Rozdział 1
Konieczność.
Jak często się z nią zderzamy. Jak często życie jest tak okrutne, tak bestialskie, non stop rzuca nam kłody pod nogi, że musimy wybrać mniejsze zło, coś wbrew sobie, coś co wcale nie jest dobre, ani moralne, ani wygodne. Jest po prostu konieczne.
Drżenie.
Zwiastun chłodu znajdującego się po zewnętrznej stronie drzwi. Jedno spojrzenie w dół i świadomość, że zderzenie z mroźnym wiatrem nie będzie najprzyjemniejsze.
Czerwona, dopasowana sukienka ledwo zakrywa pośladki, gołe nogi nie mogą liczyć na żądną barierę ochronną. Skórzana kurtka nie jest ani trochę odpowiednia do aury panującej na zewnątrz.
Staram się otulić szczelniej połami śliskiego materiału, naciągnąć czerwoną sukienkę do niemożliwej długości, zanim otworzę pozorną ochronę przed chłodem. Spod szpary przy ziemi, co chwila czuję chłodne smugi powietrza.
Wciskam głowę w kołnierzyk kurtki i znikomej apaszki. Popycham stalowe drzwi i wypadam na zewnątrz. Zachłystuję się szokiem, jaki bierze mnie w objęcia. Dochodzi trzecia w nocy, temperatura spadła dawno poniżej zera. Dudnienie muzyki i głośny bas, nawet za drzwiami wprawia moje narządy w drganie. Jest mi niedobrze, mdli mnie od nadmiaru bodźców.
Moje zmysły są rozchwiane, otumanione oparami marihuany, zapachem alkoholu i spoconych ciał.
Chwieję się na nogach. Wszystko się kumuluje. Zmęczenie, krople potu przylegające ciasno do mojej skóry, w połowie nagie ciało. Patrzę na oblodzony chodnik, następnie na swoje stopy, których ból już nie jest tak zauważalny. Kilkunastocentymetrowe szpilki nie są najlepszym rozwiązaniem na taką pogodę. Z nieba powoli suną drobne płatki śniegu, choć zima zmierza już ku końcowi. Jednak Portland, jak i cały stan, ma nieco inne plany. Mroźny podmuch wiatru dmie w moje wątłe ciało, wdziera się pod lichy materiał mojego odzienia i przeszywa do kości. Chłód wpada mi do ust, smak wycieńczenia miesza się ze smakiem krwi. Ktoś przygryzł mi wargę, która delikatnie pulsuje bólem. Czerwony, żarzący odcisk dużej dłoni na moim udzie iskrzy przy kontakcie z powietrzem. Jestem niczym kłębek bólu i zmęczenia. Poprawiam pas torby przewieszonej przez ramię i ostrożnie ruszam przed siebie. Wychodzę tylnym wejściem, jednak przed klubem tłoczą się mężczyźni w rożnym stadium upojenia alkoholowego. Ostatkiem sił prostuję plecy i staram się przemierzyć ten odcinek drogi dumnie. Słyszę to samo, co w środku. Ciche pogwizdywanie, niemoralne propozycje i wulgarne słowa. Wymuszam kokieteryjny uśmiech, choć usta mi spierzchły, co chwila pociągam nosem, a policzki kłują z zimna. Podchodzę do krawędzi chodnika i rozglądam się po ulicy. Ani żywej duszy, nie licząc tych, kłębiących się pod wejściem klubu. Mokre, lepkie płatki czepiają się mojej twarzy, wcześniej natapirowane jasnoszare włosy, teraz oklapłe bez sił do walki. Makijaż już przeszedł okres swojej świetności, teraz kruszy się i obsypuje, drażniąc delikatne spojówki. Jestem pewna, że krwawią mi stopy, nadal nie wytrzymują takiego czasu w ciasnych butach.
Czeka mnie podróż przez całe miasto pogrążone w ciemności nocy. W ciszy, która bywa przytłaczająca, gdy czarne niebo groźnie buja się nad głową, a stukot obcasów echem odbija się od zaspanych budynków.
Zatrzymuję się w pół kroku, widząc zbawienne dwa światła samochodu. Stoję, próbując opanować drżenie kolan i z migoczącymi płomykami nadziei już wyciągam rękę, aby zatrzymać pojazd. Nadzieja bywa złudna, tak jak i tym razem, kiedy samochód wjeżdża pod oświetlenie klubu i dostrzegam jego markę, płomyki gasną, nadzieja umyka niczym spłoszone zwierzę. Drogie, sportowe auto, nie ma najmniejszych szans, żeby osoba nim kierująca zatrzymała się po kogoś takiego w środku nocy. Ku mojemu zdumieniu czarne audi zwalnia, mrużę oczy, ale on tylko zatrzymuje się na wysokości klubu. Patrzę przez moment na oświetloną postać kierowcy i chwytam jego spojrzenie. Szczękam zębami, przez co drgają mi oziębłe wargi. Chude nogi i ręce przyjmują bicze od chłodu nocy.
Wlepiony wzrok jasnych oczu, oceniający, pełen obrzydzenia. Spuszczam głowę, zdaję sobie sprawę, że nie zasługuje na lekkie, współczujące spojrzenia. Pocieram pięścią szczypiące oczy, zapewne pogarszając swój obecny stan. Wyglądam jak tania dziwka, niczego więcej nie mogę oczekiwać od ludzi, jak pogardy. Z rezygnacją znowu idę przed siebie, wystarcza mi kilka kroków, aby stracić równowagę i poczuć, jak moja noga wygina się nienaturalnie. Z kostki wydobywa się cichy chrzęst, kiedy prawie dotyka podłoża. Klnę, pociągając nosem i zrzucam te cholerne buty. Sportowe auto za mną wydaje podwójny dźwięk klaksonu, który wdziera się do mojego umysłu. Zerkam w jego stronę, z klubu wychodzi kompletnie pijany mężczyzna, zatacza się co krok, aż w końcu dociera do drzwi i stara się je usilnie otworzyć. Na twarzy kierowcy wykwita grymas. Wracam uwagą do swoich problemów. Mam zakrwawione palce, kłujący chłód pochłania moje bose stopy stojące na lodowym chodniku. Pieprzę to, że nadal jestem na widoku, że mogą zobaczyć mnie klienci, zimno powoli odbiera mi zdolność rozumowania, z rozpaczą grzebię w torbie i wynajduję dwa znoszone, niegdyś ocieplane, trampki i z ulgą wsuwam je na stopy. Słyszę jak samochód za mną powoli zaczyna ruszać, jednak w tym samym momencie na horyzoncie pojawia się żółty lakier auta ze zbawiennym napisem taxi. Chwytam szpilki w dłoń i macham nimi w stronę jadącej taksówki, drugą dłonią jednocześnie zatrzymując kierowcę sportowego audi i szepczę nieme przepraszam. Dopadam do drzwi, jak do ostatniej deski ratunku, wsiadam na środku jezdni do chwilowego, pozornego azylu, w którym jest ciepło, a oddech przychodzi łatwiej.
Wykończona podaję adres i zastanawiam się, czy matka już śpi. Mam nadzieję, że nie uda mi się jej spotkać po powrocie. Nie miałam możliwości, ani sił, żeby przebrać się w ubrania brutalnie wepchnięte do torby, te, w których wyszłam z domu. Nie chcę, aby zobaczyła w jakim stanie wracam. Poczułabym się jeszcze bardziej brudna i nic nie warta.
Zatrzymuję się na jezdni.
Drżą mi nogi, krople potu ciasno przylegają do mojej skóry.
Jestem zmęczony i zdenerwowany tym krótkim odcinkiem trasy.
Jest mi niedobrze, mdli mnie od kpiny sytuacji, w jakiej się znalazłem.
Dźwięki i bas atakują mnie ze strony klubu. Drwią ze mnie, tak samo jak pojazd, w którym się znajduję.
Stopa drga niepewnie na pedale hamulca. Boję się, że nie będę w stanie ponownie ruszyć tym autem.
Podstępnie zmuszony, aby do niego wsiąść, ich pozorne myśli, że to coś da, że to terapia, a nie tonięcie w bagnie. Idioci.
Skupiam wzrok na drodze i dostrzegam drobną postać na chodniku. Opuszcza właśnie dłoń w geście rezygnacji. Chuda dziewczyna w kusej sukience i wiosennej kurtce. Poszarzała z zimna, w wysokich obcasach. Mokre włosy targa wiatr, przyklejając je do zmarzniętych policzków. Wygląda jak siedem nieszczęść w jednej postaci. Zaczerwienione udo, zapewne pamiątka sprzed kilku chwil. Patrzy na mnie, a ja widzę, jak nadzieja gaśnie w jej oczach. Wykrzywiam wargi, podsumowując jej wygląd, rozmazany makijaż i miejsce, w jakim się znajduje.
Spoglądam na zgromadzenie przed klubem i ze zniecierpliwieniem wciskam klakson. Widzę pochyloną postać, czarne włosy i chwiejny krok. Wypił jak zwykle, zbyt wiele. Szarpie się z drzwiami, nie jest w stanie wsiąść normalnie.
Powracam wzrokiem przed siebie, nie zamierzam mu pomóc. Przez niego tu jestem.
Krzywię się odruchowo, widząc jak kostka dziewczyny wyłamuje się boleśnie. Drży jej twarz, powstrzymuje płacz, gdy zrzuca buty i nerwowo szuka czegoś w torbie. Marszczę brwi, gdy stoi bosymi stopami na lodzie, aby po chwili odziać je w sportowe trampki.
Ruszam, gdy cielsko zionące oparami alkoholu i zielska spada na siedzenie obok mnie.
Nigdy w życiu nie czułem takiego upokorzenia jak teraz, ruszając tak ospale takim autem.
Klnę, kiedy roztrzęsiona dziewczyna wpada mi pod koła i biegnie w stronę nadjeżdżającej taksówki. Swoim aroganckim podejściem zmusiła mnie, abym zahamował i ruszał jeszcze raz.
Kolejny raz.
Krople potu suną wzdłuż karku. Niemoc zaciska mi się wokół gardła.
Układa usta w słowo przepraszam, ale ja pieprzę przeprosiny tej dziwki, nie chcę tu być, nie chcę przechodzić tych tortur, chcę cofnąć czas, albo rozpłynąć się w powietrzu. Nie obchodzi mnie, co ona czuje, czy nie jest jej wstyd, bo ja czuję się tragicznie, jest mi wstyd za to, czym się stałem, za to, że ledwo poruszam się autem. Jestem wystawiony na pośmiewisko, na obdarcie ze skóry w towarzystwie chrapiącego pijaka, który odurzony nie przejmuje się totalnie niczym, nawet tym, czy w całości dotrzemy do domu.
Miasto nocą. Spętlone ulice, utkane niczym pajęcze sieci. Jeden zły krok, nieodpowiedni ruch i możesz przepaść. Zginąć pod osłoną czerni, ze spokojnie padającym śniegiem wokoło, pośród zamarzniętych kałuż, zlodowaciałych spojrzeń, pogruchotanych marzeń.
Miasto pełne konieczności, wyborów, tych złych i tylko trochę mniej złych.
Żyjemy beztrosko, szybko, często zbyt szybko. W końcu robimy nieodpowiedni krok, nić pęka, dookoła wzrastają mury, a my zostajemy sami. Rozsypani, zdruzgotani, pełni obaw i strachu. Niezdolni do zaufania, do uczuć, do ponownej więzi z kimś, czymś, ze światem.
Miasto ludzi. Imitujących szczęście, kochających, bawiących się, brnących przed siebie.
I oni. Dwójka zbłąkanych dusz, zdeformowanych przez życie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top