ROZDZIAŁ 20. Most
Ash
Otworzyłem oczy z miłą myślą, że jeszcze nie jestem martwy.
Nade mną niebo Areny Piekła poruszało się i rozmywało. Czułem się jak na karuzeli. Nienawidziłem karuzel, bo jako dzieciak z jednej spadłem i poobijałem sobie plecy.
Plecy.
Momentalnie zaschło mi w gardle. Zmusiłem się, aby obrócić się na bok. Ręką sięgnąłem pod rozdartą koszulkę. Poczułem zakrzepłą krew, a ból rozsadził całe moje ciało, aż jęknąłem.
Było mi niedobrze i wciąż mdlałem z bólu, ale jakoś dźwignąłem się na łokciach i usiadłem. Oddychałem ciężko, chrapliwie. Miałem połamane żebra i przede wszystkim ranę na plecach. Czułem się parszywie. Po raz pierwszy przeraziłem się, że ból jest tak straszny, że od niego samego umrę.
Zmusiłem się do rozglądnięcia wokół. Znajdowałem się niedaleko Rogu Obfitości. Sadząc po wyglądzie nieba, był już kolejny dzień - dzień dziesiąty.
Ten, w którym zabiję Jade.
Jak mam to jednak zrobić, skoro ledwo trzymam się na nogach?
Gdy dochodziłem do siebie, zaskoczył mnie mały spadochron, który pojawił się na niebie i spłynął w moją stronę. Chwyciłem go i niemal popłakałem się z radości - przyczepiona do niego była bowiem apteczka. Otworzyłem ją drżącymi rękami. W środku znalazłem bandaże, maść, tabletki oraz wodę w butelce do picia i kilka owsianych ciastek.
Nie powiem, cieszyłem się z tego sto razy bardziej niż cieszyłbym się ze skorpiona albo granatu.
Jakoś udało mi się niezdarnie opatrzyć plecy, natrzeć maścią i zawinąć je oraz żebra bandażami, przez co od pasa w górę czułem się jak mumia. Wypiłem całą butelkę wody i zjadłem wszystkie ciastka - uznałem, że to i tak ostatni dzień na arenie, więc nie ma co oszczędzać.
Jakoś dokuśtykałem w stronę Rogu, podpierając się na kiju, który znalazłem, leżący nieopodal. Schroniłem się w cieniu i czekałem jak na szpilkach.
Mijały minuty, a ja starałem się nie myśleć o ranie na plecach. Zastanawiałem się, gdzie jest teraz Jade - zanim zemdlałem, zdążyłem zobaczyć, jak atakuje ją jakieś kotopodobne stworzenie. To zabrzmiało w mojej głowie okrutnie, ale miałem nadzieję, że pokiereszowało ją możliwie jak najbardziej.
Nagle na metalowej ścianie Rogu przycupnął jakiś ptak. Zdałem sobie sprawę, że to pierwszy ptak, jakiego widzę na arenie. Zwierzę przekrzywiło łepek i zaśpiewało. Ucieszyłem się, że je słyszę, chociaż wyraźnie lepiej lewym uchem. Prawe wydawało się być trwale uszkodzone. Zastanawiałem się, czy po powrocie do Arkadii wciąż będę miał te wszystkie rany i obrażenia. Miałem nadzieję, że nie. Nie uśmiechało mi się zostanie półgłuchym kaleką.
Ptak zaświergotał i usiadł mi na ręce. Miał piękne, turkusowo- żółte upierzenie. Zgubił jedno ze swoich piór - schyliłem się i podniosłem je z zaciekawieniem z ziemi.
W chwili, gdy moja dłoń dotknęła pióra, zdumiony zobaczyłem, że pod wpływem mojego dotyku zaczyna ono jaśnieć złotym blaskiem. Równocześnie poczułem coś dziwnego - rodzaj wibracji i ciepła, które przemierzyło moje palce, wspięło się wzdłuż łokcia i po ramieniu, po czym otuliło ranę na plecach, przynosząc ulgę w bólu. Kompletnie zszokowany wpatrywałem się w złotawe pióro, aż przestało błyszczeć. Dotknąłem pod bandażem rany na plecach. Była znacznie mniejsza i zaczęła się już zabliźniać, złamane żebra także mi już nie doskwierały.
Przeniosłem wzrok z pióra na ptaka, myśląc, czy to sztuczka od Sponsorów, czy raczej Bohaterów, którzy pewnie mnie obserwują. Turkusowo-żółty ptak poderwał się z mojego ramienia i znów zaczął śpiewać.
- Dziękuję - powiedziałem cicho w przestrzeń, nie wiedząc, co to wszystko ma znaczyć. Pod wpływem impulsu schowałem pióro do kieszeni spodni, gdy wtem zdałem sobie sprawę, że coś się zmieniło.
Ptak zamilkł.
Powoli obróciłem się do tyłu. Spłoszone stworzenie poderwało się do lotu i zniknęło gdzieś w oddali. Zamiast śpiewu usłyszałem krakanie. Spojrzałem wyżej i ze strachu żołądek podjechał mi do gardła.
Na niebie nad moją głową wisiało bowiem całe stado czarnych kruków, krążąc wokół i błyskając ostrymi dziobami.
Dziobami z metalu.
Poderwałem się jak oparzony, gdy ptaki zbiły się w ciasną gromadę i z wściekłym krakaniem rzuciły się w dół. Biegłem, jakby z ramion wyrosły mi skrzydła. Kruki zaczęły mnie atakować, dzioby z metalu zostawiały na mojej skórze małe, ostre i bolące rany. Zakrywałem głowę ramionami, krzyczałem i machałem rękoma, próbując je przepędzić. Biegłem na oślep, byle dalej od tych kreatur. Ptaki dziobały mnie wściekle, wokół latały czarne pióra i rozbrzmiewało krakanie. Gdy już myślałem, że zadziobią mnie na śmierć, nagle, jakby dostały jakiś sygnał, wszystkie przestały mnie atakować. Zbiły się znów w gromadę i uniosły się wyżej, a ja pobiegłem dalej, zostawiając je w tyle. Nie ruszyły za mną. Oddychałem ciężko, od biegu złąpała mnie zadyszka. Po jakimś czasie zwolniłem, gdy utwierdziłem się w przekonaniu, że kruki już mnie nie zaatakują. Zatrzymałem się i spojrzałem przed siebie. Jęknąłem głucho, widząc, gdzie się znalazłem.
Przed sobą miałem Rozpadlinę, z drewnianym mostem przewieszonym nad kipiącym morzem lawy. Przy moście czekała Jade. Wszystko zrozumiałem. Ptaki miały mnie tylko wykurzyć spod Rogu.
To teraz i tutaj, nad Rozpadliną, dojdzie do ostatecznego starcia między mną i Jade.
A ja, idiota, nie miałem nawet broni, bo swój topór musiałem zgubić gdzieś niedaleko Rogu, gdy Fletcher wyrzucił granat. Nie było jednak sensu uciekać. Jedyne, co mnie pocieszyło to to, że Jade wyglądała jak siedem nieszczęść. Miała lewą rękę w bandażu, utykała i cała była podrapana.
- A więc jesteś - rzuciła w moją stronę, gdy się zbliżyłem.
- Kotek nieźle cię załatwił, co? - nie mogłem się powstrzymać od złośliwego komentarza, nawet w takiej sytuacji.
W odpowiedzi Jade sięgnęła po swój sztylet i przechyliła głowę.
- Gdzie twój topór, chłoptasiu? - zapytała. - Czyżbyś zamierzał stawać ze mną do walki bez broni?
Zamilkłem. No dobra, moja sytuacja rzeczywiście nie wyglądała zbyt kolorowo. Przyspieszyłem kroku, a Jade umknęła na most.
- Wracaj tu! - krzyknąłem. Nie posłuchała mnie, rzecz jasna.
Wbiegłem za nią na most w chwili, gdy ona sama znalazła się mniej więcej w jego połowie. Odwróciła się do mnie i napotkała moje spojrzenie. Chwyciła się rękoma lin po dwóch stronach mostu, a mi wpadła do głowy myśl, co zamierza zrobić.
- Nie - warknąłem, pełen paniki. - Nawet nie próbuj...
Za późno. Dziewczyna rozhuśtała most, trzymając się go mocno, a ja runąłem jak długi na drewniane szczeble. Zęby mi zadzwoniły, bo uderzyłem w deski szczęką. Most przechylił się znów niebezpiecznie, a ja poczułem, że zsuwam się w dół. Zacząłem krzyczeć jak dziewczyna, na oślep chwytając się jednej z lin po lewej stronie mostu. Zawisłem z nogami nad pełną lawy przepaścią i serce podeszło mi do gardła. Nie miałem lęku wysokości, ale bałem się koszmarnie. Palce miałem pobielałe z wysiłku, ale udało mi się wspiąć z powrotem na most. Oddychałem chrapliwie, nierówno. Most nadal kołysał się w obie strony, a ja z przerażeniem spostrzegłem, że Jade idzie w moją stronę.
Podniosłem się na nogi, gdy stanęła naprzeciwko mnie. Zaatakowała, jej sztylet prawie mnie trafił, ale uskoczyłem na bok. Cięła sztyletem raz za razem, a ja ciągle umykałem na bok, zmuszony do defensywy z powodu braku własnej broni. Pamiętałem, że ostrze jest zatrute, więc zdawałem sobie sprawę, że nie mogę pozwolić, aby nawet mnie drasnęła.
Musiałem znaleźć sposób, aby pozbawić ją jej broni, bo tylko w pojedynku gołymi rękoma jestem w stanie ją pokonać.
Jade znów się na mnie rzuciła. Padłem na ziemię i przeturlałem się pod jej nogami, zaskakując ją, gdy pojawiłem się za jej plecami. Z całej siły pchnąłem ją na jedną z lin. Dziewczyna straciła równowagę, most przechylił się niebezpiecznie. Chwyciłem jej prawą dłoń w nadgarstku i wykręciłem boleśnie, próbując zmusić ją, aby puściła sztylet. Jade krzyknęła, ale była nieugięta. Usiłowała odepchnąć mnie drugą ręką i przez chwilę zmagaliśmy się ze sobą, dysząc ze zmęczenia i gorąca. W końcu dziewczyna kopnęła mnie w podbrzusze, a ja ją puściłem i cofnąłem się o kilka kroków, zgięty wpół. Jade wyprostowała się, ściskając w ręku sztylet. Pot lśnił na jej czole, czerwień bijąca od lawy kotłującej się pod nami nadawała jej twarzy groteskowego wyglądu.
Postanowiłem grać na czas.
- A więc taki był twój plan - syknąłem przez zęby. Moja koszulka była całkowicie mokra od potu, żebra, niedawno złamane, teraz znów promieniały bólem, podobnie jak plecy.
Dziewczyna przechyliła głowę.
- Nie rozumiem, co masz na myśli - odparła, oblizując wargi.
Oddychałem szybko, płytko, chociaż próbowałem zmusić się do wykonywania spokojnych, równych wdechów i wydechów. Ruszyłem wolno, krok po kroku, w jej stronę.
- Te całe bajeczki o wspólnej wygranej i dwóch zwycięzcach - powiedziałem, gdy znalazłem się zaledwie dwa metry od niej. Widziałem teraz dokładnie jej zmarszczoną, ostro zarysowaną brew, lśniące oko i pot błyszczący na bladej skórze. - Od początku chciałaś wygrać ty i tylko ty.
Jade zaśmiała się, trochę histerycznie.
- A co myślałeś, naiwniaku? Że jak zabijemy Fletchera, to chwycimy się razem za rączki i będziemy świętować jak jacyś pseudopartnerzy z jednego dystryktu? To Głodowe Igrzyska. Miejsce dla zwycięzcy jest tylko jedno i to ja zamierzam je zająć.
- Mam na ten temat nieco inne zdanie - warknąłem i nim zdążyła odpowiedzieć, zaatakowałem ją błyskawicznym kopnięciem z półobrotu.
Usłyszałem chrupnięcie kości, gdy mój ciężki but uderzył w jej mostek. Jade upadła na plecy, z trudem łapiąc oddech. Sztylet wypadł jej z ręki i ślizgiem przesunął się po moście. Nie czekając, rzuciłem się za nim, chcąc go przechwycić.
Błąd. Jade chwyciła mnie za nogę i pociągnęła na dół. Upadłem, ale wyrwałem się jej, kopiąc na ślepo i szczupakiem rzuciłem się za sztyletem. Chwyciłem go i obróciłem się na plecy, gdy Jade podnosiła się z ziemi z furią na twarzy. Chciała złapać mnie za szyję, ale uprzedziłem ją, chwytając jej rękę i szybkim ruchem ramienia powalając ją na ziemię, tak jak uczyli nas Tobias i Tris. Nachyliłem się nad nią, przykładając jej sztylet to gardła.
Jade roześmiała się, ale ten dźwięk zaraz przerodził się w ciężki, rzężący kaszel. Nie wiedziałem, czy kopnięciem złamałem jej mostek, czy zrobiłem z nim coś innego. Ale widać było, że każdy ruch szyją wywoływał u niej ból.
- Nie zrobisz tego - syknęła. Z bliska dokładnie widziałem pojedynczą nitkę materiału sterczącą ponad przepaskę na jej oku. - Nie starczy ci odwagi, żeby mnie zabić. Jesteś zwykłym tchórzem i nieraz temu dowiodłeś - mówiła chrapliwie, rzężąc. Zacisnąłem zęby, próbując powstrzymać buzujący we mnie gniew. Ręka ze sztyletem trzęsła mi się niebezpiecznie, bałem się , że zaraz go wypuszczę.
- Nieprawda - warknąłem, ale mój głos zabrzmiał słabo.
- Udowodnij to - szepnęła, rozszerzając zdrowe oko.
Końcówka sztyletu drżała tuż nad skórą Jade. Jeden cios. Dam radę. Moje mięśnie były jednak jakby zwiotczałe. Nie mogłem zmusić się do zabicia niej. Zagryzłem zęby i w ostatniej chwili cofnąłem rękę, po czym przeniosłem cios w stronę jej prawego biodra - tam, gdzie miała bliznę. Ostrze nie zdążyło jednak przebić jej koszulki, bo Jade z całej siły uderzyła mnie łokciem w szczękę i odepchnęła na bok. Upadłem na most, który cały czas kołysał się niebezpiecznie. Sztylet prześlizgnął się między deskami i jak w zwolnionym tempie spadł prosto w czeluść lawy. Obserwowałem, jak lśni czerwienią i znika w gorącej substancji, aż nie zostaje po nim ślad. Przeniosłem wzrok na górującą nade mną brunetkę.
- Zaraz to samo stanie się z tobą - syknęła Jade i rzuciła się na mnie gołymi rękoma. Przyszpiliła mnie do mostu i dłońmi oplotła moją szyję, po czym zaczęła mnie dusić. Krztusiłem się, poczułem, że cała moja twarz robi się czerwona. Na oślep machałem rękami, próbując odepchnąć Jade, ale ona nie puszczała. Zaczynało mi brakować oddechu, przed oczami miałem ciemne plamki. Dusiłem się.
- Cóż za piękny finał - wyszeptała dziewczyna, uśmiechając się drapieżnie, bardziej do siebie, niż do mnie. - Czy można sobie wyobrazić bardziej dramatyczną scenerię niż most nad rzeką lawy? Szkoda tylko, że przeciwnik taki sobie - cmoknęła z pogardą, a ja próbowałem wykrzyczeć jej w twarz, co o niej myślę, ale ponieważ się dusiłem, wyszło z tego tylko coś w stylu "aarguuuaagh".
- Co tam mamroczesz? - zaśmiała się dziewczyna. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś czerpał taką radość z czyjegoś cierpienia. - Chcesz powiedzieć coś na pożegnanie do wszystkich widzów Igrzysk? - uniosła głowę w stronę nieba i rozglądnęła się, jakby wypatrywała niewidocznych kamer i mikrofonów. Równocześnie poluźniła uścisk rąk na moim gardle, a ja zaczerpnąłem gwałtowny haust powietrza. Przełyk piekł mnie żywym ogniem, nadal z trudem oddychałem, ale zebrałem siły i wyrwałem się dziewczynie. Byłem słaby, obraz rozmazywał mi się przed oczami, gdy zacząłem czołgać się do tyłu. W głowie miałem słowa Hory: "Jade będzie chciała za wszelką cenę zrobić niezłe show".
Zrobi wszystko, aby moja śmierć była jak najbardziej widowiskowa.
Jade ruszyła za mną, wyraźnie już zniecierpliwiona. Uniosłem się na łokciach, kaszląc, i wstałem chwiejnie. Przez rozpraszające się mroczki przed oczami zdołałem zobaczyć coś, co wcześniej umknęło mojej uwadze. Jedna z desek w moście, znajdująca się teraz między mną, a Jade, była połamana i ledwo się trzymała. Wpadłem na pewien pomysł. Cofnąłem się o krok, wyprostowałem plecy i z trudem wypowiedziałem tych kilka słów:
- Nie uda ci się wygrać.
Jade przekrzywiła głowę i nadal szła w moją stronę.
- A to niby dlaczego? Chciałam zauważyć, że jeszcze chwilę temu to ty leżałeś na ziemi, ledwo dysząc i to ciebie zaraz uduszę, choćbym to miała zrobić gołymi rękami.
Most chwiał się, stawiałem ostrożnie kroki do tyłu i obserwowałem Jade. Jeszcze kilka kroków. Cztery. Dwa. Jeden krok. Zatrzymałem się. Ona także.
- Może i masz rację - powiedziałem chrapliwie, trzymając się liny. - Ale wiesz co? W jednym to JA mam nad tobą przewagę. - zrobiłem dramatyczną pauzę i zmusiłem się do przywołania na twarz uśmiechu.
- Niby w czym? - prychnęła zniecierpliwiona Jade, robiąc kolejny krok.
- Ja - wyszeptałem - Nie potrzebuję robić ze wszystkiego widowiska.
Gdy tylko te słowa przebrzmiały, rozległ się trzask. Jade krzyknęła, gdy jej noga wpadła między szczeble, a potem podobnie stało się z resztą ciała, tak, że dziewczyna zawisła nad morzem lawy, trzymając się palcami jednej z desek w moście. Dwie połówki drewnianej belki spadły w dół, jednak ja nie patrzyłem na nie. Patrzyłem na Jade, podszedłem do niej i nachyliłem się nad nią. Nie mogłem powstrzymać się przed triumfalnym uśmiechem, gdy spojrzałem w jej oko. Po raz pierwszy bowiem zobaczyłem w nim ślepy, bezgraniczny strach, panikę, o której odczuwanie wcześniej nie podejrzewałbym tej cichej zabójczyni.
- Nie - wychrypiała Jade, gdy znalazłem się bliżej. Kostki na jej palcach były trupioblade, mięśnie rąk napięte do granic możliwości.
- A jednak - mruknąłem, chwytając jeden z jej palców i odginając go, co obserwowała z przerażeniem. - twoim przeznaczeniem jest zginąć w lawie.
Niezrozumienie w jej oku nie było w stanie przykryć strachu. Z piersi Jade wyrwał się krzyk, gdy ostatni palec zsunął się z deski, a jej ciało runęło w dół jak szmaciana lalka, po czym zniknęło w otchłani lawy.
Przez chwilę czułem tylko ciszę. Napierała na mnie, gdy patrzyłem w miejsce, w którym jeszcze chwilę temu znajdowała się dziewczyna.
A potem rozległy się fanfary. Wszystko rozbłysło jasnymi barwami, a ja zdałem sobie sprawę, że arena wokół mnie się rozmywa. Było mi słabo, wciąż z trudem do mnie docierało, co właśnie zrobiłem. Świat tracił ostrość jak źle sfokusowany aparat, wszystko było jasne, głośne, rozmazane...
Wtedy naszła mnie wizja.
Przypominała trochę tą, którą miałem, gdy zobaczyłem Tarę w lesie z Clay'em i Norah. I tym razem zdawało mi się, jakbym był na miejscu jako świadek wszystkich zdarzeń. Słyszałem dźwięki, czułem chłód wokół i zdawało mi się, jakbym miał wszystko na wyciągnięcie dłoni. Rozglądnąłem się.
Znajdowałem się w niewielkim, ciemnym pokoju z dwoma sięgającymi ziemi oknami, zakrytymi do połowy czerwonymi kotarami. Podłoga, ściany i sufit był z ciemnego kamienia, meble, których nie było zbyt wiele - z czarnego mahoniu. Z sufitu zwisał żyrandol ze świecami, a za oknem widać było niewyraźny zarys ciemnego jeziora na pustkowiu czarnych skał.
Przy oknie znajdowała się czyjaś sylwetka i rozmawiała z drugą osobą, stojącą przy drzwiach. Obie postaci miały na sobie ciemne ubrania i długie płaszcze z kapturami. Słyszałem strzępki rozmowy, pojedyncze słowa, ale nie byłem w stanie połączyć ich w logiczną całość, aż do chwili, gdy postać przy oknie się odwróciła i podeszła do tej w drzwiach.
- Nadal nie wraca - oznajmiła głębokim, męskim głosem. Nie widziałem jej twarzy, bo zasłaniała ją metalowa maska sięgająca ponad usta. Przypominała ona głowę orła, miała złoty dziób, brązowe pióra i otwór na oczy.
Osoba przy drzwiach zwróciła się w stronę rozmówcy. Na twarzy również miała maskę - był to szakal.
- Nie taki był plan, ale możemy uznać, że dobrze się stało - odezwała się kobiecym głosem, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że już kiedyś słyszałem ten głos.
- Dobrze? - powtórzył Orzeł, mrużąc oczy widoczne zza maski.
W odpowiedzi Szakal sięgnęła do kieszeni płaszcza, wyjęła coś stamtąd i pokazała to swojemu rozmówcy. Był to zapisany pochyłym, niedbałym pismem fragment kartki. Widniały na nim słowa:
"Sprawdźcie chłopaka z Londynu i jego kumpli. Mogą mieć przy sobie jeden z Artefaktów".
- Dostałam to dzisiaj - mruknęła Szakal.
Orzeł przyglądnął się kartce i skrzyżował ręce za plecami.
- Myślisz, że to prawda?
Szakal wzruszyła ramionami.
- Trzeba będzie się o tym przekonać.
Orzeł pokiwał głową w zamyśleniu.
- Szef może się nieźle ucieszyć - mruknął.
- Albo urwać nam głowy, jeżeli okaże się, że to kłamstwo, a on stracił jednego ze swoich najlepszych ludzi - prychnęła Maura, zsuwając swój kaptur i sięgając ręką, aby ściągnąć swoją maskę.
- Widzę, że żart jak zwykle się ciebie trzyma, Maura - odparł Orzeł. Gdy Szakal ściągnęła maskę, poczułem, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch. Pod pyskiem szakala zobaczyłem bowiem znaną nam blondwłosą kelnerkę z tatuażami, która, jak twierdziła Tara, powinna być martwa.
Maura uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały lodowate. Pstryknęła palcami, a w powietrzu obok niej pojawił się portal.
- Wracam do Londynu szukać Lwa - oznajmiła. - Najwyższy czas, żeby się stamtąd ruszył i nam pomógł. Ty zajmiesz się tą sprawą, dobrze?
- Nie dałaś mi wyboru - mruknął Orzeł, ale Maura już zdążyła zniknąć w portalu. Wraz z nią zaczęła się rozpływać moja wizja, pomieszczenie straciło barwy, wszystkie dźwięki umilkły...
***
- Ash! Ash! Ocknij się!
Otworzyłem oczy i zaczerpnąłem gwałtowny haust powietrza. Słońce święcące na niebie - błękitnym niebie - oślepiło mnie, gdy uniosłem głowę. Mój wzrok powoli przyzwyczajał się do światła. Leżałem na trawie, w Arkadii. Byłem w Arkadii, a nie na tej piekielnej arenie. Usiadłem, oddychając ciężko i rozglądnąłem się po twarzach osób zgromadzonych wokół mnie. Byli tu wszyscy - Tara, Harry, Percy, Annabeth, Hermiona, nawet Ethan.
- O, jednak żyjesz - mruknął chłopak, nie ruszając się ze swojego miejsca pod drzewem, gdzie siedział z ugiętymi nogami i rękami w kieszeniach.
- O Boże, jak dobrze - westchnąłem i próbowałem wstać, chwiejąc się lekko. Zdałem sobie sprawę, że rany, które odniosłem na arenie, zniknęły. Ucho było zdrowe, a co do pleców - nie bolały, chociaż to, w jakim są stanie, musiałem sprawdzić później.
Tara podbiegła do mnie i uścisnęła mnie mocno, tak jakby bała się, że od niej ucieknę.
- Martwiłam się - powiedziała całkiem poważnie w rękaw mojej koszulki. MOJEJ koszulki, a nie stroju z "Igrzysk", co przyjąłem z ulgą. - Po akcji z lawą straciliśmy łączność z portalem. Co tam się działo?
- Muszę ci coś powiedzieć - przyznałem. Puściłem ją i spojrzałem jej w oczy.
Przez jej twarz przebiegł cień.
- Ja tobie również - wyglądała na zmartwioną, może nawet bardziej ode mnie. Zastanawiałem się, jak zareaguje na wieść o tym, że Maura żyje. Niewiele rozumiałem z wizji, którą miałem, ale czułem się naprawdę zaniepokojony tym, co usłyszałem.
Nie zdążyliśmy jednak zamienić ze sobą więcej słów, bo dało się słyszeć radosne okrzyki Bohaterów. Obróciłem się i zobaczyłem Katniss Everdeen, idącą w naszą stronę w uśmiechem na ustach, podpieraną przez Peetę. Nadal była blada i lekko kulała, ale żyła. Naprawdę żyła i to była NASZA zasługa - jak zdałem sobie sprawę z wielką ulgą i dumą.
Wymieniłem szybkie spojrzenie z Tarą.
- Potem porozmawiamy - powiedziałem cicho.
- Koniecznie - odparła, a chwilę później oboje zostaliśmy wyściskani przez rozpromienionych Katniss i Peetę. Podziękowań i radości zdawało się nie być końca.
Wypełniliśmy naszą misję, wróciliśmy wszyscy do Arkadii, cali i zdrowi. Było co świętować i nic chyba nie mogło zakłócić naszego szczęścia.
Ethan przyglądał się temu wszystkiemu z nieprzeniknioną miną. Gdy reszta zajęta była wiwatami i gratulacjami na cześć Tary i Asha, on wstał spod drzewa i odszedł na bok z pochylonymi plecami i wzrokiem wbitym w ziemię. Jakaś jego część czuła gorycz i smutek, że nikt nie pamięta o tym, że naprawienie Scenariusza to także jego zasługa.
Ale druga część, siedząca głęboko wewnątrz chłopaka i ściskająca mu serce niczym żelazny łańcuch, nie przestawała szeptać mu do ucha:
"Nie obchodzisz tu nikogo. To nie jest twoje miejsce. Takie jest twoje przeznaczenie: być pomijanym i zapomnianym przez wszystkich.
Być tym złym".
Ethan westchnął i schował ręce do kieszeni bluzy. Zawsze słuchał właśnie tej części.
***
Igrzyska uważam za zakończone! :) ale historia nadal trwa. Chętnie poznam Wasze opinie w komentarzach. W mediach fajna piosenka - "How'm I supposed to die" zespołu Civil Twilight.
Pozdrawiam,
Alexanderkaa
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top