Rozdział szósty

Do czasu, kiedy powoli doszli z powrotem do ścieżki przy której rosły drzewa, niebo stało się niemal całkowicie ciemne, a połówka księżyca wyglądała zza chmur, wreszcie oświetlając otaczające pola. Pachnący ziołami wiatr z każdą minutą stawał się coraz zimniejszy, zwiastując szybką i nieprzyjemną zmianę łagodnej zimowej pogody. Ale dla Antonia z nieba mógłby padać ogień. Kilka godzin wcześniej był przygotowany na śmierć. Teraz niemal kręciło mu się w głowie od tej całej radości i przez cały czas musiał spoglądać na swoje ramię wokół talii Lovino, żeby upewnić się, że to naprawdę się dzieje. Lovino ciężko kuśtykał, ale w miejscu, gdzie przyciskał się do boku Antonia jego ciało było ciepłe, a cały czas niezręcznie bawił się palcami, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. Zawsze wyglądał tak pięknie w świetle księżyca.  

"A tamten..." Antonio wskazał na nieskończone, usiane gwiazdami niebo, "... nazywa się taczka!"

"Taczka?" powtórzył Lovino płasko, jego twarz wyrażała skomplikowaną mieszankę wesołości, kpiny i otwarcie pokazanego politowania.

"Tak!" powiedział Antonio, całkowicie ignorując ton głosu Lovino. Teraz był bardziej niż szczęśliwy, podporządkowując się pogardzie ze strony Lovino. Po tych paraliżujących chwilach ukrywania się przed niemieckim patrolem, Antonio cieszył się każdą reakcją ze strony Lovino, która nie była całkowitym przerażeniem, ani omylnym zawstydzeniem. W końcu to była prawdziwa powinność Antonia - jego radosna, prawdziwa, ważna powinność - żeby odciągnąć uwagę jego małego Włocha od jego własnego mroku. Czy oznaczało to tańczenie w pustej cantinie, czy dawanie mu zagadek w kształcie pomidorów, czy, jak obecnie, udawanie, że jest astronomem. "Tamte gwiazdy to uchwyty, tu i tu, a tamten pas asteroid wygląda jak trawa, która utknęła w kole, widzisz?"  

"Nie." Lovino nawet nie spojrzał. Niebo było wystarczająco jasne, żeby zobaczyć złoto w jego oczach, a także to, że ukrywał w nich śmiech. "Nie ma konstelacji o nazwie taczka. Wymyśliłeś to. Wymyślasz to wszystko."

Antonio sapnął z wyolbrzymioną obrazą. "Nie prawda!" 

Lovino sceptycznie uniósł brew. "Wielki pomidor?" 

"Hej?" Antonio naprawdę myślał, że tamto było nawet do uwierzenia. "Wielki pomidor to bardzo starożytna, bardzo ważna konstelacja!"

"Dla kogo?"

"Dla... um..." Antonio myślał prędko. "... druidów."

"Dla druidów?" Lovino niemalże prychnął. "Pomimo tego, że pomidory pochodzą z Meksyku i nie hodowano ich w Wielkiej Brytanii do drugiej połowy szesnastego wieku?"

Antonio z determinacją brnął dalej. "Tak. Wielki pomidor był bardzo ważną konstelacją dla meksykańskich druidów."

Oddech Lovino był ciepły w zimnym powietrzu, zatrzymując się, zanim mógł zmienić się w śmiech. Szybko odwrócił wzrok, z niecierpliwością odgarniając zabłąkane pasmo włosów za ucho. "Twoje rozumienie historii jest tak wyczerpujące, jak twoja wiedza o konstelacjach."

"Dziękuję, Lovino!" powiedział Antonio wesoło, ignorując znajome zdenerwowanie i ledwo ukrywany sarkazm Lovino. Po prostu znów wskazał na jaśniejącą grupę gwiazd. "A tamto, o tam, to Obroża Oriona*."

"Właściwie, to Pas."

Antonio nie miał pojęcia, gdzie wskazywał i był całkiem świadomy, że Lovino to wiedział. "A tam jest Wielka Niedźwiedzica..."

"Ursa Major," westchnął Lovino, ale jego kącik jego ust wygięły się bardzo lekko do góry. "I jest tam."

"I, oh, to mój ulubiony." Antonio wskazał bezpośrednio na najjaśniejszą gwiazdę na niebie, przeświecającą jasno przez dziurę w szarych, mglistych chmurach. To jedno wiedział. "Wenus. Lubię Wenus."

"Venere," Lovino poprawił na włoski, "nie jest konstelacją." 

"Nie. On jest gwiazdą," powiedział Antonio z dumą.

Lovino dotknął dłonią swojego czoła w wyrazie bólu. "Źle. Znowu. Ona jest planetą."

Antonio uśmiechnął się z zadowoleniem. Nie było mowy, żeby mógł to wygrać - ale to nie miało znaczenia. Znaczenie miało to, że Lovino ani się nie bał, ani nie był zawstydzony, ani zagubiony we własnych mrocznych myślach. Co prawda, zapewne myślał, że Antonio był trochę prosty, ale Antonio był raczej przyzwyczajony, że ludzie tak uważają "W porządku, Lovino, poddaję się. Nic nie poradzę na to, że jesteś mądrzejszy ode mnie." 

Lovino podsunął się trochę, schylił głowię i wymamrotał niemal niesłyszalnie, "Tego nie powiedziałem, idioto." 

O nie. Tak nie powinno być. Antonio zaśmiał się tak lekko, jak tylko w tym momencie mógł, ale jego serce bolało, przez to, jak łatwo Lovino potrafił poczuć się urażony i zamykał się w sobie. "A teraz, jeszcze jedna rzecz o Venere..." Antonio wziął dłoń Lovino i uniósł ją, wskazując na perlistą planetę. Dotyk przeszedł dreszczem przez jego skórę i udawał, że nie zauważył ostrego oddechu Lovino. "Wiedziałeś, że jest nazwana po rzymskiej bogini miłości?" 

Powoli, ostrożnie, Lovino podniósł wzrok, krzyżując go z tym Antonia. Antonio niemalże mógł zobaczyć, jak przez jego oczy przebiegają różne myśli, pływające w nich złoto, lśniące w ciemności. Był tak blisko; jego włosy pachniały lawendą. Serce Antonia zatrzepotało lekko, a Lovino wzruszył ramieniem w oczywistej próbie udawania obojętności. "Nie. Nie wiedziałem."

Słysząc to, serce Atonia niemal wybuchło w jego piersi. Oczywiście, że Lovino to wiedział. Wszyscy to wiedzieli, a szczególnie ktoś tak mądry, jak Lovino. Antonio poczuł, jak jego głowa robi się lżejsza na myśl, że Lovino udaje, że jest inaczej, żeby oszczędzić jego uczucia. To było fascynujące, jak głęboko sięgały myśli Lovino; jak silne były jego emocje, jak złote były jego oczy... Zanim w ogóle zdał sobie sprawę, co robi, Antonio przyłożył dłoń Lovino do swoich ust i pocałował ją. Oczy Lovino natychmiast się rozszerzyły, jego usta rozchyliły, oddech przyspieszył... 

Za szybko.

Antonio odłożył dłoń Lovino i spojrzał w przód. "Pewnego dnia, Lovino." Zacieśnił swój uścisk wokół talli Lovino i szli dalej swoim wolnym tempem. "Pewnego dnia, będziemy tam w górze. Po prostu zwykli ludzie, jak ty i ja. Będziemy na księżycu, na Venere, a może nawet na Wielkim Pomidorze. Wzniesiemy się w górę i dotkniemy gwiazd."

"Jesteś szalony." Lovino brzmiał, jakby brakowało mu tchu, jego stopy stały trochę niestabilnie na ścieżce. 

"Ale po prostu to sobie wyobraź, Lovino!" Antonio z łatwością ustabilizował Lovino, gładko niwelując jego nagłe problemy z koordynacją. "Wyobraź sobie, że rodzaj ludzki sięgnie gwiazd, zamiast z taką desperacją próbować anihilować siebie nawzajem." 

Lovino pozostał milczący, a Antonio pozwolił sobie się zastanawiać. Gdyby rodzaj ludzki dotknął gwiazd... Cóż, wtedy pewnie nie było by czasu na absurdy, takie jak czołgi i tortury, zabójstwa i szpiegostwo; może do tego czasu rodzaj ludzki zda sobie sprawę, jak bezsensowną rzeczą było tępienie milionów żyć.

Do tego czasu Antonio ledwo zauważył, gdzie się kierowali. Kiedy minęli zakręt, Lovino zatrzymał się gwałtownie. "Stop." 

Antonio zatrzymał się, jego ciało napięło się w zaniepokojeniu. "O co chodzi?"

Lovino nie odpowiedział. Po prostu patrzył przed siebie. Antonio poszedł w jego ślady i zobaczył przed nimi miękkie światła wiejskiego domu Vargasów. Lovino przycisnął się minimalnie bliżej, a Antonio nie śmiał pytać jeszcze raz. Bo potrafił wyczytać emocje z twarzy Lovino. Niepewność; pustkę. Lovino nie chciał iść do domu.

Aż do tego momentu, Antonio nie zdawał sobie sprawy, jak głęboka była cisza wieczorem pokrywająca wieś oświetloną gwiazdami. Żadnego odległego ryku silnika, ani echa bomb. Nie było tych niemile widzianych rzeczy, które przypominały, że wojna wciąż trwa dookoła. Z niczym, prócz powiewami wiatru i cichymi oddechami Lovino, to mógł być jakikolwiek spokojny wieczór chłodnej włoskiej zimowej nocy. Ale w momencie, kiedy Lovino poruszył się nerwowo, jego ramiona opadły i przycisnął ręce do klatki piersiowej, Antonio wiedział, że chociaż noc wydawała się spokojna, było w niej wszystko, tylko nie ten spokój. Szukał czegoś, czegokolwiek, żeby złagodzić ten nagły smutek.

"Rozwiązałeś już tajemnicę swojego pomidora?"

Słowa przyszły spontanicznie, ale zdawały się działać. Lovino był zaskoczony. Zamrugał dziko, momentalnie wydając się być zbity z tropu, potem zdezorientowany, potem raczej wkurzony. Cały smutek zniknął i wypluj jedynie, "Ta głupia rzecz. Ledwo o tym myślałem."

Antonio natychmiast się rozweselił. Stanowcze zaprzeczenie Lovino było po prostu przeciwdowodem na to, co mówił. "To wielka szkoda," powiedział luźno Antonio. "Bo, widzisz..." pochylił się do przodu, aż jego usta dotknęły włosów Lovino i jego żołądek ścisnął się gwałtownie, jakby płonąc. "... to jest wiadomość top secret," dokończył szeptem. 

Oczy Lovino rozszerzyły się, pociemniały, po czym stały się pełne podejrzliwości i spojrzały w górę. "Więc teraz jesteś szyfrantem?" zapytał sarkastycznie. 

Antonio wypchnął do przodu klatkę piersiową i w aroganckiej manierze pokiwał głową. "Jednym z najlepszych. Chcieli mnie w brytyjskiej armii, wiesz, ale nigdy nie radziłem sobie zbyt dobrze z gołębiami**. I, oczywiście, moje serce należy do astronomii."

To było niemal zbyt wiele. Lovino niemal się zaśmiał. Zaczął kaszleć, żeby to ukryć. Antonio kontynuował z zapałem, póki jeszcze miał szansę. "Musisz rozszyfrować pomidorowy kod, przeczytać tajną wiadomość i natychmiast przekazać zawarte w niej słowa z powrotem do mnie, zrozumiano?"

"Pomidorowy kod?" Lovino przestał kaszleć i stęknął z niedowierzaniem. Popchnął ramię Antonia z zaskakującą siłą i niezręcznie odkuśtykał od niego. "Nie musisz robić sobie ze mnie żartów."

"Nie, nie, Lovino, nigdy!" Antonio pospieszył za nim, chichocząc dziko i na próżno starając się zatrzymać swoje ramię wokół talli Lovino. W końcu nie chciał przecież, żeby Lovino się przewrócił, a potrzeba zobaczenia jego uśmiechu była jak fizyczny ból. "To bardzo ważne, kiedy będziesz już miał tajemne pomidorowe słowa, musisz..."

"Tajemne pomidorowe słowa?!" Ton głosu Lovino stawał się coraz bardziej zirytowany i jego donie zacisnęły się w pięści, chociaż nie był w stanie kontrolować swojego uśmiechu, kiedy ze zdenerwowaniem kuśtykał w stronę domu. 

"Czekaj!" krzyknął Antonio, raczej zaskoczony prędkością Lovino i raczej dumny z jego uśmiechu. "Czekaj, Lovino, twoja kostka!"

Lovino odetchnął ostrzegawczo głośno i odgonił dłoń Antonia, ale lekki śmiech wreszcie wydobył się spomiędzy jego ust. "Jest w porządku!"

Serce Antonia wywinęło koziołka. Śmiech Lovino wciąż był najcudowniejszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszał. Chciał dostać go jeszcze więcej... "Nie bądź głupiutki, jesteś ranny, oprzyj się o mnie..."

Oczy Lovino błysnęły dziko. "Ty zboczony..."

Antonio położył dłoń na jego plecach. "Sza, przemawia przez ciebie ból..."

"Nie potrzebuję twojej pomocy!" Lovino natychmiast potknął się na schodach prowadzących do drzwi.

Antonio radośnie pospieszył mu z pomocą. "No, pozwól, że wniosę cię do środka..."

"CO!?" Do tego momentu Lovino trząsł się już ze śmiechu, jego ręce splątane były z tymi Antonia, w kolejnej pozbawionej zaangażowania, nieefektywnej próbie odepchnięcia go. Oczy Lovino były rozjaśnione radością, czyste, prawdziwe szczęście widoczne na jego twarz sprawiało, że serce Antonia szalało. "Spadaj, jesteś szalony, ja..." 

Frontowe drzwi się otworzyły. Antonio znieruchomiał, Lovino niemal się zakrztusił, obydwóm głos uwiązł w gardle. Roma stał w progu. Wyraz jego twarzy był nie do odczytania, ale w jego oczach bała silna, przeszywająca nieprzychylność. 

Cóż, idealnie. Antonio powstrzymał swój zawód i wziął ostrożny, trudny krok od Lovino i przykleił sobie na twarz szeroki uśmiech. "Dobry wieczór, Romo!"

Nie odrywając wzroku od Antonia, Roma odpowiedział tylko, "Wejdź do środka, Lovino."

Mięśnie Antonia się napięły. Lovino zawahał się, zacisnął pięści, otworzył usta, jakby chcąc coś powiedzieć... po czym przeszedł przez próg z westchnieniem zrezygnowania. Antonio walczył z własnym poczuciem rozczarowania. W końcu co innego mógł zrobić Lovino? To był dom Romy. Antonio patrzył, jak Lovino pokuśtykał kilka kroków wgłąb domu, zanim odwrócił się, żeby posłuchać, jego oczy były pełne czujności, bawił się palcami, a jego włosy lśniły w świetle ognia płonącego na kominku...

Antonio niechętnie oderwał od niego wzrok, odchrząknął i zaczął huśtać się na piętach. "No więc cóż. Wydaje mi się, że będę już..."

Roma przerwał mu surowo. "Miał miejsce incydent. Egzekucja na skwerze."

Jelita Antonia ścisnęły się, jego uśmiech opadł, jego umysł momentalnie nabrał skupienia. Egzekucja. Słowa jakby przełączyły w nim jakiś przełącznik, ostatnie resztki jego dobrego humoru zniknęły. Egzekucja oznaczała przesłuchania. Przesłuchania oznaczały możliwe przekazanie informacji. Przekazanie informacji znaczyło... Antonio poczuł, jak paznokcie wbijają mu się w dłonie. "Kto?" 

Roma odpowiedział wymijająco, oczywiście próbując uniknąć zdradzania czegoś przy Lovino. "Operacja rano nie poszła zgodnie z planem."

Lovino powiedział jedno słowo; krótkie, ostre, pełne paniki... "Feliciano..."

"Z Felim wszystko w porządku," zapewnił Roma, podnosząc na krótką chwilę dłoń. "Jest tylko wyczerpany. Już śpi."

Antonio myślał prędko. Pewnie będzie musiał tu szybko zareagować. Jeśli Feliciano był świadkiem incydentu, mógłby podać Antoniowi liczbę zamieszanych w to żołnierzy; metodę zadania śmierci; reakcję wieśniaków... "Czy Feliciano widział egzekucję?"

Zmiana pozycji Romy sama odpowiedziała na pytanie Antonia. Wyprostował się bardziej, założył ręce na piersi, jego ramiona były spięte, jakby mięśnie napinały się pod skórą. Kiedy mówił, słowa były niebezpiecznie kontrolowane. "Nie przepytasz go, Antonio."

Wyraz twarzy Antonia stał się twardszy na tę stanowczą odpowiedź, jego skóra szczypała nieprzyjemnie. Subtelnie poruszył się, odzwierciedlając pozę Romy, z trudnością powstrzymywał swoją frustrację od pokazania się w jego głosie. "To moja praca, żeby zadać te pytania, Romo."

"Ale twoją pracą nie jest nękanie mojego wnuka." Roma pochylił się do przodu ostrzegawczo, blokując przejście w drzwiach, zniżając głos do wrogiego warknięcia. "Jest już wystarczająco strapiony samym doświadczeniem. Nie będziesz zmuszał go, żeby przeżywał to jeszcze raz."

Przez długą chwilę Antonio patrzył spode łba na Romę, pozwalając jego intensywnemu, mocnemu spojrzeniu odpowiedzieć tak samo ostro. Roma był mężczyzną odwagi, przywódcą, ale nie rozumiał, o jaką pulę toczy się ta gra. Nie miał już luksusu traktowania swoich wnuków jak dzieci. Ta egzekucja mogła być wykonana na którymkolwiek z nich. I kiedy Antonio patrzył bez mrugnięcia w te twarde, ciemne oczy, nie potrafił powstrzymać małego, mrocznego głosu w swojej głowie: Lovino nie jest już pod twoją ochroną. Jest mój. 

Ale całkowicie świadomy, że Lovino patrzy i ostrożny, żeby nie pozwolić swojemu gniewowi wyjść na jaw, Antonio wreszcie kiwnął głową. "W porządku. Mogę dowiedzieć się innym sposobem." 

"Liczę na to. Pomówimy jutro, Antonio."

Liczy na to. No oczywiście. Liczy, że Antonio zrobi brudną robotę; liczy, że Antonio zaakceptuje jego polecenie i się do niego zastosuje. Antonio trzymał głowę wysoko, kiedy się odwracał. Nie robił tego dla Romy. Robił to dla wolności, robił to dla Włoch, robił to dla tego, co słuszne...   

Kłamca. Robisz to dla Lovino.

Antonio nie oglądał się za siebie, kiedy odchodził.

.

Huk zamykanych drzwi był jak cios w klatkę piersiową Lovino, szybko jednak zmieniając się w ciężką, przytłaczająca samotność, niemal uspokajającą w swojej znajomości. Wymiana zdań między Romą a Antoniem trwała tylko kilka chwil, ale zostawiła Lovino z uczuciem pustki i złością, ze świadomością, że stało się więcej, niż usłyszał. Jednakże wątpił, że powie się mu cokolwiek więcej. W końcu zawsze tak było. 

Lampy były wyłączone, większość światła pochodziła z szumiącego ognia. Zimny wiatr uderzał o okna, obiecując nadejście surowszej pogody. Lovino czuł się zmaltretowany przez ten wyczerpujący dzień. Był taki zmęczony tym, że wszystko sprawiało wrażenie tak trudnego. Taki zmęczony strachem; taki zmęczony mieniem czegoś tak cudownego, tak dobrego, tak idealnego, tylko, żeby patrzeć, jak się oddala.  

Dziadek Roma skierował się do stołu, gdzie butelka wina stała przy nieuporządkowanym stosie papierów. Była prawie pusta. Roma nalał sobie kolejny kieliszek i usiadł ciężko. "To była długa droga do domu." 

Lovino ponuro wzruszył ramionami i zmienił temat. "Naprawdę wierzysz, że Antonio nękałby Feliego przez zadanie mu kilku pytań?"

Roma wziął wielki łyk wina. Lovino wiedział już, że Dziadek pije tylko z dwóch okazji: kiedy był bardzo szczęśliwy i kiedy był bliski rozpaczy. Teraz wydawał się czuć wszystko, tylko nie szczęście. "Wiesz, jak Feli się denerwuje."  

Lovino prychnął. "No weź, Dziadku. Feli denerwuje się, kiedy wyschnie jakaś roślina."

Roma przyjrzał mu się surowo. "Jesteś zbyt lekceważący wobec uczuć twojego brata. On przynajmniej ma odwagę je pokazywać." Krew odpłynęła z twarzy Lovino, jego szczęka opadła, zanim zdążył się przed tym powstrzymać. Roma ze zmęczeniem uniósł dłoń i schylił głowę w przepraszającym geście. "Przepraszam, Lovino. Nie chciałem, żeby to tak wyszło."  

Spojrzenie Lovino stwardniało, zacisnął szczękę. "Nie ma za co przepraszać, Dziadku, całkowicie zdaję sobie sprawę, że Feli obchodzi cię bardziej, niż ja." To było dziecinne, ale Lovino i tak czuł krótką satysfakcję z wyplucia tych słów i odejścia w stronę korytarza. Zapomniał jednak o swojej spuchniętej kostce i potknął się, ale złapał oparcie krzesła, żeby nie upaść. Zacisnął dłonie i ugryzł się w policzek, był wściekły.   

Jeszcze bardziej zdenerwowało go, kiedy Roma zapytał cicho, "W porządku?"

Nie. Nie jest w porządku. W porządku jest tylko, kiedy Atonio się do mnie uśmiecha, a zdałem sobie z tego sprawę tylko dlatego, że byłem tak blisko stracenia go... "W porządku. Miło, że wreszcie spytałeś."

Roma ze zmęczeniem potrząsnął głową i wziął długi łyk wina. "Lovino, twój brat był świadkiem uśmiercenia dwóch mężczyzn. Dwóch mężczyzn, którzy walczyli i umarli za Włochy."

Lovino poczuł ukłucie poczucia winy. Ale potem zdał sobie sprawę, że Dziadek nawet nie zaprzeczył jego dziecinnym oskarżeniom i znów się najeżył. "Antonio też walczy za Włochy." 

Wbite w niego spojrzenie Romy było zbyt przenikliwe. "Nie znasz Antonia." 

Lovino zmrużył oczy, całe jego poczucie winy zmieniło się w złość. "Co to, do cholery, ma znaczyć?"

"Antonio jest czymś więcej, niż to, co widzisz. On nie jest..." Roma urwał, machając swoim kieliszkiem w powietrzu, jakby szukając odpowiedniego słowa. "... bezpieczny," dokończył niepewnie.

"Bezpieczny?" Lovino prychnął. "A co, do diabła, jest bezpieczne ostatnimi czasy? Stwierdziłeś, że jest wystarczająco bezpieczny, żeby pomógł mi dojść do domu, bo nie sądziłeś, że dam radę sam. Stwierdziłeś, że jest wystarczająco pewny, żeby zostawić mnie z nim, kiedy przejeżdżał niemiecki patrol..."

Lovino natychmiast pożałował wypowiedzenia tych słów. Roma znieruchomiał, jego oczy rozszerzyły się, zanim odstawił kieliszek na stół i pochylił do przodu w zaniepokojeniu. "Patrol? Czemu Antonio mi o tym nie powiedział?"  

Lovino ledwo powstrzymał się od krzyknięcia z frustracją. "Ja ci mówię!"

Roma wydawał się przerażony. Lovino nagle przypomniał sobie o swoim pistolecie i modlił się, żeby Roma nie zauważył, że go nie ma. "Nie widzisz, właśnie o to mi chodzi - mój boże, Lovino, gdyby cię z nim znaleźli..." 

"Cóż, tak się nie stało," krzyknął Lovino. "Nie znaleźli nas, bo schowaliśmy się poza drogą, Antonio upewnił się, ze nic mi się nie stanie, nie jest niebezpieczny, umarłby, zanim pozwoliłby, żeby cokolwiek mi się stało!"

Cisza. 

"Albo," Lovino szybko dodał, jego jelita skręciły się na tę wpadkę. "Albo komukolwiek z nas."

Roma ciężko wypuścił powietrze i spojrzał na Lovino przenikliwie. "Kochasz go?"

Pytanie wzięło się znikąd, uderzając w Lovino jak pocisk. Pokój niebezpiecznie zakołysał się wokół niego. Cała wściekłość z niego odpłynęła, zupełnie, jak krew z jego twarzy, zostawiając go znieruchomiałego i całkowicie bezbronnego. Przez chwilę nie chciał zaakceptować, że usłyszał właśnie to. Kiedy to zrobił, jego nerwy zapłonęły chęcią ucieczki, ale po prostu nie potrafił zmusić się do ruchu.

Cisza trwała zbyt długo, szpik w kościach Lovino zamarzał; aż, potrzebując do tego całej swojej siły woli, zmusił się do odezwania "To niedorzeczne." Ale słowa wydawały się słabe i odległe. 

"Nie." Roma wydawał się czuć niemal winny, wyglądał na niepewnego, ale w tym samym czasie był spokojniejszy, niż Lovino widział go od bardzo dawna. "Nie prawda. Mogę nie do końca rozumieć, Lovino, ale potrafię rozpoznać pożądanie. Antonio jest w tobie zakochany." Roma nie brzmiał oskarżycielsko, ani jakby był zły. Jeśli już, brzmiał na zmartwionego. "A nie pytam cię o to, żeby cię osądzać. Pytam, bo... ty nie rozumiesz. Antonio jest poszukiwany, a jeśli pewni ludzie dowiedzą się, że mu na tobie zależy..."  Roma urwał gwałtownie, jakby powiedział zbyt wiele. Położył łokcie na stole, pochylił się do przodu i ze zmęczeniem przeczesał palcami włosy. Potem po prostu powtórzył, "Kochasz go, Lovino?"   

On wie. Serce Lovino waliło, paląc jego żebra, pomimo tego, że jego krew była zmrożona. Bądź odważny. Jego ręce trzęsły się, na czoło wypłynął pot. Tak, krzyczał jego mózg. Tak. On jest wszystkim

Lovino przygotował się i odpowiedział. "Nie." Ale nie mógł powstrzymać się od schylenia głowy, zawstydzony, przytłoczony, wściekły. Nie potrafił spojrzeć na Romę, kiedy odpowiadał, jakoś ze zwątpieniem.

"W  porządku, porozmawiamy rano. Jest dla ciebie obiad w kuchni."

"Nie jestem głodny."

Lovino wziął latarenkę ze stolika i pokuśtykał z determinacją do pokoju. Kiedy szedł korytarzem, wszystko zdawało się na niego zwalić. Ta głęboka, intensywna pewność, którą czuł w rowie, chowając się przez niemieckim patrolem; to mrowiące szczęście, którą czuł mając ramię Antonia wokół siebie; ta jasna radość z niedorzecznych prób Antonia w byciu astronomem. I zaprzeczył temu wszystkiemu jednym słabym, tchórzliwym kłamstwem. 

Nie.

Oddech Lovino stał się ciężki, jakby w jego wnętrzu szalała burza, a on nie miał żadnego sposobu, by się jej pozbyć. Dlaczego zawsze musiał być takim tchórzem?

To było zbyt wiele. Zbyt wiele jak na jeden dzień. Wszystko zebrało się w jego głowie, kotłowało się pod jego skórą, zbyt wiele emocji w ciągu zaledwie kilku godzin, zbyt wiele uczuć do przetworzenia, zbyt wiele do zrozumienia...

Otworzył gwałtownie drzwi do sypialni, a jego myśli skierowały się w jedno miejsce. Bez przemyślenia, Lovino pokuśtykał do szafki, chwycił głupiego szklanego pomidora, ścisnął go przez krótką sekundę... to jest wiadomość top secret... po czym walnął nim o podłogę. 

Ściskający jego żołądek żal, cichy szelest i... "Lovino, co ty robisz?" 

Lovino zignorował swojego brata. Opadł na kolana, postawił latarenkę i histerycznie zaczął przebierać odłamki. Ostry ból przeciął jego palec, ale to też zignorował - tam, co to było? Małe, srebrne, gładkie - Lovino ujął pierścionek w drżące palce i podniósł go do światła. W środku wygrawerowane były dwa słowa. 

Te quiero.

I wtedy wszystko się zatrzymało. Cisza była jak bawełna w uszach Lovino, nie potrafił powstrzymać gorzkiego śmiechu. "Drań." Ale nie był pewien, czy ma na myśli Romę, Antonia, czy samego siebie.

Lovino ledwo zauważył, kiedy Feliciano wstał ze swojego łóżka i odezwał się zaspanym, pełnym zmartwienia głosem. "Co to jest?"

"Nic. To nic." Lovino schował głowę w dłoniach. Burza minęła, a on zniszczył coś pięknego i już nigdy nie rozwiąże rebusu Antonia. Dlaczego nigdy, przenigdy nie potrafił nic zrobić dobrze? "O boże, to nic, nic."

Feliciano uklęknął koło niego i wziął go za ramię. Lovino pozwolił swojemu bratu otworzyć swoją dłoń, wziąć pierścionek i przyjrzeć się mu. "Te quiero," powiedział Feliciano z zainteresowaniem. "Co to znaczy?" 

W gardle Lovino pojawiła się gula, ostrzegając, że może się rozpłakać. "Nic. Zapomnij o tym." Wyrwał pierścionek z dłoni Feliciano, wrzucił go do kieszeni i starał się mówić spokojnie. "Po prostu zapomnij, że to widziałeś i ja zapomnę, że to widziałem i po prostu zapomnimy, że cokolwiek takiego się wydarzyło."

W świetle latarni twarz Feliciano wydawała się bardzo zmartwiona. "Zapomnieć, że co się stało? Lovino? Co się stało?"

Głupiutki, niewinny Feliciano. Jak mógłby rozumieć cokolwiek z tego? Co, do diabła, wiedział o uczuciu pragnięcia kogoś tak bardzo, chociaż nigdy nie będzie można go mieć? Lovino potrząsnął głową i wstał. "Nic," powtórzył.

"Która godzina? Czemu jesteś w domu tak późno? Gdzie jest Antonio? Dziadek powiedział, że zraniłeś się w kostkę, wszystko dobrze? Wyglądasz, jakbyś miał się przewrócić."

"Feliciano." Lovino pokuśtykał drżąco w stronę łóżka, ciesząc się, że Feliciano wcale nie brzmiał na straumatyzowanego dzisiejszymi wydarzeniami. Feli rzeczywiście tak łatwo się denerwował... "Śpij dalej."  

"Pozwolisz mi przynajmniej opatrzyć twoją kostkę?"

Lovino opadł na łóżko, chowając twarz w poduszce. Był wyczerpany, upokorzony i miał ochotę spać całą wieczność. "Argh, Feli, dlaczego ty nigdy się nie zamykasz..."

"Proszę?"

Lovino burknął cicho i powiedział głośniej, "Powiedziałem, że Antonio już to zrobił. A teraz się zamknij."

Kiedy słyszał, jak Feliciano zmiata odłamki, Lovino płonął ze wstydu, wreszcie nie mogąc powstrzymać napływających do jego oczu łez. Lovino nie znał dobrze hiszpańskiego, ale to rozumiał. Te quiero. Pragnę cię***. Wszystkim, co widział w tej ciemności była nierozsądna, pełna zapału, przystojna twarz Antonia w świetle księżyca, jego jasne, zielone oczy i dzikie, ciemne włosy... Kiedy będziesz już miał tajemne pomidorowe słowa... Czemu to nie mogło być takie łatwe? Czemu to nie mogło być takie miłe, głupiutkie i proste?  

Lovino nawet nie zawracał sobie głowy rozbieraniem się, desperacko chcąc popaść w zapomnienie jak najszybciej. Bo wiedział, jak poważne to zaczynał się robić. Bo to już nie była jego tajemnica, a nie wiedział nawet, czy chciałby, żeby nią było. Bo nie mógł już tego ciągnąć dużo dłużej. Kiedyś musiał się złamać. 

.

"O co ich pytano?" Antonio nerwowo uderzał palcami o swoją filiżankę z kawą. Była niemal pusta - oczywistym było, że szykuje się kolejna bezsenna noc. "Musieli być przesłuchiwani. O co ich pytano?"

Turek siedział w bezruchu, opierając się o oparcie swojego krzesła, jego twarz okryta była cieniem światła księżyca wpadającego oknami do cantiny. Poza pojedynczą świeczką stojącą na stoliku pomiędzy nimi, pokój skąpany był w ciemności. "A co myślisz, Hiszpanie?" odpowiedział niedbale. "O nazwiska. W tych czasach są one warte więcej, niż złoto."  

Antonio sięgnął do kieszeni i położył na stoliku sakiewkę pobrzękującą monetami. "Ale czy są walutą, którą możesz na to zamienić?" Antonio nie ufał temu mężczyźnie. Za każdym razem, kiedy się spotykali, miał nadzieję, że robią to po raz ostatni. Wiedział, że to było niebezpieczne. Wiedział, że ten mężczyzna wierny był jedynie pieniądzom, a także, że Antonio z każdym dniem dla wroga był wart coraz więcej. Ale wiedział też, że potrzebował informacji, a nikt nie wiedział więcej, niż Turek.  

Turek rzucił na sakiewkę jedynie przelotne, nieodgadnione spojrzenie. "Nazwiska? Je mogę podać ci z łatwością. Schmidt, Schneider, Hoffman, Hesse." Wyrecytował nazwiska płaskim, znudzonym tonem, po czym zatrzymał się, a na jego ocienionej twarzy pojawiło się zaciekawione spojrzenie. "Właściwie, ten ostatni jest interesujący. Przesłuchujący, były więzień, nowo przybyły ze wschodniego frontu. To on wydał polecenie egzekucji." 

A to było intrygujące. "Więzień wojskowy z rangą w szeregach gestapo?"

Turek uniósł brew, wyraz jego twarzy był ostrożnie kontrolowany. "Byłbyś zaskoczony, jak łatwy jest ten świat dla ludzi okrutnych. Powiedziałbym, że jakoś wykupił sobie drogę do łask."

"Jak mogło być go na to stać?"

"Czy ty nie słuchasz? Nazwiska są warte więcej, niż złoto. Wciąż jednak nie rozumiem, czemu chcesz za nie płacić." Turek spojrzał znacząco na sakiewkę leżącą na stole. "Twój wróg ma jedno imię - Niemcy. Nie, co tak na prawdę chcesz wiedzieć?"

Antonio ledwo powstrzymał się od odpowiedzenia, że nie - Niemcy nigdy nie byłby jego wrogiem. Turek by nie zrozumiał, a poza tym, to nie za bardzo miało teraz jakiekolwiek znaczenie. "Chcę wiedzieć, czy odpowiedzieli."

Turek pokiwał głową, jego dłonie wciąż ściśnięte były stabilnie na jego kolanach. "Teraz pytasz właściwie. Nie, Hiszpanie, masz cholerne szczęście. Twoi mali przyjaciele z ruchu oporu zostali przyłapani na próbie przeprowadzenia egzekucji na wysokiej rangi oficerze SS - byli ledwo żywi od razu, kiedy znaleźli się na przesłuchaniach - ale nadawali się idealnie na publiczną egzekucję w zatłoczony dzień targowy."

"Przedstawienie."

"Groźba."

Antonio odchylił się ciężko i wziął łyk swojej gwałtownie stygnącej kawy. Więc ci mężczyźni nic nie powiedzieli. Niemcy nie wiedzieli o lądowaniach Amerykanów. Jednakże była to w końcu jedynie niewielka ulga. Wojsko z rosnącą desperacją chciało zniszczyć wszelki ruch oporu. "W porządku. Nie uzyskali odpowiedzi, ale o kogo pytali przesłuchujący?" 

Turek uśmiechnął się chytrze i powiedział po prostu, "Cóż powiem tyle. Gdybyś był mądry, opuściłbyś miasto."

Antonio prychnął cicho. Nigdy nie był mądry. "Chcą mnie."

"Oczywiście."

Cóż, tyle to Antonio wiedział już dawno. Westchnął z ulgą, jego serce zelżało i unisł swoją filiżankę w geście swego rodzaju toastu. Czyli nie było nic, czym możnaby się aż tak martwić. 

Ale wtedy Turek poruszył się trochę i mówił dalej. "Ale... ostatnio jest fant wart więcej od ciebie, Hiszpanie."

Antonio zastygł z filiżanką w połowie drogi do ust. Uczucie lekkości w jego klatce piersiowej zniknęło, zastąpione ciasnym węzłem niepokoju. "Co masz na myśli?"

"Teraz ta walka stała się publiczna - po porannej egzekucji stało się to jasne. Coś, czego Niemcy naprawdę potrzebują, to ktoś, kogo ci cywile poważają - osoba, której śmierć przestraszy ich, dzięki czemu będą posłuszni. Może kogoś, kto trzyma tę zaskakująco pomyślnie działającą w tym mieście Resistenzę w kupie."  

Antonio zdał sobie sprawę, ze trzymał swoją filiżankę w powietrzu i opuścił ją drżącą dłonią. "Chcą lidera," powiedział na bezdechu, węzeł niepokoju stał się zimnym, przyprawiającym o mdłości strachem.

Turek wskazał na niego palcem w geście potwierdzenia. "Dokładnie. Nazwisko warte najwięcej ze wszystkich. A kiedy już będą je mieli, będzie wykrwawiał się, żeby powiedział im, co wie; pokażą temu miastu prawdziwą destrukcję." 

Antonio niemalże przeklął, przeciągając ręką po swoich zmęczonych oczach. Powinien był zdawać sobie sprawę, że w końcu do tego dojdzie. Pomyślał o Romie Vargasie, bohaterze Isonzo; upartym i dumnym; po wszystkim, co przeszedł, najsilniejszym mężczyźnie, jakiego Antonio zna. "Traciliby czas. On nigdy nie będzie gadał." 

Turek przez chwilę patrzył jedynie, ze światłem świec migoczącym w jego ciemnych oczach, zanim oparł ramiona o stół i ciężko wypuścił powietrze z płuc. Kiedy już się odezwał, mówił ciszej, niż zazwyczaj, a Antonio pochylił się, żeby dobrze słyszeć. "Byłeś kiedyś na północy, Hiszpanie? Mam na myśli prawdziwą północ, gdzie zimy trwają cały rok, a noce po kilka miesięcy." 

Antonio był trochę zbity z tropu - i z powodu dziwnej zmianie w głosie Turka, i nagłego odejścia od tematu. Krótkie obrazy przemknęły przez jego pamięć - dni spędzone na jeździe na sankach w bajkowych lasach, noce tańca pod lodowymi sufitami; wieczory leżenia na śniegu, z Gilbertem i Francisem u boku, patrząc, jak niebo zmienia odcienie na tysiące różów, zieleni i pomarańczy... Szybko je powstrzymał. "Nie od wielu lat."

"Ja byłem tam niedawno. Mała wioska na wybrzeżu, niedaleko Trondheim. Ich ruch oporu upadł ostatniego lata." Warga Turka wygięła się lekko do góry, w najmniejszym chytrym uśmiechu. "Oni też mieli lidera który 'nigdy nie będzie gadał'."

Antonio nie odpowiedział. Powoli odchylił się, patrząc na odbicie świeczki w ciemnym oknie, bojąc się, gdzie to zmierza.  

"Gestapo próbowało, oczywiście. Złamali każdą kość, ale cholera, ten Norweski dzieciak był twardy. Wydawało się, że nie ma sposobu, żeby zaczął gadać. Więc zmienili taktykę. Torturowanie jego nie skłoniłoby go do gadania. Ale za to torturowanie kogoś innego..." Turek pozwolił, żeby słowa rozpłynęły się w powietrzu, będąc odpowiedzią same dla siebie. 

Antonio ciężko przełknął ślinę. "Ktoś inny..." 

"Ktoś, o kogo cię troszczył. Ktoś, kogo kochał. Duński pilot, czy coś takiego..." Turek wzruszył ramionami. "Puścił farbę w kilka chwil. Bo widzisz, o to chodzi. Zawsze jest ktoś inny. Mówisz, że Roma nigdy nie będzie gadał. Ale ma wnuków, czyż nie?"

Nagle pokój zalała czerwień. Oddech ulotnił się z płuc Antonia, świeczka ryczała jak wielkie ognisko, podłoga się spod niego osunęła... "Nie..." Wyrzucił to słowo bez tchu, jego krew zaczynała wrzeć, jego dłonie ściskały brzeg stołu, aż poczuł, że wbija mu się drzazga... Jak mógł nie zdawać sobie z tego sprawy? Jak mógł być taki głupi? Gdyby gestapo dostali Romę, dostali by też Lovino. A gdyby dostali Lovino... "Nie. Nie dostaną Romy. To mnie chcą, zawsze chcieli mnie, tu MUSI chodzić o mnie!" 

Oczy Turka zwęziły się bystrze, a Antonio walczył, żeby skontrolować swoją reakcję, zbyt późno zdając sobie sprawę, że już zaczął krzyczeć. Wziął kilka oddechów do swoich płonących płuc i zmusił się, żeby poluźnić uścisk na brzegu stołu. "Łatwiej byłoby zastąpić mnie, niż Romę," starał się wyjaśnić, chociaż kręciło mu się w głowie, jego krew krążyła zbyt szybko, jego gardło wysychało... "Muszę pozostać ich głównym celem, jestem wystarczająco silny, ja..." 

Antonio powoli urwał. Nagle pojawiła się całkowita pewność - natychmiast był pewien, co musi zrobić. Powoli podniósł wzrok; jego szczęka zaciśnięta była w determinacji, ledwo zauważając  przeszywający wyraz twarzy Turka. "To był Hesse, czyż nie?"

Oczy Turka zabłysły ostrzegawczo w świetle świecy. "Cokolwiek rozważasz, radziłbym ostrożność. Ten mężczyzna jest niebezpieczny." Przyjrzał się sakiewce ze złotem, która wciąż leżała nietknięta na stole. "A dla mnie masz dużo większą wartość, kiedy jesteś żywy." 

Antonio go zignorował. Jego serce wypełniał ogień, a wszystko, co widział, to Lovino - krzywiący się, śmiejący, krzyczący w rękach gestapo, Lovino... "Gdzie mogę znaleźć tego Hesse jutro wieczorem?"

Coś w tonie głosu Antonia sprawiło, że Turek przestał się uśmiechać i odpowiedział wprost. "Prawdopodobnie w Cantinie Rosso, będzie pił z innymi oficerami."

"Możesz to zagwarantować?"

Przez moment Turek przyglądał się mu uważnie. Wydawał się być dość zainteresowany, ale nie dopytywał. "W porządku, Hiszpanie." Sięgnął po złoto ze stołu i schował je w swojej kurtce. "Będzie tam." Odsunął swoje krzesło, ale Antonio uniósł dłoń, by go zatrzymać. 

"Jeszcze jedno. Powiedziałeś, że Hesse był w karnej jednostce, zanim otrzymał transfer do gestapo. Dlaczego został aresztowany?"

Turek zaśmiał się krótko, bez rozbawienia. "Na wschodzie wojna jest brutalna. Karabiny nie są jedyną stosowaną tam bronią. Gwałt i tortury są dwoma z tych bardziej powszechnych. Nasz przyjaciel sierżant Hesse miał raczej zamiłowania do obu - zbyt wiele razy złapano go z krwią na rękach i spuszczonymi spodniami."

Wnętrzności Antonia ścisnęły się w obrzydzeniu. Teraz nie miał wątpliwości, co musi zrobić. 

Turek wstał i skierował się do frontowych drzwi. Po kilku dziwnie niepewnych krokach zatrzymał się, ale nie odwrócił. Kiedy się odezwał, mówił dziwnie cicho, ciszej, niż Antonio kiedykolwiek go słyszał. "Ja też kiedyś próbowałem kogoś chronić. Całe wieki temu."

Antonio zamrugał z zaskoczeniem. Patrzył na Turka, stojącego prosto i bez ruchu wśród pustych, ocienionych stołów, jego wysoka, szeroka rama wydawała się dziwnie mała w przyćmionym świetle księżyca. Antonio nie wiedział nic o przeszłości tego mężczyzny, tym samym o tym, co mówi. Jedynie z ostrożnością uniósł podbródek na te tajemnicze słowa. "Co sprawia, że sądzisz, że kogoś chronię?" 

Turek delikatnie obrócił głowę z malutkim, chytrym uśmiechem. "Zawsze jest ktoś inny."

Zanim Antonio zdążył pomyśleć o panikowaniu, Turek skierował się do wyjścia. Jego ostatnie słowa były tak ciche, że niemal niesłyszalne. "Zachowaj spokój, Hiszpanie." 

.

Następnego ranka czuć było, jakby już przyszła zima. Feliciano znów bardzo spieszył się do wyjścia na dwór, pomimo chłodu, ale Lovino zwlekł się ze swojego ciepłego łóżeczka dopiero kilka godzin później. Jego kostka był trochę spuchnięta i lekko zsiniała, ale ten typ bólu był łatwy do zniesienia. To wspomnienie poprzedniej nocy naprawdę bolało. Lovino starł się o tym nie myśleć, zamiast tego skupił się na zapinaniu koszuli i paska, schyleniu się, żeby założyć skarpetki... zatrzymał się gwałtownie, kątem oka widząc błysk koloru. Tam, pod łóżkiem Feliciano... Lovino przybliżył się, powoli sięgając w dół, żeby podnieść intensywnie pomarańczowy papierek i przyjrzał mu się uważnie. Było na nim jedno słowo: Schokolade.  

Lovino poczuł, jak jego brwi marszczą się w dezorientacji. Niemiecki papierek po czekoladzie.  W poniedziałek Feliciano dał mu trochę czekolady, dzień po tym, jak przyjechał Antonio, ale wtedy Lovino ledwo o tym myślał. Teraz za to się zastanawiał - skąd Feliciano mógł mieć niemiecką czekoladę? Lekko zaniepokojony, Lovino schował papierek do kieszeni, tylko po to, by natychmiast zapomnieć o nim, kiedy jego dłoń otarła się o coś innego. Zalała go fala ciepła, kiedy zamknął dłoń na pierścionku. Te quiero. Nie poświęcając już papierkowi po czekoladzie ani jednej myśli, Lovino wsunął pierścionek na palec i wyszedł na lodowaty poranek z czymś, co wyglądało, jak burzowe chmury na horyzoncie.  

Lovino pospieszył przez frontowy pokój Cantiny Verde, tak prędko, jak tylko pozwalała mu jego kostka, między pustymi krzesłami i milczącymi kelnerami. Spotkanie ruchu oporu już będzie toczyło się w tylnym pokoju. Mimo wszystko, wojna wciąż trwała, a Lovino wciąż był członkiem ruchu oporu i wciąż był spóźniony, i... 

Lovino zatrzymał się gwałtownie. 

Antonio siedział przy ścianie przy drzwiach, z kolanami podciągniętymi pod brodę, rękami ściśniętymi pomiędzy nimi. Miał na sobie tę samą zmiętą koszulę i spodnie, co poprzedniego dnia; jego włosy zwisały nieumyte, twarz była nieogolona. Powoli podniósł głowę, spoglądając na Lovino oczami czerwonymi z braku snu. Lovino odwzajemnił spojrzenie, niepewny, co powinien powiedzieć, co zrobić, więc jego oddech stał się nierówny, a serce ściskało się w klatce piersiowej.  

"Niemcy są bardziej świadomi wpływu ruchu oporu, niż kiedykolwiek dotąd." Głos Dziadka Romy dobiegał zza drzwi. Kiedyś wyryczałby te słowa, jak mowę motywującą wojsko do walki. Teraz wypowiadał je płasko, jakby robił to od zbyt dawna i nie był już pewien tego, co mówi. 

"Wczoraj próbowali nas nastraszyć. Ale to nie zadziała, a my się nie zatrzymamy. Będziemy kontynuować przygotowania do lądowań Amerykanów. Wciąż będziemy sabotować działania wrogów. Ne zatrzymamy się, do póki ten kraj znów nie będzie naszym własnym."

Słowa przebiły się przez mózg Lovino ja błyskawica, podczas gdy wzrok Antonia trzymał jego spojrzenie w tym nieprzerywalnym zielonym uścisku. Nie, nie zatrzymają się. Wydawało się, że nigdy się nie zatrzymają. Rok w rok, rok w rok... To ta wojna trzymała go z dala od Antonia. To ta cholerna, niekończąca się, niepewna walka, która pozbawiała oczy Antonia tego światła, a jego usta uśmiechu. Ten strach, ta nienawiść, to ciągłe, okropne przerażenie. Antonio był najbardziej poszukiwanym człowiekiem w europie, który walczył za Włochy i prawdopodobnie nie przetrwa tej wojny. 

Głos Romy rozbrzmiał raz jeszcze, doskonale słyszalny przez zamknięte drzwi. "Wydarzenia wczorajszego poranka są przypomnieniem, że nic, co robimy nie jest pozbawione ryzyka. Żadna misja nie jest prosta. Nie muszę mówić wam o narastającym niebezpieczeństwie. Potrzebuję tylko, żebyście pamiętali. Pamiętali, dlaczego to robimy."

A Antonio był najgłupszym, najidiotyczniejszym, najcudowniejszym człowiekiem na całym świecie, który walczył za to, co słuszne i wierzył w to, że można dotknąć gwiazd. Ale teraz nic z tego nie miało znaczenia, bo Antonio cierpiał, a Lovino nie wiedział, jak to zatrzymać. Antonio podjął próbę uśmiechnięcia się, ale wyglądało to na smutne i wymuszone. "Jestem zmęczony, Lovino."

I wtedy, to było proste.

"Chodź ze mną." Lovino wyciągnął dłoń. Antonio natychmiast ją ujął.

.

Siedząc przy tylnym murku w ogrodzie, z zapachem lawendy niesionym przez wiatr i rozmarynem kwitnącym przed nimi, Lovino nie był do końca pewien, jak tutaj skończyli. To miejsce wydawało się jedynym właściwym kierunkiem. Wszystko zdawało się zawsze kończyć tutaj, gdzie zioła i kwiaty rosły w rzędach, a ze świata zewnętrznego dostawały się jedynie liście dębu i powiewy wiatru. Ten mały kąt świata, gdzie był tylko spokój i pokój, a wszystko wydawało się być odległe o tysiące mil.

Antonio oparł głowę o ścianę i westchnął z zadowoleniem. "Tak. Tak lepiej. Dziękuję, Lovino." 

Lovino wzruszył ramionami, trochę zakłopotany podziękowaniami Antonia. W końcu nic przecież nie zrobił. Wszystko, co wiedział, to to, że chce, żeby Antonio poczuł się lepiej. Chciał zatrzymać wszystko, co go wyczerpywało; zniszczyć wszystko, co go krzywdziło. Lovino chciał, żeby Antonio mówił te głupie rzeczy, jak zawsze, żeby śmiał się tym śmiechem, który rozjaśnia ciemność i żeby został z nim na zawsze. 

Antonio w roztargnieniu bawił się dzikim kwiatem wyrastającym spod kamiennego murku. Lovino patrzył, jak te opalone palce delikatnie gładzą płatki kwiatka, patrzył, jak zmęczone rysy jego twarzy łagodnieją, kiedy na jego ustach pojawił się pełen spokoju uśmiech. "Nigdy nie miałem ogrodu," zadumał się. "Myślę, że kiedyś chciałbym mieć taki. Hodowałbym pomidory."

Lovino nigdy nie przestawał dziwić się niespotykanej zdolności Antonia do pozostawania radosnym, pomimo, że wszystko podpowiadało inaczej. Kilka chwil temu, w cantinie, wydawał się być na skraju rozpaczy. Teraz po prostu siedział spokojnie, z wiatrem rozwiewającym jego ciemne loki, przytłumionym popołudniowym światłem rozjaśniającym jego skórę. We krwi Lovino, pomimo lodowatego powietrza, krążyło ciepło i musiał przypilnować się, żeby odpowiedzieć sarkastycznie. "Czy ty myślisz tylko o pomidorach?"  

"Nie. Myślę o wielu rzeczach." Antonio zamruczał w zamyśleniu i tupał złączonymi stopami. "O pociągach. Rainerze. Gwiazdach. Schnappsie. H.G. Wellsie... mam nadzieję, że u niego wszystko dobrze."

Lovino nie wiedział, od czego zacząć. "Znów o gwiazdach?"

"Szczególnie o Wenus." Antonio spojrzał Lovino w oczy i szeroko się uśmiechnął. "Lubię Wenus." 

Skóra na karku Lovino zaczęła mrowić. "To jest..."

"Planeta. Tak, oczywiście." Antonio powstrzymał śmiech i uniósł brew. "A ty? Czy ty myślisz tylko o pomidorach?"

Lovino czasami naprawdę zastanawiał się, jak działa mózg Antonia. "Dlaczego, do diabła, miałbym myśleć o pomidorach?"

Antonio przechylił się na bok, tak, że jego ramię dotknęło ramienia Lovino, i wyszeptał. "Ponieważ są pyszne!" Dotyk przemknął dreszczem przez ciało Lovino, aż czuł, jak jego nogi miękną, ale jedynie przewrócił oczami i niemal się zaśmiał. "I ponieważ masz na sobie swój pierścionek." 

O cholera. Lovino natychmiast umilkł i chował dłoń w kieszeni. Jego serce przyspieszyło niebezpiecznie i poczuł, jak jego twarz płonie czerwienią. Jak on, do cholery, mógł zapomnieć, że ma pierścionek na palcu? I nosił go przez cały ten czas! Jak niby miał to wyjaśnić?! Desperacko szukał wymówki. Musiał wymyślić, co powiedzieć. Musiał... "Te quiero..." naprawdę nie palnąć pierwszych słów, które przyszły mu do głowy. Uparcie ignorował radosną reakcję Antonia i wyjąkał, "Twój... twój głupi pomidorowy kod, on nie ma sensu, on..." 

Antonio nigdy nie potrafił powstrzymać śmiechu zbyt długo. "To znaczy..."

"Wiem, co to znaczy, idiota, chodzi mi o to, że nie możesz dawać mi cholernego pomidora zrobionego ze szkła i mówić mi, że jest kod i zagadka, bo to jest niedorzeczne, czyż nie, to jest po prostu..." Mózg Lovino ledwo nadążał za jego słowami. "...to głupie," dokończył słabo. Na krótką chwilę zakrył swoją płonącą twarz w dłoniach i gorąco pragnął, nie po raz pierwszy, żeby otworzyła się pod nim wielka czarna dziura. 

Antonio brzmiał na całkiem zadowolonego z siebie, co za drań. "Mi się raczej podobało."

Lovino odsunął dłonie od twarzy i starał się spojrzeć na niego z pogardą. "Te quiero?" powtórzył tak wzgardliwie, jak tylko w tym momencie potrafił.

Oczy Antonia się rozjaśniły. "Yo también te quiero!" odpowiedział wesoło, uśmiechając się jak wariat.

Lovino potrząsnął głową i opuścił dłonie na kolana. Pomimo swojego zakłopotania, wciąż ledwo powstrzymywał się od uśmiechu. Dlaczego Antonio zawsze sprawiał, że było to takie trudne? "Oh, nie bądź taki sprytny." 

Antonio dramatycznie wziął gwałtowny haust powietrza. "Nigdy, Lovino! To ty jesteś tym sprytnym. W końcu złamałeś pomidorowy kod!"

"Rozwaliłem go." Lovino podniósł podbródek, starając się powiedzieć to z triumfem. Jednak natychmiast stwierdził, że zabrzmiał dziecinnie i poczuł się winny. 

Jednak Antonio po prostu się zaśmiał. "Oczywiście, że tak."

Lovino zatrzymał się, niepewny, czy dobrze usłyszał. Przez chwilę patrzył tylko na niego z dezorientacją, zanim zapytał płasko, "Co?"

Antonio mruknął i wzruszył ramionami, jego zielone oczy migotały. "Właściwie, to jestem zaskoczony, że nie rozwaliłeś go w momencie, kiedy ci go dałem."

Lovino zmrużył oczy, zdenerwowany i podejrzliwy. "No dobra, co?"

Antonio wciąż wyglądał na nic, tylko rozbawionego całą tą sytuacją. Bardzo delikatnie szturchnął Lovino w ramię. "Oh, Lovino. Jak miałbyś go nie rozwalić? W końcu tak bardzo nienawidzisz tajemnic. I, mój boże, jak na kogoś z taką siła woli, potrafisz być taki niecierpliwy." 

Było tak dużo rzeczy do zrozumienia. Lovino nie wiedział, czy schlebiało mu to, czy go rozwścieczało. Jednakże dwie rzeczy wiedział na pewno. Pierwsza - ten głupi uśmiech sprawiał, że jego serce biło tak nierówno i kręciło mu się w głowie. Druga - "Jesteś draniem."

Antonio zachichotał, jakby wyzywająco. "Pomidor nigdy nie był ważny, Lovino. Chciałem tylko, żebyś wiedział..." Antonio pochylił się uważnie do przodu, uśmiech znikał z jego ust i rósł w jego oczach.  

Lovino już kiedyś widział ten wyraz twarzy. Ostrzegawczo uniósł dłoń, serce podeszło mu do gardła. "Będziesz teraz dramatyczny, czyż nie?"

Antonio zatrzymał się, jego oczy spojrzały w bok z poczuciem winy. "Nie. Może. No dobrze, tak, ale tylko przez chwilę."

"Oh, na miłość bos..." Lovino wziął gwałtowny oddech i całkowicie znieruchomiał, kiedy Antonio delikatnie położył dłoń na jego klatce piersiowej. Naprawdę miał nadzieję, że Antonio nie mógł wyczuć bicia jego serca.  

Potem Antonio sięgnął po dłoń Lovino i obniżył ją pomiędzy nich. "Czasem, Lovino, coś się psuje. Ale to, co jest w środku..." Oddech uwiązł Lovino w gardle, kiedy płonące zielone oczy Antonia wpatrzyły się w jego, kiedy ciepły dotyk posłał dreszcz po skórze Lovino, kiedy tak delikatnie potarł jego palce, razem z pierścionkiem, "...ma znaczenie. Bo właśnie to zostanie na zawsze... i nigdy nie będzie zniszczone."

Oh, to było całkowicie dramatyczne; a jednak Lovino nie mógł oderwać wzroku, krew pędziła w jego żyłach, nie mógł kontrolować swojego gwałtownego oddechu i wiedział, że Antonio powiedział jednocześnie więcej, niż się wydawało, ale Lovino mógł powiedzieć jedynie, "Przepraszam, że rozwaliłem twojego pomidora."

Przez długą chwilę żaden z nich się nie poruszył. Brew Antonia drgnęła w jakimś tiku. I wtedy nagle, bez ostrzeżenia, wybuchnął śmiechem. Całe ciało Lovino zelżało, jakby spada na niego wielka fala ulgi. Potrząsnął głową, kiedy Antonio chichotał. Boże, on był niedorzeczny... ale ten spokój był dla Lovino jak powietrze dla tonącego, jego śmiech był jak światło przemagające ciemność. Kiedy się śmiał, zbyt często zmartwiona twarz Antonia była wesoła i beztroska, i po raz pierwszy, Lovino zastanawiał się - może to nie było tak, że tylko Antonio wypełniał pustkę w Lovino. Może, tylko czasami, Lovino robił to samo dla niego.

Więc Lovino pozwolił sobie się uśmiechnąć, jego dłoń wciąż dotykała dłoni Antonia, pozwolił powiewowi wiatru ochłodzić swoje rozgrzane policzki, kiedy ostatnie ślady śmiechu odpływały na wietrze. Cisza zapadła naturalnie, powietrze pomiędzy nimi było ciepłe, pełne zadowolenia i dobra. To był jedyny czas, kiedy Lovino czuł się tak właściwie - kiedy był tylko on i Antonio, razem, rozmawiając o takich głupich rzeczach. Wreszcie Antonio odetchnął głęboko i oparł się murek. "Oh, ale jestem zmęczony, Lovino."  

"Więc idź spać."

I, jak dziwnie, to na prawdę było takie proste. Takie proste, żeby opuścić gardę, mówić takie rzeczy, żeby pozwolić Antoniowi przechylić się powoli na bok, aż oparł głowę o uda Lovino. Krew Lovino płynęła zbyt szybko, czuł się niezręcznie i niepewnie, bo w całym swoim życiu, nigdy nie czuł się bardziej szczęśliwy. Wczoraj myślał, że umrze w ramionach tego mężczyzny. Dziś nie chciał nic innego, niż w nich żyć. 

Promień słońca zamigotał we włosach Antonia, zmieniając ciemny brąz w czerwień. Lovino przez chwile patrzył tylko, ze znajomym wahaniem w sercu, ale to znów stało się takie proste, żeby wyciągnąć dłoń i dotknąć tych miedzianych loków. Kręcone pasma tak łatwo dawały nawlekać się na jego palce - nie były ani trochę tak brudne, jak się zdawały, jedynie miękkie i ciepłe.

Popołudniowe niebo stawało się ciemniejsze, przez zawisające ostrzegawczo chmury, ale z Antoniem opierającym się o niego, Lovino nigdy nie chciał się ruszyć. I kiedy ciężki bezruch dnia osiadł dookoła nich, Lovino ledwo w ogóle zdał sobie sprawę, że zaczął nucić; lewo zauważył kiedy, jak zwykle, niejasne nucenie zmieniło się w słowa. Piosenka, która zawsze przychodziła mu na myśl, kiedy czuł się w ten sposób, jakby jego serce rosło, wypełniając jego całego i jakby jego ciało było związane z tym mężczyzną obok niego.

"Bésame mucho,
Hold me, my darling, and say that you'll always be mine.

This joy is something new, my arms enfolding you,
Never knew this thrill before.
Who ever thought I'll be holding you close to me,
Whisspering 'It's you I adore'.

Dearest one, If you should leave me..."

Lovino urwał po tych ostatnich słowach, zasłaniając usta dłonią, nie mogąc powstrzymać nagłego, zduszonego gwałtownego oddechu. 

Antonio otworzył zaskoczone, trochę zmartwione oczy, ale Lovino jedynie pokręcił głową w ciszy. Nie potrafił tego wyjaśnić. Przez kilka ostatnich dni strach Lovino, że straci Antonia był realny jak nigdy. Dni stawały się mroczniejsze; godziny coraz bardziej niebezpieczne. A jednak, jeszcze nigdy nie pozwolił sobie zbliżyć się tak bardzo do tego zwariowanego, dobrego, frustrującego, cudownego mężczyzny, którego po prostu nie potrafił przestać kochać, pomimo, że tak bardzo próbował. 

Kiedy Antonio wreszcie się odezwał, słowa były ciche, pełne zadumy i jakby zrozumienia. "Podobałoby mi się, gdybyś śpiewał częściej."

Lovino zamrugał pospiesznie. Boże, jakie to było głupie z jego strony... "Będę śpiewał tylko dla ciebie." Jak bardzo głupie...

"Oh." Antonio westchnął z radością. "Myślę, że to podoba mi się jeszcze bardziej."

Czując się niekomfortowo z emocjami zbierającymi się w jego gardle, Lovino niezręcznie spróbował zmienić temat. "Co będziesz robił? Kiedy skończy się wojna?"

Nawet mrugając z zaspaniem, Antonio wyglądał na trochę przytłoczonego. Lovino zastanawiał się, ile razy Antonio myślał o końcu wojny - może nie spodziewał się, że kiedykolwiek się skończy. "Kiedy wojna się skończy..." 

"Zostaniesz?" Lovino skrzywił się zadając to pytanie, ale potem wstrzymał oddech czekając na odpowiedź.

"A chciałbyś, żebym został?" Głos Antonia był miękki, zaspany, ale jego ramiona spięły się, jakby czegoś oczekiwał.

Lovino z wahaniem położył dłoń w miękkich lokach Antonia i pozwolił to sobie wyobrazić - tylko przez chwilę - Antonia wchodzącego przez frontowe drzwi, wypoczętego i szczęśliwego; idącego ulicą, nie bojąc się niemieckich patroli; siedzącego tu, w ogrodzie, gdzie kwitły dzikie kwiaty, bez zachodów słońca, kiedy Antonio musiał odejść... Już nigdy.

Zanim mógł pomyśleć i się powstrzymać, Lovino powiedział najbliższą wyznaniu rzecz, na jaką kiedykolwiek sobie pozwolił. "Tak. Chciałbym."

Usta Antonia ułożyły się w uśmiech, jego klatka piersiowa podniosła się i opadła w długim, pełnym zadowolenia oddechu. "Bardzo dobrze. Zostanę więc. A ty, co będziesz robił?"

"Ja?"

"Po wojnie."

Lovino nie miał jak na to odpowiedzieć. Niezbyt często się nad tym zastanawiał, a kiedy już to robił, nie dochodził do niczego, co by go satysfakcjonowało. "Nie wiem. Przypuszczam, że będę pracował w polach z Dziadkiem. Nie trzeba będzie robić zbyt często żniw. 

"Jesteś zbyt mądry, żeby być farmerem, Lovino." Zanim Lovino zdążył odpowiedzieć ze złością, Antonio jedynie zaśmiał się bardzo lekko. "Za dużo myślisz. Za wiele czujesz. Potrzebujesz jakiegoś sposobu, żeby to z siebie wyrzucić."   

Cała złość zniknęła, a policzki Lovino zapłonęły przez coś, co wcale nie było już wściekłością. "Przestań mówić, jakbyś mnie znał."

Antonio wydawał się być tym rozbawiony, nawet, kiedy jego zielone oczy znów się zamknęły. "Ale przecież cię znam. Na tym świecie jest tyle rzeczy, które rozumieją wszyscy, tylko nie ja. Jesteś jedyną, Lovino, którą ja rozumiem, kiedy wszyscy inni nie." 

Antonio zdawał się zaczynać mówić przez sen. Serce Lovino urosło w jego piersi; w gardle miał gulę. Przeczesał dłonią gęste, nieuporządkowane włosy Antonia i z łamiącym serce dreszczem zdał sobie sprawę, że była to najlepsza chwila w jego życiu. "Dobrze," westchnął, niepewny, czy ma ochotę śmiać się, płakać, czy może po prostu krzyczeć z frustracją. "Zamknij się. Idź spać."

.

Lovino też musiał zasnąć, podczas gdy mijało to idealne popołudnie, bo następną rzeczą, jaką usłyszał, było otwieranie się tylnych drzwi kuchni. Spłoszył się trochę, potem podniósł wzrok i zobaczył Dziadka wchodzącego do ogrodu. Lovino odwzajemniał jego spojrzenie, z zimnym dreszczem przebiegającym po jego kręgosłupie. Ale czego miał się wstydzić? Uspokoił się i wcale nie wyjął dłoni z włosów Antonia. "On śpi."

Roma spojrzał w dół, stojąc proso, nie pokazując żadnych emocji, poza drgnięciem jednej brwi. "Szpieg powinien budzić się łatwiej."

Lovino zwalczył instynkt wytłumaczenia się, zaprzeczenia wszystkiemu, ucieknięcia. Nie poruszył się. "Przypuszczam, że czuje się tutaj bezpieczny." Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy. Lovino nie chciał odwracać wzroku. Wreszcie odezwał się, "Jest wyczerpany, Dziadku. Wiesz, jak ciężko pracuje. Dla nas... dla Włoch." 

"Dla ciebie." Roma odetchnął i opuścił wzrok, z rezygnacją widoczną w jego twarzy i postawie. "To zawsze było dla ciebie." Odwrócił się z zamiarem odejścia, jego zwisające ramiona będące jedyną oznaką zmęczenia. "Zimno tu. Kiedy się obudzi, wejdźcie do środka. Rozpalę ognień."

Lovino patrzył, jak Roma odchodzi, jego gardło pulsowało z niepewnością. Dziadek Roma nie krzyczał, nie wyrzucił Antonia. Lovino nie wiedział, co myśleć. Rzut oka na ciemniejące niebo powiedział mu, że robiło się późno. I niespodziewanie, nawet z Romą odchodzącym w przeciwnym kierunku i Antoniem odpoczywającym ciepło na jego kolanach, myśli Lovino skierowały się w jedno miejsce: do niemieckiego papierka po czekoladzie w jego kieszeni. Dziwne uczucie lęku zawisło nad tym zimnym, spokojnym popołudniem. Gdzie był Feliciano? 

((w oryginalnej wersji językowej było tu napisane "To be continiued", ale to (raczej) nie prawda...)) 

x-x-x-x-x

całkowita liczba słów: ok. 42730 (to jest niemal 2 razy mniej niż w AWS, a przypominam, że liczba rozdziałów jest 3 razy mniejsza - tak w skrócie oznacza to, że tłumaczenie, a szczególnie redagowanie tego opowiadania było katorgą)

* czy tylko ja zauważyłam to nawiązanie do Facetów w czerni?

**tak właściwie, to gołębi pocztowych, szczególnie w Wielkiej Brytanii, używało się raczej tylko podczas pierwszej wojny światowej - więc Antonio i tak nie mógłby mieć z nimi do czynienia.

*** samo wyrażenie te quiero znaczy kocham cię, ale rozłożone na części - rzeczywiście, pragnę cię (chociaż tego się nie rozkłada na części, tylko ja mam obsesję i robię taką analizę)

**** Yo también te quiero - ja też cię kocham

.

notatka od tłumaczki

Witam!
Niestety - tutaj kończy się to opowiadanie...

Baaardzo dziękuję wszystkim, którzy przeczytali to tłumaczenie - pomimo tego, że jest 3 razy krótsze od Auf Wiedersehen Sweetheart (jeśli ktoś tego nie czytał, to zapraszam na mój profil, jest to książka o losach Feliciano - można dowiedzieć się, gdzie był, kiedy Lovino siedział z Antoniem w ogrodzie, a także jak dalej potoczyła się historia bohaterów Bésame Mucho) i zajęło dużo mniej czasu - 27 dni - to i tak było bardzo pracochłonne i mam wrażenie, że nawet trudniejsze.

Tak więc - jeszcze raz dziękuję za wszystkie wyświetlenia, gwiazdki, a szczególnie za komentarze - uwielbiam je czytać!

Do zobaczenia w następnym tłumaczeniu (który można przeczytać już na moim profilu, nosi tytuł "La Patisserie de la Rose". Jest spod pióra tego samego autora - Georga deValiera) ~ tłumaczka

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top