Część 17
*Noah*
Koszmar wyrywa mnie ze snu. Potrzebuję kilku minut, aby wyrównać oddech. Marszczę czoło i spoglądam za okno. Wysokie położenie słońca mówi mi, że zbliża się południe. Przesuwam językiem po spierzchniętych wargach, mam wrażenie, że jakieś stworzenie wyzionęło ducha w moich ustach. Podnoszę się na łokciach i chwytam butelkę wody.
Kolejny, okropny dzień. Nadstawiam uszu, dziwi mnie fakt, że matka jeszcze nie postanowiła mnie obudzić. A może próbowała? Niemożliwe, te leki nie były na tyle silne, żebym nie był w stanie usłyszeć jej jazgotu.
Z trudem wstaję z łóżka, nogi mi drżą niemiłosiernie, z westchnieniem siadam na wózek, trasa do łazienki może okazać się zbyt wymagająca. Cicho otwieram drzwi, w domu panuje cisza, mam nadzieję, że jestem sam.
Łazienka w świetle dnia jest wyraźniejsza, co sprawia, że żółć podchodzi mi do gardła, a głaz w trzewiach uciska dwa razy mocniej. Dźwigam się do umywalki, zerkam w lustro i widzę, że obraz mojej nędzy również jest wyraźniejszy. Odwracam wzrok, szczotkuję zęby pilnując się, aby nie spojrzeć sobie samemu w oczy.
Spoglądam na prysznic, z doraźnie dorobioną barierką i antypoślizgowym wkładem. Żołądek zaciska mi się w coraz mniejszą pięść. Chwytam palcami brzeg bluzki, pochylam głowę i wciągam powietrze. Rozpaczliwie potrzebuje prysznica, jednak na samą myśl o całej gimnastyce, która mnie czeka jestem w stanie wytrzymać jeszcze trochę bez dostępu do wody.
Pospiesznie wracam do pokoju i bezszelestnie zamykam za sobą drzwi. Ze zdumieniem orientuję się, jak bardzo łomocze mi serce. Byłem pewien, że powrót do mieszkania w domu będzie swego rodzaju traumą, jednak nie spodziewałem się, z jak ogromnym natłokiem stresu przyjdzie mi się zmierzyć. Podjeżdżam bliżej okna, ukrywając się nieco za ścianą, w razie gdyby któreś z rodziców było obecne na podjeździe przed domem. Zamiast matki, widzę wysoką, szczupłą postać dziewczyny w workowatej, najprawdopodobniej męskiej kurtce. Widzę jej napięte z zimna ramiona, twarz ukrytą w kołnierzu kurtki. Porusza się szybko i płynnie, choć coś w postawie jej ciała mówi, że nie jest ani trochę spokojna.
Stawia długie kroki, żeby w jednej chwili wbić pięty w podłoże i zatrzymać się połowie podjazdu. Pociera nerwowo dłonie i jak na nią patrzę, przez chwilę mam wrażenie, że zawróci w pośpiechu i ucieknie, że zrobi to, na co sam mam ochotę. Jednak wciska ręce w kieszenie kurtki, pochyla głowę i jeszcze szybciej niż poprzednio, przemyka w kierunku głównego wejścia do budynku stajni. Znika we wnętrzu, a ja wyobrażam sobie widok, jaki ukazuje się jej oczom. Przypominam sobie ozdobne filary, drewniane drzwi bo obu stronach wejścia, jedne prowadzące do przestronnego pomieszczenia, służącego za salę wykładową lub, zazwyczaj, za salon i miejsce do odpoczynku, a naprzeciwko wejścia do niewielkich, lecz funkcjonalnych łazienek. Przywołuję znajomy zapach siana i końskiej sierści, cichy szmer, lub gwar rozmów. Przymykam oczy i przemieszczam się w wyobraźni, ruszam przed siebie i staję na rozwidleniu. Zerkam po kolei w stronę obydwu skrzydeł, widzę pojedyncze końskie głowy wystające z boksów. Przepełnia mnie spokój, byłem tam miliony razy, spędziłem ogromną część swojego życia. Tak wiele szczęśliwych momentów, tak wiele smutku i rozgoryczenia. Unoszę powieki, spokój pryska, zdaję sobie sprawę, że zaciskam pięści. Wdech. Wydech. Rozprostowuję palce, po czym zaciskam je ponownie i uderzam pięścią w ścianę. Tłumiąc jęk, wgryzam się w grzbiet dłoni. Kostki pulsują bólem, dawno nie czułem nic bardziej realnego, przypominającego mi, że wciąż żyję.
Pochylam się, staram się skurczyć najbardziej jak mogę, czuję napięcie mięśni, a mimo to trwam w tej niezdrowej pozycji, marząc, że jeśli wytrzymam tak jeszcze choć chwilę - zniknę, a wszystko dookoła obróci się w pył, myśli przestaną obijać mi się o czaszkę, wiercić dziury w żołądku i ból nie będzie towarzyszył mi już nigdy. Mija minuta, dwie, piętnaście, aż odległy dźwięk wyrywa mnie z letargu. W jednej chwili podrywam się na nogi, a opary adrenaliny jako jedyne nie pozwalają mi upaść na twarz, tylko wyzwalają we mnie resztki instynktu samozachowawczego, który nakazuje mi wyciągnąć przed siebie ręce. Cichy plask, nic więc nie ujawnia tajemnicy mojego upadku. Od łóżka dzielą mnie zaledwie trzy kroki, podciągam odrętwiałe ciało, dźwigam się ostatkiem sił, choć mięśnie mi drżą, a kończyny mrowią przez pozycję, na jaką sam się skazałem. Sekundy, liczy się każda z nich, dzielą zbliżającą się osobę od drzwi do pokoju, w którym utknąłem. Udaje mi się z minimalnym zapasem zakopać w pościeli, zwinąć w embrion, zanim słyszę dźwięk naciskanej klamki. Serce wali mi w piersi, przed oczami mam mroczki. Wstałem, upadłem, zmusiłem się do ruchu za szybko, zbyt gwałtownie, co mocno przerosło moje możliwości.
- Noah, śpisz? - na dźwięk głosu mojego brata powietrze ze mnie schodzi, zupełnie jakby ktoś przebił mi płuca grubą igłą. To nie ona. Odrzucam powoli kołdrę, udaję, że ukrywam krótkie ziewnięcie.
- Już nie. Matka idzie za tobą? Czy wysłała Cię na przeszpiegi? - unoszę jedną brew i podnoszę się na łokciach. Przyglądam się jego zgarbionej postaci. Zwieszone ramiona, przekrwione, podkrążone oczy i bladość twarzy. Na spokojnie możemy konkurować w tym, który z nas wygląda gorzej. Wywraca oczami i spogląda na mnie spode łba.
- Mógłbyś jej trochę odpuścić. - rzuca na wydechu, przez co brzmi słabo, zdecydowanie mało przekonująco.
- Może mógłbym. - wzruszam ramionami, tylko na tyle mnie stać. - Jest z Tobą? -ponawiam pytanie, bo nie wiem, czy nie chce mi powiedzieć, czy zdanie złożone zwyczajnie go przerosło.
- Nie ma jej. Chyba wróci późnym popołudniem, o ile wiem pochłonął ją remont przybudówki - nieznaczny grymas, znam go na tyle, że jestem w stanie go dostrzec. Kiwam głową. Przyjąłem do wiadomości.
- Przyniosłem Ci coś do żarcia, jak chcesz z nią pogrywać to luz, nie mój biznes, ale stary, strajk głodowy to chyba ostatnie czego potrzebujesz. Także przyniosłem wsparcie, żebyś mógł potem nie wziąć obiadu, kiedy przyniesie Ci go matka. Muszę przyznać, że do jej jęków i żali można się przyzwyczaić. Są nawet relaksujące - wyszczerza zęby, w końcu zaczyna przypominać samego siebie. Na wspomnienie o jedzeniu żołądek wywraca mi się do góry nogami, rozpaczliwie potrzebuję jedzenia, o czym boleśnie sobie w danej chwili przypominam. Stawia talerz na szafce przy łóżku, jogurt proteinowy, dwie bułki z serem i szynką, parująca herbata.
- Dzięki, przyda się - uśmiecham się lekko, poprawiając się do pozycji siedzącej. Nie spieszę się, powoli sięgam po herbatę, choć ślina wypełnia mi usta.
- Nie ma sprawy, jakbyś czegoś potrzebował i będę na miejscu, daj znać. Idę, nie będę Ci kibicował podczas żarcia - parska cichym śmiechem na swoje słowa, macha mi ręką i znika za drzwiami.
- Możesz zostawić uchylone! Plus, Daniel, mógłbyś za jakąś chwilę zabrać talerz i kubek, proszę? - wołam za nim, jak bardzo nie byłoby to dziecinne, wolę, żeby matka nie zobaczyła dowodów na to, że coś jadłem poza jej posiłkami.
- Jasne! - rzuca z głębi korytarza, dzięki czemu wiem, że jest już w bezpiecznej odległości. W jedną chwilę rzucam się na jedzenie, łapczywie wciskając sobie kanapkę do ust.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top