Część 18
*Sophie*
Patrzę na sprężysty ruch, falujące mięśnie i napięty pysk. Widzę wszystko, co powinno wzbudzać zachwyt i chwytać za oko. Jednocześnie widzę słabą kondycję, poziom umięśnienia nieadekwatny do możliwości w tym wieku zwierzęcia i stres malujący się w jego oczach. Nabieram haust zimnego powietrza i wierzchem dłoni ocieram pojedynczą łzę, sunącą wzdłuż mojego policzka, zanim ktokolwiek zdąży ją dostrzec. David wesoło, a zarazem emanując spokojem, prowadzi konia po szerokim okręgu. Admirał pamięta wszystko, jednak jest o wiele mniej zachwycony koniecznością współpracy. Widzę jego spojrzenie, jak co rusz zawiesza na mnie oko na dłuższą chwilę i usztywnia ciało jeszcze bardziej.
- Pięknie się rusza - David uśmiecha się szeroko, stając z koniem obok mnie.
Kiwam głową. Milczę. Milczę od pół godziny, odkąd opuściliśmy mury stajni. Kiwam głową, wzruszam ramionami, zagryzam wargi, skubię się w wewnętrzną stronę przedramion. Pełen repertuar bezdźwięcznych odruchów.
- Było dobrze, będzie lepiej - mężczyzna mruga do mnie przyjaźnie, po czym wskazuje ruchem głowy na wyjście z lonżownika.
- Może będzie - odpowiadam w końcu i kuląc ramiona ruszam jego śladem.
Wrzucam rzeczy konia do szafki i przemykam bokiem w stronę drzwi wejściowych. Uchylam się przed spojrzeniami, kryjąc głowę w ramionach. Wychodzę pospiesznie i odbijam w bok, aby nie stać blisko przejścia. Podchodzę bliżej ozdobnych krzewów i korzystam z ich osłony. Drżącymi palcami odszukuję paczkę papierosów. 3 sztuki. Biorę głęboki wdech i wyciągam jednego z nich. 2 sztuki. Krzywię się sama do siebie i z drugiej kieszeni wygrzebuję zapalniczkę. Dym drażni moje gardło, wypełnia płuca i spowija powietrze dookoła. Czuję, jak w środku trzęsie mi się dosłownie wszystko. O niczym bardziej teraz nie marzę, niż o tym, aby wsunąć do ust kilka sztuk tabletek i zwinąć się w pościeli do długiego snu. Przymykam oczy i słucham. Kroków, uderzeń kopyt, niezrozumiałych szeptów, śmiechów i szurania siana. Mam wrażenie, że przyjemny ciężar kurtki na ramionach jako jedyny trzyma mnie w ryzach. Myślę o powrocie do domu, czuję supeł zaciskający się na moim żołądku. Rozpaczliwie zaciągam się papierosem.
- Panienko, tutaj nie wolno palić - podskakuję w miejscu, słysząc wesoły ton Davida. Przestraszona podnoszę na niego wzrok, na moment wierząc w jego słowa.
- Żartowałem, tylko w budynkach jest zakaz - mruga do mnie zaczepnie i sam wyciąga paczkę papierosów z kieszeni. Próbuję w odpowiedzi wykrzesać z siebie coś na wzór uśmiechu. - Jeździsz trochę? - kontynuuje rozmowę, jakby w ogóle nie przeszkadzał mu fakt, że słabo mi idzie odpowiadanie.
- Kiedyś, trochę - przełykam ciężko ślinę. W głowie błyskają mi obrazy, białe bryczesy i granatowy frak. Widzę niewielkie parkury, widzę zaawansowane czworoboki i szafę wypełnioną pucharami, floo i medalami. Resztka mojego dawnego życia pełza mi pod skórą, gęsia skóra pokrywa moje ramiona. Nie patrzę w jego stronę, nie muszę, a i tak czuję na sobie jego zaciekawione spojrzenie.
- Kiedyś, trochę? - powtarza po mnie, czym zmusza mnie do złapania kontaktu wzrokowego. Powoli oswajam się z tym, że jego twarz ciągle zdobi uśmiech. Mniejszy, większy, nieistotne. Może się przyzwyczaję, może nawet nie będzie mi to przeszkadzać. Zaciągam się papierosem, wstrzymuję dym głęboko w płucach tylko po to, aby zyskać na czasie.
- Zgadza się. Teraz nie wiem czy cokolwiek pamiętam. Trochę czasu minęło - kopię czubkiem buta niewielki kamyk i obserwuję, jak toczy się po podjeździe. Wracam do wspomnień, które zagrzebałam głęboko na dnie swojej świadomości. Nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć swoich pierwszych kroków w jeździectwie. To zawsze była część mnie, naszej rodziny i nierozłączny element codzienności. Była. Trafne spostrzeżenie.
Kiedy utknęłam w swojej rozpaczy, pozbyłam się wszelkich pozostałości dawnego życia. Grubą kreską oddzieliłam swoje poprzednie ja, swoje marzenia zakopałam pod grubą warstwą smutku i nicości, którą znalazłam w lekach. Po czasie dotarło do mnie, że zostawiłam za sobą nie tylko znajomości, ale też wszystko, co sprawiało mi przyjemność i definiowało mnie w dużym stopniu. Od ponad roku jestem wydmuszką, wspomnieniem tego, kim kiedyś miałam przyjemność być. Zaciągam się papierosem po raz kolejny, z żalem odnotowuję, że zostaje mi coraz mniej tytoniu, a w paczce mam tylko dwie sztuki. Nie mogę kupić kolejnej paczki. Nie dziś, nawet nie jutro.
- Hmm. Dużo mi to wyjaśniło, nie da się ukryć - wyszczerza zęby w uśmiechu, zaciąga się dymem i upuszcza resztkę papierosa na ziemię, po czym zadeptuje go obcasem buta. Krzywię się nieznacznie, widząc ile tytoniu zmarnował. Mnie nie stać na taką nonszalancję.
- Wracasz już do domu? - kontynuuje, bez zmian nie przeszkadza mu brak mojego entuzjazmu i opieszałość w odpowiedziach, albo przeszkadza, tylko dobrze to maskuje. Ponownie, bezdźwięcznie kiwam głową w odpowiedzi, choć powrót do domu to teraz ostatnie, na co mam ochotę. - Okej, a spieszy Ci się? - unosi jedna brew i patrzy na mnie z zaciekawieniem. Widzę, że sprawdza, czy będę próbowała się wykręcić. Szybko analizuję swoje możliwości i scenariusze, jakie mogą wypłynąć z tej konwersacji.
- Nieszczególnie - finalnie wzruszam ramionami i staram się nie okazywać wielkiego zainteresowania. Jednak równanie w mojej głowie nie doprowadziło mnie do żadnych możliwie negatywnych skutków tego pytania, o ile nie będzie ode mnie oczekiwał pracy z Admirałem. Akurat tego mi na dziś wystarczy. Jednak zdobycie w Davidzie sprzymierzeńca może mieć dla mnie same pozytywne skutki. Opóźniony powrót do domu będzie jedynie miłym dodatkiem. Widzę błysk w jego oczach i zaczynam żałować, że się zgodziłam.
- Wspaniale - wciska dłonie do kieszeni kurtki i niezmiennie się uśmiecha. Zaczynam się zastanawiać, czy takie ciągłe uśmiechanie się jest zdrowe i czy w ogóle jest normalne. Kiwa głową w stronę stajni i odwraca się na pięcie. - To zapraszam serdecznie. Poasystujesz mi trochę i poznasz co nieco z naszych zwyczajów - mruga do mnie wesoło i rusza żwawo przed siebie. Może to i faktycznie nie jest głupi pomysł.
Swoiste tournee po posiadłości przebiega szybko, co spowodowane jest wszechogarniającym chłodem i wiatrem, przenikającym do kości, jednak żadne z nas nie mówi tego na głos. David podsumowuje to krótkim 'najwięcej zapamiętasz, robiąc wszystko na bieżąco' i jest mi tak zimno, że ani mi się śni z nim spierać. Rzuca mi krótkie informacje, kiedy mija różne konie, oraz kolejne z kolei drzwi i pomieszczenia. W budynku sytuacja jest o wiele bardziej komfortowa, wiatrzysko nie wdziera się pod ubranie, a mróz nie szczypie w policzki z taką intensywnością.
Ku mojej uldze, z biegiem czasu ruch i natężenie ilości osób w budynku maleje, więc śmielej rozglądam się po wszystkich kątach. Nie mogę zaprzeczyć, że zarówno ogrom posiadłości, jak i poziom wykończenia robi wrażenie. Mimo tego, że wiele bogatych stadnin zwiedziłam w swoim życiu, nie sposób nie być zachwyconym tym miejscem. Możliwe, że powoli czas zaciera wspomnienia z poprzedniego życia, dlatego teraźniejsze doświadczenia dotykają mnie do żywego.
Rozluźniam się wyraźnie, kiedy wchodzimy do pustej siodlarni. Dopiero zdaje sobie sprawę, jak bardzo miałam napięte wszystkie mięśnie. Biorę głębszy oddech i skupiam wzrok na płynnych ruchach Davida. Patrzę, jak wyciąga siodło i cały osprzęt z paki opisanej 'Vivianno K'. Uśmiecham się kątem, kiedy dostrzegam dopasowanie kolorystyczne całego sprzętu. Ani trochę nie jestem zdziwiona. Mężczyzna zagryza wargę i zastanawiam się, ile właściwie może mieć lat. Raczej nie więcej niż trzydzieści dwa, może trzydzieści pięć. Jest wysoki, wyższy ode mnie ponad głowę, a ja mam metr siedemdziesiąt dwa. Trochę tyczkowaty i lekko się garbi, jednak widać, że dużo pracuje fizycznie, bo ciało ma atletycznie zbudowane. Gwałtownie odwraca głowę w moją stronę, przyłapując mnie na tym, ze mu się przyglądam. Uśmiecha się szeroko, ja jednak nie uciekam wzrokiem, tylko patrzę na niego, unosząc jedną brew w pytającym geście.
- Bierz kask, a jak nie masz to łap mój - rzuca luźno, jednocześnie wyciągając swój kask z paki.
- Co? - bąkam, wbijając w niego spojrzenie wytrzeszczonych oczu. Jednak cała jego postawa mówi mi, że jego słowa nie miały nic wspólnego z żartami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top