzinę i dystrykt w Głodowych Igrzyskach - oznajmia z dumą.
Obraz rozmył się, zobaczyłam na oko czternastoletniego Prince'a, który ze złością ciska swoją broń w kąt pokoju. Po raz pierwszy zebrał się na odwagę i wyznał ojcu, że nie chce zabijać, walczyć ani zgłaszać się do udziału w Igrzyskach. Ojciec wpada w furię.
- Nie tak cię wychowaliśmy! - krzyk przytłacza całe wspomnienie, widzę nieme przerażenie Prince'a, gdy ojciec podnosi na niego dłoń. - Jesteś naszym najstarszym synem. To twój obowiązek i tradycja, aby wziąć udział zawodach!
Kolejny obraz, tym razem osiemnastoletni Prince stoi na głównym placu w swoim dystrykcie. Z wysoko uniesioną głową podnosi rękę i wypowiada słowa: "Zgłaszam się na ochotnika!". Ojciec pęcznieje z dumy, matka z trudem kryje łzy, gdy jej syn wchodzi na scenę i staje się oficjalnie uczestnikiem bratobójczej walki. Słyszę myśli chłopaka z tego dnia. Wie, że ojciec by mu nie wybaczył, gdyby się nie zgłosił. On oczekuje, że wygra Igrzyska. Musi to zrobić. Nie może zawieść rodziny.
Wspomnienia się urwały i znów znalazłam się naprzeciwko Prince'a. Chłopak patrzył na mnie, zszokowany. Chyba poczuł, że jakimś cudem przeniknęłam jego umysł i widziałam to, co starannie skrywał głęboko w sobie.
- Jak ty to...? - zaczął, bezwiednie rozluźniając uścisk rąk na mojej szyi. - Skąd...?
Usłyszałam świst i głuchy dźwięk uderzenia, które szarpnęło ciałem Prince'a. Jego oczy momentalnie zaszły mgłą. Chłopak puścił mnie i cofnął się chwiejnie, po czym runął na ziemię jak kłoda. Z jego pleców wystawała rękojeść noża.
Z bijącym sercem przeniosłam wzrok na sylwetkę stojącą na skraju lasu. Ethan opuścił rękę, w której chwilę wcześniej trzymał nóż.
- Odniosłem wrażenie, że był w stosunku do ciebie zbyt nachalny - mruknął, chowając dłonie do kieszeni i ruchem głowy wskazując w kierunku Prince'a.
Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, uciekać, westchnąć z ulgi czy płakać. Błądziłam palcami bo bolesnych śladach na mojej szyi, nadal z trudem łapiąc oddech.
Dało się słyszeć wystrzał z armaty. Przeniosłam wzrok na martwego Prince'a, wciąż przeżywając to, co zobaczyłam w jego wspomnieniach.
Jest tak jak chciał. Została siódemka.
***
Czy to kolejny rozdział? Tak! Czy jestem chora? Nie! Ale rozdział jest, świeżutki niczym bułeczki z Lidla. Ta końcówka ze żrącym jeziorem troszkę brutalna jak na mnie, ale naoglądałam się Gry o Tron i to mnie zainspirowało ( "złota korona" dla Viserysa, jeśli wiecie, o co mi chodzi ).
W kolejnym rozdziale... będzie... coś fajnego. :D Na co zbierałam się już od dawna. Ale nic nie powiem! Trzymajcie się,
Alexanderkaa
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top