ROZDZIAŁ 14. Cicha zabójczyni

Ash

Ostrze miecza przeszyło klatkę piersiową trybuta na wylot, sprawiając, że wzdrygnąłem się i odskoczyłem do tyłu. Wyszarpnąłem broń i patrzyłem, jak ciało chłopaka - będącego na oko w moim wieku - upada na ziemię przede mną. Czułem drżenie rąk, oddychałem płytko i szybko.

Zabiłem człowieka.

Te słowa huczały w moim umyśle niczym wodospad, sprawiając, że na chwilę zapomniałem, że wokół mnie trwa bitwa, a krwawa jatka rozgrywająca się przy Rogu Obfitości przestała mnie obchodzić. Zamknąłem oczy, skupiłem się na wyrównaniu oddechu, powtarzając w myślach zdanie, którego kurczowo trzymałem się, odkąd trafiłem na arenę:

- Tak jest w Scenariuszu. To nie ja go zabiłem, to tylko postać, którą gram. Tak jest w Scenariuszu, tak musi być, tak jest...

Ktoś szarpnął mnie za ramię, wyrywając z letargu. To Fletcher, chłopak z Drugiego Dystryktu.

- Stary, pilnuj Rogu - rozkazał mi. Przypatrywał mi się bacznie przez chwilę, po czym zapytał: - Wszystko w porządku?

Skinąłem głową, a on spojrzał na martwego chłopaka, po czym schylił się i wyszarpnął mu z ręki topór, którym wcześniej się bronił.

- Jemu się już nie przyda - mruknął, podając mi broń.

Chwyciłem topór, który był ciężki, ale i dobrze wyważony. Zamachnąłem się nim na próbę, czując przypływ siły i nagle poczułem pewność, że postać, którą gram, najbardziej lubi właśnie topory.

- Już idę - powiedziałem do Fletchera, ściskając nową broń i kierując się w stronę wejścia do Rogu.

Zawodowcy byli w swoim żywiole, biorąc udział w walce, do której w końcu trenowali przez pół życia. Na ziemi leżały martwe ciała, po które zlatywały już poduszkowce ze stolicy, aby zabrać je z areny. Usłyszeliśmy serię armatnich wystrzałów - każdy huk oznaczał jednego poległego trybuta. Doliczyłem się ośmiu, a nie minęła nawet godzina od rozpoczęcia Igrzysk. Oparłem się o ścianę Rogu i lustrowałem wzrokiem okolicę, pilnując, aby nikt nie zakradł się do wnętrza, gdzie znajdowało się jedzenie, plecaki i broń. Serce szybko uderzało w mojej piersi, czułem strach i podekscytowanie. Przypomniałem sobie, jak Igrzyska opisane były w książce i doszedłem do wniosku, że to, co dzieje się wokół mnie było idealnym odzwierciedleniem krwiożerczej walki. Żaden reżyser nie byłby w stanie zrobić filmu tak realnego i rzeczywistego jak to, w czym brałem teraz udział. To było straszne i ekscytujące zarazem.

W ferworze walki nikt nie przeczuwał nadchodzącego deszczu meteorytów, nim było już za późno.

Zwykle organizatorzy Głodowych Igrzysk nie zsyłają na arenę kataklizmów już w pierwszej godzinie walki. Tym razem było inaczej. Płonące odłamki pojawiły się znikąd, uderzając w ziemię i wywołując panikę wśród Zawodowców.

Miałem niewiele czasu do namysłu.

- Szybko, do Rogu! - krzyknąłem do reszty Zawodowców, sam chowając się we wnętrzu metalowej konstrukcji. Fletcher, Prince i Jo - dziewczyna z Drugiego Dystryktu - oderwali się od walki i czym prędzej biegiem rzucili się w moją stronę, ledwo uciekając przed deszczem płonących odłamków i chroniąc się pod Rogiem. Crystal - dziewczyna z Pierwszego Dystryktu o jasnoblond włosach - nie miała tyle szczęścia. Podczas biegu potknęła się i upadła, a jej noga utknęła między kamieniami.

- Pomóżcie mi! - krzyknęła, szarpiąc nogą, gdy niedaleko niej trafił odłamek meteorytu, a płomienie ognia błysnęły niebezpiecznie blisko ciała.

Wahałem się. W moim Scenariuszu nie było napisane nic o tym, że miałbym jej pomóc. Gdybyśmy nie byli na arenie, zrobiłbym to bez wahania, ale teraz...

Nim zdołałem podjąć decyzję, Crystal jakoś wyswobodziła nogę i, kuśtykając, pobiegła do Rogu. Tam usiadła, dysząc ciężko i ściskając bolącą kończynę. Prince chciał pomóc jej wstać, ale ona ze złością go odepchnęła.

- Spadaj - warknęła. - Zadowoleni jesteście? Żadne z was nawet nie kiwnęło palcem, żeby mi pomóc. Myślałam, że łączy nas sojusz.

- Sojusz nie oznacza, że będziemy narażać własne życie dla innego trybuta - warknął Fletcher, zakładając ramiona. - To zawody, każdy z nas chce wygrać, ale tylko jednemu się to uda. Możemy działać razem przeciwko innym, ale na tym koniec. Nie jestem tu żeby zdobywać przyjaciół.

Reszta mruknęła coś cicho. Crystal pokręciła głową, zdenerwowana, po czym zamilkła. Meteoryty z głośnymi brzękami uderzały w ściany i dach Rogu, ale metalowa konstrukcja okazała się być dobrym schronieniem. Oparłem się o ścianę, podobnie jak inni, gotowi przeczekać śmiercionośny deszcz. W powietrzu dało się wyczuć pełne gniewu napięcie.

- Widział ktoś Jade? - zapytała po chwili milczenia Jo.

- Pobiegła za jakąś dziewczyną w stronę lasu - odparł Prince. - Oby wróciła.

- Oby nie - mruknął Fletcher, na co reszta z nas spojrzała na niego pytająco. Chłopak wzruszył ramionami. - No co, jest moją najgroźniejszą konkurentką. Wolałbym, gdyby to arena ją zabiła, a nie ja.

Poczułem nieprzyjemny ścisk w żołądku. Gdyby Fletcher wiedział to, co ja dzięki Scenariuszowi...

W ciszy wpatrywałem się w niebo.


***


Jade wróciła późnym wieczorem - ubrudzona, pokaleczona i rozwścieczona, wydawałoby się, do granic możliwości.

- Jak tam łowy? - zapytał Fletcher, opierając się o ścianę Rogu i polerując kawałkiem ubrania ostrze miecza.

Jade ze złością cisnęła swój sztylet w piasek.

- Uciekli mi - warknęła, kopiąc w nogę Fletchera, aby się posunął i zrobił jej miejsce. Dziewczyna usiadła obok i skinęła na mnie dłonią.

- Młody, podaj mi wodę.

Uniosłem brew, ale posłusznie wykonałem polecenie. Brunetka wzięła ode mnie termos i pociągnęła kilka łyków wody. Otarła usta i westchnęła ciężko.

- Ścigałam tą czarnowłosą z Ósemki, Tora czy jak tam ona się nazywa.

- Tara - poprawiłem ją i nadstawiłem uszu.

- Mniejsza z tym - wzruszyła ramionami dziewczyna, oddając mi termos. - Widziałam, jak leży na ziemi po tym, jak obok niej trafił meteor, najprawdopodobniej jest już martwa.

- Słyszałaś wystrzał z armaty? - zapytał Prince, dotąd milczący.

- Nie, ale i tak się założę, że zobaczymy ją dziś na niebie jako jedną z poległych.

Denerwowałem się. Nie wiedziałem, co znajdowało się w Scenariuszu Tary. Miała dziś umrzeć? Już pierwszego dnia? Jeśli tak, to wszystko poszło zgodnie z planem, a Duchowa Postać mojej siostry powinna już być z powrotem w Arkadii po wykonaniu misji. Ale co, jeśli coś poszło nie tak...?

- Hej, patrzcie - odezwała się nagle Jo, wskazując na niebo. Pojawiło się na nim wielkie, świecące godło Panem, a my usłyszeliśmy dźwięk hymnu. Chwilę potem na sklepieniu areny zaczęły wyświetlać się twarze zabitych dziś trybutów, a my obserwowaliśmy je w milczeniu.

Dziewczyna i chłopak z 3 Dystryktu. Para z Piątki, chłopcy z Szóstki i Ósemki, dziewczyna z Siódemki i trybutka z Dziewiątki, oboje z Jedenastki i chłopak z Dwunastki. To tego ostatniego zabiłem.

- 11 zabitych, 13 wciąż w grze - mruknął Prince. - Niezły wynik jak na pierwszy dzień.

- Skubana - parsknęła Jade, mając na myśli najprawdopodobniej Tarę. - Przeżyła. Jakim cudem? Nieważne. Jeszcze ją dopadnę.

- W to nie wątpię - mruknął Fletcher. Rozpakował jeden z worków leżących obok niego we wnętrzu Rogu i wyjął kilka jabłek. - Chce ktoś?

Wszyscy zabrali po jednym owocu. "Dzięki współpracy z Zawodowcami przynajmniej nie będę głodować na arenie", pomyślałem.

Jade wgryzła się w jabłko, po czym rozprostowała nogi i oparła je o ścianę Rogu. Wyjęła swoje shurikeny i zaczęła się nimi bawić, przerzucając je jedną ręką i żonglując nimi od niechcenia.

Trzask. Cichy dźwięk dotarł do naszych uszu, ale nim ktokolwiek inny zdążył zareagować, Jade poderwała się na równe nogi i zręcznym ruchem nadgarstka posłała shuriken w stronę źródła odgłosu. Usłyszeliśmy cichy krzyk i kilkanaście metrów od nas ciemna sylwetka upadła w piasek, barwiąc go na czerwono krwią wypływającą z ciętej rany na piersi. Jade podeszła do ciała i wyrwała z niego swój shuriken, po czym wyciągnęła sztylet i uniosła go do góry.

Odwróciłem wzrok, gdy zadała śmiertelny cios, a my usłyszeliśmy wybuch z armaty. Brunetka odeszła od trupa i wróciła na swoje miejsce, wycierając shuriken z krwi.

- 12 zabitych, 12 w grze - oznajmiła.

Wpatrywałem się w nią, starając się ukryć przerażenie, które czułem. Jako sojuszniczka Jade mogła być na wagę złota. Gdybym nie brał udziału w Igrzyskach, na pewno obstawiałbym jej wygraną.

Ale znałem Scenariusz. A informacja, która znajdowała się na jego końcu, wcale mi nie pomagała.

To ja miałem być zwycięzcą i to ja miałem zabić Jade.

A patrząc na bezwzględną, mordującą z zimnym okrucieństwem zabójczynię, którą była nie miałem zielonego pojęcia, w jaki sposób miałoby mi udać się to zrobić.


***

Tara

Gdy uchyliłam zasypane piaskiem powieki, jedyne, co zobaczyłam, to bezkres wydm i skał. Nie miałam pojęcia, gdzie na arenie jestem, ani który jest dzień czy pora dnia. Wysuszone gardło paliło mnie żywym ogniem, organizm rozpaczliwie domagał się wody, a przepocone ubranie lepiło się do ciała. Ale żyłam. Jakimś cudem nie zginęłam.

Z trudem dźwignęłam się na kolana, zrzucając z siebie piasek, którym cała byłam zasypana. Zakaszlałam i otarłam twarz z pyłu, piasku i krwi, zdając sobie przy tym sprawę z tego, że jestem ranna. Moja lewa część ciała, ta, bliżej której uderzył odłamek meteorytu była poparzona i pokryta sadzą, a ubranie - w strzępach. Syknęłam z bólu, gdy ostrożnie wyprostowałam lewą rękę i zobaczyłam zaczerwienioną, zdartą i pokrytą bąblami skórę. Przełykając łzy bólu, pozbyłam się resztki rękawa kurtki, modląc się, aby do ran nie wdało się zakażenie. Wyprostowałam się i odetchnęłam głęboko suchym, zanieczyszczonym powietrzem. Gardło miałam jak pustynia. Pragnienie i słabość dokuczały mi tak bardzo, że przed oczami miałam już czarne, latające mroczki. Bałam się, że zaraz zemdleję.

Gdy zawroty głowy ustały na chwilę, rozglądnęłam się wokół i ujrzałam niewielki wypalony krater w ziemi tuż koło mnie. Na dnie leżał odłamek meteorytu, osmolony, ale już niedymiący. Musiało minąć sporo czasu, odkąd spadł na ziemię. Miałam cholerne szczęście, że nie trafił prosto we mnie.

W oddali widziałam las, do którego próbowałam się dostać zanim dopadł mnie deszcz meteorytów. Kuśtykając, powoli ruszyłam w jego stronę. Wokół panowała grobowa, niezmącona niczym cisza, która wywoływała we mnie niepokój. Jak długo byłam nieprzytomna? Gdzie jest reszta trybutów? Gdzie powinnam teraz iść?

Wtedy do moich uszu dotarł cichy, kojący dźwięk; po chwili uzmysłowiłam sobie, że to szum i plusk wody.

- Woda - wychrypiałam i przyspieszyłam kroku w stronę lasu.

Po chwili dotarłam do podnóża lasu, który wyglądał upiornie ze spalonymi i zasuszonymi gałęziami sterczącymi w stronę ognistego nieba. Spomiędzy korzeni drzew wypływał strumyk, który następnie zagłębiał się w las, przepływając przez niewielką polanę, która w przeciwieństwie do reszty gruntów na arenie porośnięta była rzadką, płową trawą. Wybiegłam na polanę i pochyliłam się nad lustrem wody, po czym łapczywie zaczęłam pić. Woda spływała po wyschniętym gardle, dając przyjemne uczucie chłodu. Zaśmiałam się histerycznie. Jeszcze nigdy tak bardzo nie cieszyłam się z tego, że mogę się napić wody. Ochlapałam twarz, ręce i przemyłam ranę, a krople błyszczące na mojej wysuszonej skórze sprawiały, że nie odczuwałam już tak bardzo gorąca. Westchnęłam cicho i usiadłam na ziemi, starając się nie myśleć o poparzonych kończynach, które okropnie mnie bolał. 

Wtem zobaczyłam, że między gałęziami po drugiej stronie strumyka coś się porusza. Usłyszałam trzask łamanych gałęzi w oddali i spomiędzy drzew wypadł biegiem wysoki, jasnowłosy chłopak. Trybut przeskoczył przez strumyk i rzucił się biegiem w moją stronę, a ja uniosłam ręce w obronnym geście, pewna, że będzie chciał mnie zaatakować.

On jednak minął mnie, nawet na mnie nie patrząc i biegł dalej z paniką wymalowaną na twarzy. Usłyszałam kolejny trzask gałęzi i kroki. Nie brzmiały jak kroki człowieka.

Brzmiały jak kroki czegoś groźnego, dzikiego i bardzo dużego.

Na polanę ze skowytem wypadło stado wielkich, czarno-złotych wilków. Były wielkości koni, szczerzyły ostre jak brzytwy kły i jeżyły sierść. Warczały i marszczyły nosy, próbując wyczuć woń człowieka.

Drzewo. To była moja pierwsza myśl i jedyny plan, jaki powstał w moim umyśle. Rzuciłam się pędem w stronę najwyższego i najgrubszego drzewa w pobliżu, po czym chwyciłam się najniższej gałęzi, stopę oparłam na korze i podciągnęłam się do góry. Jeden z wilków wyskoczył za mną i chwycił mnie za nogawkę spodni. Krzyknęłam, gdy szarpnął mocno i oderwał kawałek materiału. Z całej siły kopnęłam zwierzę w pysk; usłyszałam skowyt i wilk spadł na ziemię, po czym podniósł się i warknął na resztę stada. Rękami po omacku chwytałam kolejnych konarów, kalecząc dłonie i sycząc z bólu, gdy ruszałam ranną ręką. Gdy odważyłam się spojrzeć w dół, ujrzałam, że wilki krążą wokół drzewa, skacząc do góry, drapiąc pazurami po korze i próbując dostać się w ślad za mną. Nie były jednak w stanie wspiąć się na górę. Przełykając łzy bólu, wspinałam się wyżej, aż dotarłam niemal na szczyt drzewa, gdzie gałęzie były bardziej kruche. Bałam się wchodzić dalej, więc zatrzymałam się i usiadłam na w miarę grubym konarze, trzymając się mocno i trwożliwie spoglądając w dół. Pień drzewa trząsł się co chwilę, gdy wilki skakały i uderzały w niego. Modliłam się, żeby drzewo wytrzymało.

I wytrzymało, tak samo jak gałąź. Po jakiejś pół godzinie wilki dały za wygraną. Ostatni raz okrążyły mnie, powarczały jeszcze, po czym odeszły.

Odetchnęłam z ulgą. Cała drżałam ze strachu i zmęczenia. Zamknęłam na chwilę oczy, oddychałam głęboko. Postanowiłam odczekać chwilę czasu, nim zejdę na ziemię, aby upewnić się, że wilki odeszły na dobre.

Minęła godzina, gdy rozległ się wystrzał z armaty. Przełknęłam ślinę. Ostrożnie zabrałam się do schodzenia w dół, mocno chwytając się gałęzi.

Gdy moje stopy dotknęły gruntu, kolana ugięły się pode mną i prawie upadłam. Potrzebowałam chwili, aby dojść do siebie. Postanowiłam pójść wzdłuż strumienia. Zapadał już zmrok i robiło się chłodno, więc musiałam znaleźć jakąś kryjówkę.

Nogą nastąpiłam na coś twardego, co zachrzęściło pode mną. Wytężyłam wzrok i w półmroku zobaczyłam, że ziemia była szkarłatna od krwi. W powietrzu unosił się okropny odór. Zatykając nos, ruszyłam dalej, aż prawie potknęłam się o coś leżącego na ziemi. Kości. A dalej but i porzucona samotnie kurtka.

Wystrzał z armaty... jasnowłosy chłopak. Wilki.

O Boże.

Próbując nie zwymiotować, szłam dalej, aż zobaczyłam leżący w trawie plecak. Podniosłam go, otworzyłam i zobaczyłam w środku termos z wodą, paczkę sucharów, miniaturową apteczkę i nóż. Wyjęłam broń, przypięłam ją do pasa i założyłam plecak.

Tę noc spędziłam na drzewie. Gdy na niebie pojawiły się zdjęcia poległych dziś trybutów - wśród nich dziewczyna z Szóstki i ten blondyn, z Dziewiątki - spojrzałam na chwilę na dół i serce podjechało mi do gardła.

Pod drzewem leżało stado wilków, oświetlone teraz światłem płynącym z nieba. Było ich sześć, pyski miały całe w zakrzepłej krwi i obserwowały mnie uważnie, oblizując kły.

Wiedziałam, co to oznacza.

Czekają na mnie.


***

Rozdział pisany niemal w całości na telefonie, więc dajcie proszę znać, jeśli będą jakieś błędy.

Zaraz będzie 3 tyś wyświetleń! :D Dziękuję!

Alexanderkaa


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top