Rozdział I - Lotte i Lotta


Zapewne nawet nie podejrzewasz, ale to właśnie on przezwał mnie Lottą. W moim ówczesnym życiu to było wydarzenie na miarę zapamiętania. Nigdy wcześniej nikt nie zdrabniał mojego imienia ani go nie przekręcał. Otoczenie zwracało się do mnie „panienko Berrycloth", choć, jak mówiłam, nasza rodzina nigdy nie posiadała znacznego majątku czy przywilejów szlacheckich. A dla rodziców i przyjaciół byłam po prostu Lotte.

Wracając do głównego wątku — od zawsze, od absolutnej maleńkości, szczerze nienawidziłam chodzenia do kościoła. Dzisiejsze msze są dobijające i nużące, więc możesz sobie tylko wyobrazić, jak to było za moich czasów. My, młodzi ludzie tamtego wieku, nie mieliśmy wyboru nie tylko w kwestii poglądów czy małżeństw. Fantazmat doskonałego, oddanego Bogu katolika był w nas wrośnięty jak masywny korzeń w stare, grube drzewo. Wszyscy chodziliśmy do kościoła i, bez względu na to co się działo, nikt nie bluźnił. Dziś wszyscy kurwicie na prawo i lewo, ale wtedy takie słowa wymagały wyjątkowych sytuacji. A niektórzy nie wypowiadali ich dosłownie przez całe swoje życia.

To ironia losu, ale właśnie kościół znowu nas połączył. Choć przez te trzy lata okazjonalnie mijałam Dio, to nigdy nie zwracałam na niego większej uwagi. Kilka razy zlustrowałam, jak bardzo urósł i o ile postawniejsza była jego budowa od czasu absurdalnej walki o honor Eriny Pendelton. Choć, jeśli mam być szczera, jego tężyzna zupełnie gubiła się przy Johnathanie, który z każdym rokiem coraz bardziej przypominał tarana, a coraz mniej naiwnego chłopca, na którego jeszcze niedawno wszyscy w miasteczku wołali JoJo.

Była jesień, zbliżał się rok 1897, a mnie bardziej od Dnia Wszystkich Świętych interesowały akty nieposłuszeństwa obywatelskiego za którymi stały kobiety. Wtedy jeszcze nikt tego nie nazywał po imieniu, ale sufrażyzm, czy jak wy to teraz mówicie feminizm, kiełkował już pod podszewką wiktoriańskich konwenansów.

To były mroczne czasy — uciskano nas jak nigdy, w towarzystwie nie można było rozmawiać nawet o rękach czy nogach*, a wzór społeczny mieliśmy jeden, odbity od kalki. Równocześnie, jak na ironię, wszędzie kwitła prostytucja: nigdy nie widziałam tylu kokot obstawiających róg każdej możliwej ulicy. 

Miałam już dwadzieścia lat, więc uchodziłam za starą pannę, ale bardziej od wolnych kawalerów interesowała mnie prasa i wszystkie jej doniesienia. Była niedziela, a ja z samego rana wymówiłam się ze mszy, symulując potworny, obezwładniający wręcz ból głowy. Oczywiście miałam do tego stosowny powód. Kilka dni wcześniej podkradłam niezauważenie gazetę starszemu człowiekowi, który przysnął na ławce nieopodal rzeki. Obrządki religijne były znacznie dłuższe niż dziś, miałam więc wystarczająco czasu, żeby móc uciec z łupem w ustronne, kameralne miejsce. 

 Wybrałam, jak zawsze, ogród nieżyjących od kilku lat Delibes'ów. Pamiętałam ich jak przez mgłę — samotne, skurczone sędziwym wiekiem małżeństwo, którego jedyny potomek zmarł przedwcześnie, więc rezydencja starzała się razem z nimi tak długo, aż popadła w kompletną ruinę. Przez lata różni bandyci i poszukiwacze przygód przychodzili tam grabić co tylko pozostało po nieszczęsnych Delibesach, ale mnie wcale nie interesowało wnętrze tego martwego, naznaczonego tragediami domu. Dworek po prostu się rozkładał, tak samo, jak jego właściciele: ściany wilgotniały i porastały bluszczem, szyby zostały wybite, a oszlifowane deski z podłóg dawno ukradzione na handel lub opał. Za to ogród nabrał wiatru w żagle — rósł dziko z roku na roku i nikt go nie kontrolował, nie przycinał; mówiąc słowem: nie ograniczał.

Nigdy w życiu nie widziałam tak bujnych bluszczy, tak zagęszczonych liści. Chowałam się w nich za każdym razem, gdy nie mogłam wytrzymać własnego lub cudzego towarzystwa. I zgodnie z oczekiwaniami: nigdy nikogo tam nie spotykałam. Przysięgam, że nawet zbłąkanego kota nie interesowały te stare, omszone labirynty pełne rozpadających się mebli i zdziczałych krzewów. Z tego powodu zaczęłam traktować tę plątaninę ścieżek jak swoją własność. Pewnie dlatego tak bardzo z równowagi wybił mnie widok Dio Brando. Akurat czytałam w ukradzionym tabloidzie o przerażającym wypadku górniczym, kiedy go zauważyłam. A raczej to on mnie zauważył. Stanął wprost na środku tej wąskiej, otoczonej z każdej strony drzewami alei z widoczną irytacją.

— Co tu robisz? — zapytał prosto i obcesowo. Taki właśnie był: nie było mowy o żadnej panience Berrycloth, jeśli o niego chodzi. — Nie powinnaś być w kościele?

— O, to ty — odpowiedziałam znużona, zerkając na niego zza krzywo wydrukownych liter rozwrzeszczanych nagłówków. — Przychodzę tu, kiedy mam ochotę poczytać w samotności. Jeśli chcesz coś podkraść z terenu rezydencji to droga wolna. Ja cię nie widziałam — wzruszyłam ramionami.

— Skąd mnie niby znasz? — zuchwale podparł się ramieniem o zarośniętą czerwonym bluszczem pergolę, cały czas patrząc prosto na mnie, zupełnie jakbym była zdolna go zaatakować, jeśli odwróci wzrok. — Gdybyś wiedział kim jestem to nie pozwoliłabyś sobie na taką insynuację.

— Dio Brando, prawda? — wstałam i wyprostowałam się z godnością. Szczerze mówiąc, byłam cholernie przestraszona, ale chyba chciałam sobie udowodnić, że jestem silniejsza od bezbronnej Eriny. — Czy może już Joestar?

— Brando — potwierdził głucho, wyraźnie zaintrygowany.

W prawej dłoni trzymał książkę — uśmiechnęłam się jak tylko ją zauważyłam. A więc też szukał momentu wytchnienia; nie miał zamiaru mnie napaść ani pobić, po prostu nie chciał zostać zauważony w chwili intymnej słabości.

— Pytałeś o kościół... — zaczęłam, odkładając gazetę na spróchniałe drewno ławki, na której przed chwilą siedziałam. — Każda okazja jest dobra, żeby go sobie odpuścić. Nie lubię ani przekazu ani atmosfery.

— Lotte Berrycloth, prawda? — odgadnął w odpowiedzi, z uwagą lustrując mnie wzrokiem. — Gwiazda staropanieństwa — dodał złośliwie.

— Renoma prawie tak chwalebna jak napaść na córkę Pendeltonów — odpowiedziałam mu spokojnie, ale z pełną stanowczością.

Nie chciałam go sprowokować, ale musisz wiedzieć, że w tamtym czasie wszystko mnie denerwowało. Byłam jak naładowany pistolet, który tylko czeka na odbezpieczenie. I nie potrafiłam się powstrzymać przed okazywaniem niechęci czy rozdrażnienia. Przez większość czasu żyłam w swojej własnej głowie, niemal zupełnie dystansując się od świata i jego obrzydliwych realiów, więc kiedy już wychodziłam na zewnątrz... Szkoda gadać. Podsumowując — byłam jak granat, którego zawleczka wisi na włosku. I muszę przyznać, że nie mam pojęcia, skąd brałam siły na cały ten wewnętrzny, niemy bunt. Chyba po prostu z młodości.  

Myślałam, że Dio się na mnie rozwścieczy, ale on tylko się roześmiał i ustąpił mi miejsca w przejściu. Wyglądał inaczej niż te trzy lata temu, kiedy tłukł JoJo leżącego na piachu — sprawiał wrażenie zrównoważonego, charyzmatycznego... Nie umiem ująć w słowa uroku, jaki wokół siebie roztaczał, ale wiem, że nigdy wcześniej ani później nie spotkałam podobnego mężczyzny. Spojrzałam mu wtedy prosto oczy, na co uśmiechnął się okrutnie.

— Byłem młody i nieokrzesany, a ona mnie obraziła — wycedził spokojnie, prawie jak automat, ani na chwilę nie przerywając kontaktu wzrokowego. — Mam nadzieję, że nie ma mi tego za złe?

— To pytanie nie do mnie — zaoponowałam, odruchowo cofając się o pół kroku; na plecach poczułam twarde drewno pergoli. — Wyjechała z ojcem już jakiś czas temu, a że nie byłyśmy przyjaciółkami, to nie piszemy korespondencji.

Chciałabym, żebyś zrozumiał, jak wyjątkowa była wtedy ta rozmowa. I jak cholernie dla mnie niebezpieczna. Mówiliśmy sobie po imieniu, jak przyjaciele albo mąż i żona, żadnych nazwisk, żadnych tytułów, grzeczności... Młodzi ludzie z wyższych sfer spotykali się wówczas wyłącznie w otoczeniu przyzwoitek, a Dio Brando, ze względu na swój związek z Joestarami, zdecydowanie do tych sfer należał. Istniało więc wielkie niebezpieczeństwo, że chciałby mnie, jak to się wówczas nazywało, zhańbić. I mógł to zrobić bez żadnych konsekwencji, zważywszy na to, jak wielki był między nami mezalians.

— Szkoda — skwitował krótko, wyglądając, jakby naprawdę był zasmucony tym faktem. — No nic, panno Berrycloth, nie będę pani zatrzymywał w tym opuszczonym, okropnym miejscu. 

Miał na sobie ciemny płaszcz z grubej wełny, elegancki kapelusz i czarne, skórzane rękawiczki do jazdy konnej. Miałam do niego mnóstwo pytań — począwszy od tego dlaczego nie jest w kościele, a skończywszy na tym, kim właściwie jest dla Joestarów. Z jednej strony się bałam, z drugiej coś mnie ciągnęło w głąb tej rozmowy... Zresztą, czy to coś dziwnego? Pewnie wiesz, ale jego osoba budziła niezdrowe poruszenie wszędzie tam, gdzie się pojawiała.

— Miałeś do niej słabość? — pamiętam, że zszokowały mnie własne słowa, ale najwyraźniej nie mogłam się powstrzymać. Od dziecka traktowałam Pendeltonową jako osobiste nemezis: uosobienie moich wszystkich braków. — Przepraszam, to było niegrzeczne...

— Sądzę, że była zdecydowanie za prosta, żebym mógł mieć do niej słabość — odpowiedział ze znużeniem, bez zastanowienia czy cienia wstydu. — Nie interesują mnie tak małostkowe sprawy.

Wtedy po raz pierwszy w życiu serce zabiło mi mocniej, a brzuch zacisnął się z nieznanych wówczas, jakby obcych emocji. Miałam prawie dwadzieścia lat, ale wcześniej nie poznałam żadnych romantycznych uczuć. Nigdy nie interesowali mnie rówieśnicy, starsi mężczyźni byli przewidywalnie nużący, a na młodszych nawet nie spoglądałam... Pewnie przez to miałam opinię wiecznie niezadowolonej królewny, która wybrzydza, zamiast zdecydować się na dobrego kawalera ze swojej sfery. I, szczerze mówiąc, widzę w tych plotkach ziarno prawdy. Zawsze miałam swoich adoratorów za zidiociałych bałwanów, a moje oczy patrzyły raczej wewnątrz niż na zewnątrz... A jednak Dio Brando zobaczyłam w tamtej chwili wyraźnie jak nigdy. Nawet dziś pamiętam krople wilgoci osadzone na włoskach materiału jego płaszcza, odrastający zarost ginący pod sztywnym kołnierzem z parzonej wełny, spierzchniętą, miejscami popękaną skórę ust...

— To tak jak mnie. Nie ma dnia, żebym nie była szczerze obrzydzona tym krajem... Bóg powinien ten świat zbudować na nowo — zamyśliłam się na głos, odrywając spojrzenie od Dio. — Ludzkość zasługuje, żeby zburzyć wszystkie te brudne fundamenty i zacząć na czystą kartę. Społeczeństwo stoi na nierównościach i wyzysku, a rolę kobiet sprowadziło do posług małżeńskich — dodałam bojowo, chowając zmarznięte, zaciśnięte dłonie w kieszeniach.

Czułam, że Dio na mnie patrzy, ale udawałam, że nie widzę jego zainteresowania. Chciałam być dumna, nieprzystępna i niedościgniona — nie było mowy o tym, żeby potraktował mnie jak tę idiotkę, córkę Pendeltonów. Może Erina była subtelną pięknością o spojrzeniu anioła, ale ja byłam intelektualistką: kobietą, która chciała więcej, niż mogły jej dać te sielskie, ograniczone przedmieścia.

— Chyba już rozumiem aspekt staropanieństwa — stwierdził w odpowiedzi Brando i usiadł na ławce. Nie muszę dodawać, że nie wyglądał na zachwyconego moją osobą. — Dam ci dobrą radę: skup się na sobie, a nie na świecie.

Założył nogę na nogę w wyjątkowo kobiecy sposób i otworzył książkę, zupełnie mnie ignorując. Byłam rozczarowana — miałam wrażenie, że znalazłam nić porozumienia, że w końcu pojawił się ktoś, z kim mogłabym wejść w wartościową polemikę... Przez chwilę nawet pomyślałam, że oto mężczyzna, którego nie interesowała śliczna powierzchowność, a którego mogło zafascynować moje różnokolorowe, niejednoznaczne wnętrze. 

Wyprostowałam się bez słowa i ruszyłam do wyjścia z ogrodu; nagle straciłam cały zapał i chęć na dalsze rozmowy. W głowie huczały mi krytyczne myśli nawołujące do grzecznego powrotu do domu, zamknięcia się w pokoju i zajęcia sobą, jak zawsze.

— A tobie to wystarcza? — zapytałam przez ramię na odchodne. — Nie chciałbyś być kimś więcej?

— Ja już jestem kimś więcej, Lotto — odpowiedział stanowczo, nie odrywając wzroku od książki. 

I tak właśnie się oficjalnie poznaliśmy. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top