Rozdział 3
Czas.
Jakże zastanawiający jest czas.
Sekundy, minuty, godziny... jednostki pozwalające odnaleźć stabilizację w chaosie. Zależność zawsze jest taka sama, godzina ma sześćdziesiąt minut, trzysta sześćdziesiąt sekund... nic się nie zmienia, nie skraca, nie wydłuża.
Zatem jak to jest, że raz zamykamy oczy na kilka sekund, a w naszym odczuciu mija godzina, gdy następnym razem przymykamy powieki na kilka długich godzin, lecz upływa kilka powolnych minut.
Zastanawiające, niezrozumiałe, nieosiągalne.
Czas jest jak mgła. Snuje się blisko ciała, muska nasz zatrwożony umysł, niedostępny i nieuchwytny. Nie można go posiąść, zatrzymać, ponaglić.
Świadomość przemijania, straconych chwil jest bolesna. Czasem odnosimy wyrażenie, że coś trwa na wieczność, będzie przy nas na zawsze, gotowe wyciągnąć pomocną dłoń, wesprzeć po upadku. Życie bywa przewrotne, w jednej chwili posiadamy pewność, poczucie stabilizacji, a zaraz okazuje się, że nasza ostoja pęka, rozbryzguje się niczym bańka mydlana.
Tracimy to, co miało być wieczne.
Tracimy coś, co miało być na zawsze.
Poranek. Kolejny i kolejny. Każdy następny cięższy od poprzedniego. Ta sama rutyna, blada twarz, przekrwione oczy, świadomość mieszająca się z żałością i opadająca na dno żołądka. Tęsknota za snem pojawia się zaraz po przebudzeniu, godzi myśli, uświadamia, że właśnie przepadł chwilowy azyl, ciemność nocy otulająca zmysły, wyciszająca tęsknoty i pragnienia.
Ból.
Tępe pulsowanie pod czaszką.
Rozsznurowuję zasupłane powieki, przesuwam wysuszonym językiem po popękanych wargach. Pojedyncze smugi światła docierają do mojego sennego umysłu. Ociężale przewracam się na bok, drobne igiełki bólu przesuwające się pod skórą świadczą o tym, że nadal żyję.
Oddech.
Przymknięcie oczu.
Wydech.
Niegdyś proste życiowe czynności, teraz wyjątkowo przyprawiające mnie o zawroty głowy i wyczerpanie.
Godzina jest wczesna, słyszę subtelny dźwięk kroków mamy, poruszającej się po kuchni.
Mam jeszcze czas, moje wykłady zaczynają się za ponad trzy godziny. Jednak zbieram resztki sił, przecieram chudą dłonią twarz. W pół śnie szukam starych, wyciągniętych legginsów, które będą w stanie ukryć moje czerwone, posiniaczone nogi.
Wsuwam smukłe palce we włosy i wstaję chwiejnie, potrzebując podparcia w postaci ściany. Gładzę sierść kota śpiącego na krześle, wkładam na stopy znoszone kapcie i idę przywitać się z rodzicielką.
Przechodzę pomiędzy promieniami słońca wpadającymi do wnętrza przez idealnie czyste okna.
- Dzień dobry - wykrzesany uśmiech, starania, aby głos brzmiał naturalne, entuzjastycznie, zdrowo. Wystarczy spojrzenie na skuloną w sobie postać, zapadnięte policzki, szarą skórę, krople potu na skrzydełkach nosa i mase krwistych żyłek barwiących oczy. Wymuszona radość wyparowuje wraz z oddechem.
- Obiecałaś... - staram się brzmieć stabilnie, zbieram pojedyncze głoski, aby nie drżały, nie pokazały, jak moje fundamenty trzeszczą niespokojnie.
- Późno wróciłaś - umęczony wzrok, spękane, wysuszone usta, pospiesznie uczesane włosy. Przymykam oczy i pragnę wierzyć, że gdzieś tam w środku nadal tkwi postać mojej mamy, tej prawdziwej, szczerej i radosnej, której nie jest w stanie powalić żaden huragan, która nigdy mnie nie opuści, która nie zatopi się w smutku i własnym bólu.
- Musiałam podliczyć kasę w klubie - łagodne kłamstwo. Łaskocze mnie w policzki, smaga przygryzione usta. Niewielka oznaka, że było, lekkie, bez wielkich starań. Jak łatwo przychodzi kłamanie, gdy chcemy dla kogoś dobrze, gdy nie mamy zamiaru zaczynać pierwsi sypać ziemi na świeżo wykopany grób.
Przysiadam na parapecie, pod moimi nogami spokojnie leży pies. Patrzę oczekująco na wysuszoną postać kobiety, niegdyś tak silnej i niepokonanej.
- Dzwonił Anthony. Nie daje rady, Admirał będzie wystawiony na sprzedaż - słowa wypadają z jej ust prosto na podłogę. Słyszę jak roztrzaskują się na powierzchni podniszczonych kafelek. Świat zamiera, a ja zapominam jak się oddycha.
Matka szybko chwyta szklankę wody i pije łapczywie, widzę jak płyn przepływa jej przez gardło, jakby to miało ukoić jej żal, zgasić płomień, jaki pozostawiło wypowiedziane zdanie.
- Spóźnię się - zaciska szczękę i zabiera torebkę kupioną na wyprzedaży. Szybkim krokiem wychodzi z domu, a ja staram się odnaleźć zgubione siły.
Mija długa chwila, jedna z najdłuższych w moim życiu, zanim idę do salonu, a zarazem sypialni mamy i zbieram dwie opróżnione butelki po winie, otwieram okno, aby pozbyć się woni alkoholu.
Karmię oba zwierzaki i wracam do łóżka. Mam dzisiaj dwie godziny wykładów, na których z pewnością się nie pojawię. Biorę dwie tabletki na sen i nakrywam głowę kocem. Znowu dzień nie przyniósł ani dobrych wieści, ani żadnej poprawy.
Poranek.
Kolejny i kolejny, każdy trudniejszy do przetrwania. Nie muszę patrzeć w lustro, aby wiedzieć, co zobaczę. Blada skóra, rozpaczliwie pragnąca promieni słońca, przekrwione oczy, non stop tkwiące w mroku. Wygląd jest nieskomplikowany, prosty, zmienia się nieznacznie w obrębie naszego wzroku. Umysł jest gorszy. Po ocknięciu z sennych mrzonków świadomość powraca, miesza się z żałością i opada na dno żołądka. Tęsknota za chwilami, gdy myśli krążą nieprzytomnie, za snem, który jest wyzwoleniem, pojawia się kilka sekund po przebudzeniu. Taranuje myśli, uświadamia, że utraciłem kilkugodzinny raj, spokój, że umknęła za horyzont ciemność nocy, zbawienie otulająca zmysły, wyciszająca tęsknoty, pragnienia i bóle, przepadła na kilka długich godzin, przepełnionych ostrym światłem, atakującymi bodźcami, wymaganiami by myśleć, by stawiać czoła dniu, by żyć.
Godzina jest wczesna, słyszę niepewny śpiew ptaków za oknem, poranna krzątanina, odgłos kół sunących po brukowym podjeździe, dzwonek zapowiadający rozpoczęcie prac.
Na jeden dźwięk moje serce podrywa się do lotu, dryfuje przez chwilę, a ja trwam nieruchomo, czekając aż pozostałości dawnych przyzwyczajeń odejdą w zapomnienie.
Zaciskam powieki, jestem zmęczony, lecz zdaję sobie sprawę, że nie będę w stanie już zasnąć. Głaszczę sierść śpiącego psa, wsuwam na stopy znoszone klapki i otoczony samotnością powoli sunę do niewielkiej kuchni.
Umykam promieniom słońca z trudem prześwitującym przez brudne okna.
Wstawiam wodę i czekam na zbawienny kubek kawy. Mimowolnie skupiam się na widoku za szybą. Mróz wymalował na niej abstrakcyjne wzory i nawet nie zauważyłem, że wdarł się do środka, o czym świadczą moje zgrabiałe palce i zimny nos. Niemal czyste niebo, ostre słońce odbijające się od śnieżnej pokrywy wokół. Wszystko jest ciche, spokojne, a mnie doprowadza do szaleństwa, piękno tego widoku drwi ze mnie, szepcze mi do ucha, przypomina o fizycznym bólu, który stał się moją codziennością.
Ciągnę za sobą nogi, dzierżąc w dłoni kubek z kawą wypuszczam psa na zewnątrz. Popijam gorącym napojem pastylkę, która pomoże mi zasnąć. Okrywam się kocem, tęskniąc za nocą.
Przymykam powieki, mięśnie rozluźniają swoje skurcze, gdy dociera do mnie pierwsze uderzenie w drzwi. Uderzenie. Krzyk. Uderzenie.
- Noah! Natychmiast otwórz! - twardy, kobiecy głos. Imitujący siłę, udający, że nic się nie wydarzyło. Zaczynam odpływać w niebyt, gdy donośny huk wymusza na mnie rozwarcie powiek.
- Dość tego. Wstań - jestem niemal pewien, że to sen, gdy matka staje w drzwiach do pokoju.
Otrząsam się, gdy brutalnie wyciąga spode mnie prześcieradło. Nagły ruch powoduje falę bólu, nieduży grymas wykwita na mojej twarzy.
- Wstań, albo wyciągniemy cię siłą - jej rysy są ściągnięte, oczy nad wyraz zimne, jak aura panująca na zewnątrz. Jestem zamroczony lekami, nie do końca pojmuję, co się dzieje, gdy dwie osoby biorą mnie pod ramiona i wyciągają na świeże powietrze.
Wykrzywione wargi, kąciki uniesione do góry znaczą tak wiele. Potrafią przełamać pierwsze lody, znieść szarość dnia, nieprzychylność losu. Pomagają przetrwać, przebrnąć przez breję trudów, są uniesieniem, czymś lekkim, odrywającym na moment od twardej powierzchni ziemi.
Dźwięczny śmiech, radosne oczy, melodia, pewien rytm i stały obraz, jasne zęby, różowe wargi rozchylone pod wpływem chwili.
Na co dzień niezauważany, traktowany jak coś systematycznego, normalnego, lecz gdy każda doba jest bez drobnego gestu, czułego spojrzenia, czystej, naturalnej radości, coś zaczyna się sypać. Kruszy się odwaga, nikną chęci i świeżość, zaczyna czegoś brakować, czegoś, co nie może być wymuszone, na pokaz, jeśli nie płynie z wnętrza, nie liczy się ani odrobinę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top